czwartek, 23 kwietnia 2015

Babka z białek czyli to i owo ...

Bywa tak czasami u Was, że zostają białka i nie wiadomo, co z nimi zrobić?
Ano można upiec sobie całkiem smakowitą babkę ...


1 szklanka białek
1 szklanka cukru
1 cukier waniliowy
2 szklanki mąki
1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
1 margaryna rozpuszczona /nie chciało mi się bawić z margaryną, to włałam "na oko" oleju
1-2 łyżki kakao

Białka ubijamy ze szczyptą soli, potem z cukrem, na koniec mieszamy delikatnie z mąką, proszkiem, tłuszczem i wylewamy do wysmarowanej i wysypanej bułką tartą keksówki, kilka łyżek ciasta zostawiając do wymieszania z kakao. Brązowe ciasto wykładamy "ścieżką" na białe, pieczemy i gotowe. Czasami, jak mi się nie chce, to robię tylko jasne ciasto.
Ponieważ narobiłam mnóstwo smażonej skórki pomarańczowej, to upycham ją teraz, gdzie się da.
Na ten przykład lukruję powyższą babkę lukrem sporządzonym z cukru pudru i soku z cytryny, a na to przylepiam strużynki skórki, połączenie smakowe znakomite.


Lekka kwaskowość lukru, ze słodyczą i aromatem pomarańczy, tak, że babka smakuje jak delicje:-)
Ja upiekłam dwie, bo robiliśmy kawówkę i adwokata, białek zostało na dwie porcje, a napitki doskonale nadają się do polewania lodów.
Ogród przydomowy rozkwitł pięknie egzotycznymi magnoliami.


Biała już zrzuca płatki, a różowa rozkwita pełnią urody.



Kropelkami szkarłatu przyciąga oko porzeczka krwista, na tle żółciutkiej forsycji.


A dziś, w cieple dnia i w pełnym słońcu bieli się czereśnia ... w górze jeden brzęk, tyle pszczół zleciało się do niej.



Mahonia wdzięczy się żółciutkimi kwiatami, przyciągając również mnóstwo owadów. Ostatnio słyszałam w radiu wypowiedź człowieka, któremu los przyrody nieobojętny ... wycinamy bezmyślnie stare drzewa, dające pożytek owadom, ptakom, a sadzimy różne, jak to nazwał "bezużyteczne" ... ani to kwiatka, ani owoca, ani pożytku dla zwierząt na zimę ... coś w tym jest ... i ja też "mea culpa" ...


Jeszcze wywożę przycięte gałęzie na PSZOK, który jest dla mnie wielkim dobrodziejstwem, bo co zrobiłabym z tą ilością gałęzi i konarów. Wczoraj upychałam w przyczepce gałęzie sumaka strzępolistnego, omszone jak rogi reniferów, potem z jabłoni ... jak mi odwinęła jedna gałązka i strzeliła prosto w twarz ... dobrze, że pod oko, a nie w oko ... więc mam podpuchnięty policzek i zasiniały. Ale przy pracy zawsze bywają takie zdarzenia, a zwłaszcza mnie one dotyczą.


Teraz opowiem Wam o moim oczku wodnym.
Jednego ranka przychodzę popatrzeć, a tam spieniona woda, jak z mydłem.
Zgromadzony na płytszych miejscach skrzek pokryty czarnymi drobinkami ... aha! nie zdążyłam z wywiezieniem. Bo ze skrzekiem to wcale nie jest tak, jak myślałam, że kijanki przegryzają się i wypływają ... galaretowate kulki rozpuszczają się same, uwalniając lokatorów.
Szybka akcja, durszlak, wiadra ... może połowę wyłowiłam, reszta wygrzewa się przy kamieniach, gdzie woda cieplejsza ... będzie więc ratowanie maluchów za jakiś czas.


Jadę na Pogórze przesadzać zioła z kamiennego tarasu, bo w tym miejscu powstaje piwnica ... inwestycja rusza, a teren nieprzygotowany ... jak to mówiła moja mama: Majstry jutro przychodzą!




Sadzonki pomidorów i papryk mają się dobrze, już przydałoby się je wysadzać pod folię, a tu noce jeszcze za chłodne ... a jak u Was? sadzicie coś?


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny i dobre słowo, wszystkiego dobrego, pa!


wtorek, 21 kwietnia 2015

Czas szachownic i kokoryczy ...

Tradycją już się stało, że o tej porze odwiedzamy rezerwat szachownicy kostkowatej w Krównikach pod Przemyślem ... od kiedy odnaleźliśmy to miejsce, ale dopiero po wskazówkach przemyskich przewodników.
W tym roku sporo przestrzeni pozostało niewykoszonych, zarośniętych trzciną ... nie wiem, może taka jest potrzeba ochrony ...
Zostawiam Was ze zdjęciami tych oryginalnych, nieco egzotycznych bylin z rodziny liliowatych ... i łanów kokoryczy w dębowym zagajniku Pogórza ...








Niestety, nie odnalazłam w tym roku albinosika, o białych płatkach ... być może skrył się gdzieś w gęstwinie trzcin ...
I kokorycze ...





Tu jeszcze nasz podwórkowy, skromny pierwiosnek ... też całe łany ... ręka ogrodnika nie stworzy tak przepysznych kobierców ...

