W lipcu lało, ani się pooglądałam, a tu już prawie koniec sierpnia.
Mgły poranne zalegają doliny, by potem przegoniło je słońce.
Ptaki jakby ucichły, tylko koncerty koników polnych słychać do późna w noc.
Tylko trawa nic nie robi sobie z końca lata i rośnie jak szalona. Dopiero co skosiłam, a już trzeba robić powtórkę. I wcale nie z racji, że chcę mieć angielski trawnik, a dlatego, że będą lecieć orzechy, jabłka, a nawet śliwki, a wyższa trawa tylko by przeszkadzała.
Na początku tygodnia spędziłam trochę czasu z Jaśkiem, bywając sporo nad wodą. Wiar jest rzeką o charakterze górskim, ale woda była tak ciepła, że Jaśkowi nawet zęby nie dzwoniły po dłuższym chlapaniu:-) Pyszna to była zabawa, budowanie zapory z kamieni, puszczanie kaczek, "bomby" z wody, kiedy płaski kamień spadał z dużej wysokości, prawdziwe gejzery ...
Żeby tylko jeszcze wypoczywający nad wodą nie zostawiali po sobie tyle śmieci. Może to i wina braku koszy, przecież można zawiesić na obręczy kilka worków i po sprawie ... tak myślę:-)
Na drugim brzegu broniła dostępu wysoka ściana skalna fliszu karpackiego ...
Późnym popołudniem jechaliśmy na Pogórze, kierując się na most na Sanie w Krzywczy. Jakaż nas spotkała po drodze burza, ciemno zrobiło się wkoło, grad walił falami jak śnieg w syberyjskiej purdze ... schowajmy się pod drzewo, bo nam dziury porobi w karoserii ...- krzyknęłam do męża w strachu. - No tak, lepiej, żeby drzewo się na nas zwaliło - skwitował. Co prawda, to prawda, więc jechaliśmy wolniutko dalej ... za kolejnym pasmem wzniesień ani śladu ulewy, sucha droga.
Śmiałam się, że ludzie pomyślą sobie, że prosto z myjni wyjechaliśmy, tak wymyte mieliśmy auto.
Mąż zaczyna przygotowywać pszczoły do zimowli.
Już drugi raz były dymione, wczoraj po raz pierwszy je dokarmiał. Dziś zajrzał do uli, jedzenie prawie całe zabrane.
Także wczoraj zrobiliśmy porządek ze sprzętem pszczelarskim, mycie wiader, odstojników, sit, miodarki, montowanie w piwnicy nowej półki ... zajęło nam to prawie cały dzień.
Ale zanim zabraliśmy się do roboty, poranny wyjazd do sklepiku w dolinie i objazd drogi do Leszczyn i doliny Jamninki.
W Górach Sanocko-Turczańskich już z lekka płowieją bukom czupryny ...
Na drutach mnóstwo ptactwa, pewnie zbierają się do odlotu ... dziś na polach pod Radymnem widzieliśmy także stada czajek ...
Już zaczynają kwitnąć zimowity ...
Niechybny to znak, że lato ma się ku końcowi.
W piątek wieczorem znalazłam jeszcze chwilę czasu, żeby przygotować jedzenie, takie "ubogoresztkowe".
To knedle czeskie.
Na zdjęciu wyglądają nieciekawie, ale są smaczne. To ulubione danie męża, babcia mu takie gotowała:-)
Na pewno u każdego znajdą się w chlebaku czerstwe bułki, z którymi nie wiadomo co zrobić, bo ileż można produkować tartej bułki. Więc trzeba te bułki pokroić w kostkę, przygotować ciasto drożdżowe jak na racuchy, a kiedy podrośnie, wsypać do nich te kostki. Dokładnie wymieszać i poczekać, aż bułka wypije wilgoć z ciasta. Uformować kule, wrzucać na wrzącą wodę /dla ułatwienia można obtoczyć je w tartej bułce, żeby nie lepiły się do rąk/. One nie toną, pływają cały czas po wierzchu i niech to Was nie zmyli, trzeba je pogotować dłużej, żeby środek nie był surowy.
Swoje knedle czeskie polałam sosem z kurek, na następny dzień zostały odsmażone i również z tymże sosem zjedliśmy. Dziś rano zjedliśmy same, tylko takie chrupiące:-)
Tylko trzy bułki, a jedzenie, że ho!ho!
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, bywajcie w zdrowiu, pa!
15 komentarzy:
Kiedyś słyszałem męską sentencję: kobieta potrafi z niczego zrobić awanturę i jedzenie. Prawdziwość pierwszego członu zostawię na boku, drugi niewątpliwie jest prawdą. Popróbowałbym takich knedli.
Jesień w Twoim tekście i zdjęciach – zwiastun jej zbliżania się. Ale nic to! Była piękna wiosna, lato też (tutaj, w zachodniej Polsce, tak było), może i jesień oczaruje nas bajecznymi kolorami? Może po niej przyjdzie zima jak z pocztówek?…
Wnuk rośnie, to widać na zdjęciach.
Marysiu!
Właśnie wróciliśmy z Opawskich. Było pięknie - dziękujemy za zachetę...
Tam również szczytami idzie jesień - to widać, ale jeszcze jej nie czuć, bo noce ciepłe.
Pozdrawiamy niezwykle ciepło i czekamy na spotkanie - g. i k.
Krzysztof, ja z kolei słyszałam o kobiecie, która zupę gotuje w siedmiu garnkach, na pytanie, dlaczego aż w tylu? odpowiada: bo tak!:-) bardzo mi się spodobał ten niby-kawał, jakby o niczym, a bardzo przystający do niektórych sytuacji:-) korzystam wiele z kuchni naszych babć i mam, nie marnuję jedzenia, a przede wszystkim nie gotuję potraw dziwnych:-) do pewnego czasu miałam w domu trzech mężczyzn, którzy konkretnie jedli:-) pajęczyny w kroplach rosy, mgła prześwitująca promieniami, inny zapach ziemi, lubię jesień; pewnie, że oczaruje, jakżeby inaczej, przecież liście muszą przebarwić się, potem opaść, a nawet szarugi mają w sobie klimat; Jaśkowi minął już czwarty rok, i będzie mieć rodzeństwo:-) pozdrawiam.
Krzyś, właśnie przed chwilą rozmawiałam z Łazikiem, spotkamy się wszyscy na Danielce, tylko Krutuli ponoć nie będzie, a szkoda; cieszę się, że spodobało Wam się w Opawskich, wielkim sentymentem darzymy te góry, większym niż Karkonosze:-) może napiszesz coś o tym wypadzie w npm:-) do miłego na Danielce; pozdrawiam.
Skorzystam z propozycji knedlowej z chęcią. A Jaśkowi tylko pozazdrościć. Szkoda, że Konradek nie ma takiej rzeczki.
Bardzo lubię czytać Twoje relacje z Pogórza :).
Och, Mario... kolejne lato za nami, ale Wasze widoki niezmiennie piękne. Jasiek rośnie, aż miło patrzeć. Ty z mężem wciąż pracowici, jak Wasze pszczółki :)
Za mną też dwa tygodnie wakacji w Wildze, strasznie szybko minęło :( Byłam też tydzień w szpitalu i trochę czułam się jak... na koloniach, bo po zgaszeniu światła opowiadałyśmy sobie różne ciekawe historie. Zdrowie się posypało i trzeba przyzwyczaić się do kolejnych ograniczeń.
Psiuńciowie moi za to okrzepli w naszych domowych pieleszach i dużo radości przynoszą co dnia.
Najserdeczniejsze uściski ślę i kwa, kwa :)
Chłopak ma przyszłość na Inżynierii wodnolądowej jak nic ;)
Tereny piękne i fakt lato już przemija...
Przepis w sam raz dla mnie.
Uwielbiam knedle czeskie, ale nigdy ich nie robilam, nie bardzo umiem stosowac drozdze.
A Twoj Jasko jak moja Fofi, w tym samym wieku, ona teraz szaleje z rodzcami nad jeziorem portugalskim w namiocie, odkryli, ze mozna wakacjowac w takich nie hotelowych warunkach i bardzo sie z tego ciesza..ja tez!
Basia, to takie wykorzystanie resztek:-) Wiar kamienisty, trzeba w sandałach chodzić, bo kłuje w nogi; pozdrawiam.
Patrycja, dzięki za dobre słowo:-) pozdrawiam.
Beata, Jaśko już duży, 4 lata skończył, można pogadać, jak ze starym chłopem:-)myślałam o Tobie, że na pewno odpoczywasz w Wildze ze swoimi czworonogami; nie mają nic przeciwko zwierzakom? bo to różnie bywa w tych ośrodkach; o, tak, czuje się wiek na karku, przyplątują się różne dolegliwości, a jeszcze tyle by się chciało:-) cieszę się, że psy odnalazły się w nowym domu, to są mądre stworzenia, na pewno na początku miałaś wiele wątpliwości, ale warto je przetrwać, aby zobaczyć tyle miłości w psich wiernych oczach:-) pozdrawiam.
Maciej, o, tak, inżynieria wodno-lądowa:-) chociaż ... słyszałam, że też będzie rysował elewacje, jak dziadek i tato:-) przepis prościutki, i syty:-) pozdrawiam.
Grażyna, z drożdżami nic nie trzeba robić, same urosną:-) tylko odrobinę ciepła im trzeba; pamiętam Twoją wnuczkę o bystrych, ciemnych oczkach, a namiot to dla dzieciaków frajda, co tam hotel:-) pozdrawiam.
Napatrzam się na mgły u Ciebie bo u mnie jeszcze ani, ani, wieczory i noce nadal ciepłe, jakby nie sierpniowe.
I ja spędzałam z kilkuletnim wnukiem wakacyjny czas nad Solinką obok Bukowca, namiot, ogniska wieczorem, śniadania na rozgrzanym kamieniu, budowanie wież z płaskich otoczaków, tam z kamieni z rzeki - oj, jaki to był szczęsny czas, dobrze wracać do wspomnień. Nachapaj się ich Mario dziecka tak szybko rosną.
Nie wiedziałam, że z pszczołami tyle roboty, że to hodowla pełna terminowych obowiązków.
Jestem mistrzynią zagospodarowania resztek, nic się u mnie nie marnuje, te knedle, zwłaszcza odsmażane wyglądają smakowicie ale u mnie nie do zrobienia bo ja nie jem bułek. Racuchy i owszem a z czerstwego chleba robię grzanki po mazursku czyli maczam kromki suchego chleba w mleku (lub w wodzie) a jak nasiąkną w jajku i smażę na patelni, z tłuszczem lub bez. A po mazursku bo ja z domu jestem Mazurówna.
Wilga jest moja ukochana i na razie nie myślę o żadnej zmianie.W Wildze za psa się płaci i można trzymać w domku, byle by miał swoje posłanie. Wcześniej wypróbowaliśmy z Dingunią i tam i dzieciaki mają raj i psiuńciowie :) A co do zdrowia to moja nowa choroba autoagresywna oprócz różnych cudów wianków ma jeszcze zespół chronicznego zmęczenia, więc wciąż się nosem podpieram.
Buziaki i kwaknie
BB
U nas trawa nie rośnie, ciągle jest sucho, Twoje potrawy zawsze inspirują, a langosze robię zgodnie z Twoją instrukcją, wszystkim smakują, teraz spróbuję tych czeskich specjałów.A wiesz, że Czeszki poszły na łatwiznę i kupują gotowe knedle w sklepach, szkoda, duch w narodzie ginie,ja na pewno nie pójdę łatwiejszą drogą. Serdecznie pozdrawiam, dużo dobrych wrażeń w Danielce, dobrze mi się kojarzy jeszcze z dawniejszych czasów hel
Beata, przywiązujemy się do miejsc, gdzie jest nam dobrze, i wracamy, nie szukając nowych, które mogłyby okazać się rozczarowaniem:-) a tak, wszystko znane, znajome, wiemy, czego oczekiwać, a jeśli jeszcze psiuńciowie są mile widziani, nawet niech kosztuje parę groszy, to jedzie się z przyjemnością; paskudne to choróbska, kiedy organizm zwraca się przeciwko sobie; może kiedy odpoczniesz na emeryturze od stresu, tej gonitwy, nerwowości, to będzie lepiej, i tego Ci życzę z całego serca; pozdrawiam.
Hel, kosa już w pogotowiu, po powrotach z wakacji następne koszenie sporego terenu; no ale ruszać się trzeba, trochę napocić, żeby nie trzeba było na siłownię chodzić; nie lubię gotowców z półki sklepowej, te ichnie drożdżowe pampuchy, bezsmakowe knedliki jakoś mi nie smakują:-) z langoszowego ciasta robię też rumuńskie placinty, z nadzieniem z bryndzy albo jakiegoś innego słonego sera, zmieszanego potem z twarogiem i mnóstwem zieleniny; moi domownicy lubią bardzo, nawet babcia ostatnio zjadła taką całą placintę i mówi, że nawet nie dokuczał jej brzuch:-) dzięki i pozdrawiam.
Widzisz, u mnie na Dolnym Śląsku, trawa uschła już na początku sierpnia. Ta która jakimś cudem rośnie ma tylko 10 cm (tyle urosło od początku czerwca). Drzewa podlewam i tylko dzięki temu mam jakieś owoce, nie muszę się martwić jak je wybrać z trawy :)
Chemini, nas doświadczało deszczem cały lipiec, jak nigdy koszę trawę już któryś raz, za to owoców zatrzęsienie; pozdrawiam.
Prześlij komentarz