 

Kiedy wyjeżdżamy na Pogórze, Gutek wyczuwa, że nie ma już zagrożenia ze strony Amika i udomawia się na całego. Wykłada się na kanapie, leży na krzesełku na tarasie, albo przynosi zdobycze do domu, które upolował na podwórzu. Tak, poluje dziad na ptaki, o czym świadczą rozsypane piórka.
Przylatywała do ogrodu śliczna sierpówka, zbierała drobne gałązki i nosiła do budowanego gniazda ... przyjeżdżamy w niedzielę do domu, a Agnieszka mówi, że przyniósł Gutek takiego popielatego ptaka i złożył truchełko w sypialni pod oknem. Zrobiło mi się niewypowiedzianie żal tego gołąbka, a do Gutka poczułam po raz kolejny złość, i rozterkę, po co przygarniałam tego podrzutka?
Wyleguje się ten pasibrzuch przez cały dzień w piernatach, czyści michy za dwoje, raczy na godzinkę wyjść wieczorem z domu, do tego ptaki marnuje. Próżniaczysko i tyle.
A dziś rano, patrzę, przyleciała sierpóweczka do ogrodu, dalej zbiera pilnie gałązki ... więc to nie ona znalazła koniec w pysku Gutka, tylko jakiś inny ptak ... ale innej ptaszki też szkoda ...
Obroże z dzwonkiem ma tylko dzień-dwa,  potem udaje mu się zdjąć gdzieś w gałęziach krzewów, cierpliwie zaczepiając o wystające konary ... nie raz odnajdywaliśmy je przy okazji jakichś robót.
I co mam z nim począć? ... lubię go, martwię się, kiedy długo nie wraca, jest przymilny, domaga się głaskania ... tylko ten instynkt łowczego ... przecież nie jest głodny.


Pozdrawiam Was, pa!

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Każda sójka swój ogonek chwali czyli jak tu ładnie ...

Sobotnia aura nie zachęcała do wyglądania na zewnątrz.
Zimno, wietrznie, od czasu do czasu chmurzyska przynosiły deszcz albo śnieg.
Ale nam to nie przeszkadzało, na ten dzień był zaplanowany następny etap czerwonego szlaku, brać turystyczna skrzyknęła się licznie ... dojechali do Bryliniec, a mnie mąż podwiózł na miejsce z chatki.
Ruszyliśmy w trasę, oczywiście razem z Miką, sunią husky, która nie zna zmęczenia i dzielnie pokonuje każdą odległość ...


Raźnie nam się szło, droga nie była zbytnio błotnista, z czego zazwyczaj słyną pogórzańskie szlaki, o ile nie wiodą bitą drogą. Znajome twarze, nowe twarze ... jak się okazało, też znajome, jeszcze sprzed lat ... Jakoś tak szybko zleciała nam droga do Kopyśna, jeszcze mały przystanek w widokowym miejscu, kanapka, herbata, trochę zdjęć ... miejsce przysposobione do odpoczynku ...




Widoki dalekie, sięgają aż wzgórz za Sanem. W samym Kopyśnie tylko jeden dom wydaje się na stałe zamieszkały, chociaż pasące się koniki świadczą o tym, że i "ekolog", który przed laty przyjechał tutaj gdzieś z północy i osiedlił się, też mieszka. Bo i psy wychodzą na drogę spod jego domu, zresztą bardzo łagodne, inne od tych agresywnych, które pamiętam sprzed lat. Kroki kierujemy pod cerkiew ...



... cmentarz, stara dzwonnica, drewniany krzyż z 1938 roku, upamiętniający chrzest Rusi ... wybita szybka w okienku pozwala na włożenie ręki do wnętrza i zrobienie zdjęcia ikonostasowi, co niektórzy wykorzystują ... ja nie, bo przy moim szczęściu aparat pewnie zostałby w środku ...
Ruszamy dalej starą, grabowa aleją ... obok kamienne studnie, teraz wypełnione wodą, rumowiska po fundamentach domów, zapadłe piwnice ... ale teren oczyszczony, krzaki wycięte ... widać są nowi właściciele. Jak czytuję czasami na forum, ponoć warszawiacy i tu dotarli ... ponoć całe Kopyśno wykupione ...


Tę studnię poniżej dopiero tym razem odkryłam, dawniej nie wiedziałam, że istnieje, i dobrze, bo pod nogami otwiera się spora głębia, praktycznie niczym nie zabezpieczona, ot, jakiś konar tylko przerzucony ... niebezpiecznie ...


Jeszcze jedna studnia po drodze, w korzeniach starej lipy, zazwyczaj pusta, wyschnięta, teraz wiosennie wypełniona do połowy wodą ... wokół barwinek ...


Ruszamy do góry, na Kopystańkę ... kiedyś szłam tu o podobnej porze, tylko cieplutko było ... przez drogę przepełzła dorodna żmija, bo to czas ich godów, osobnicy płci przeciwnej ruszają na poszukiwania swojej pary ... Na górze urywa głowę, taki wicher, pędzi chmury, które już z daleka rzucają białą krupę ...





... w oddali wzgórze kalwaryjskie ... bardziej na lewo masyw Wilczej Jamy, to już na Ukrainie ...


... u stóp Kopystańki - Kopyśno, jakby nieistniejąca wieś ...


... i nasza wioseczka, jakże inna z daleka ... poniżej domu z czerwonym dachem nasza chatka, nawet "czołg" widzę, i mąż z lornetką macha nam spod czereśni ... o tym powiedzieliśmy sobie przez telefon ... widzę was, widzę ...


Wszystkie krajobrazy podobne do siebie, prawda? ale ja wychwytuję te drobne różnice, bo przez te parę lat zdążyliśmy się rozeznać w terenie :-)
Uciekamy z wierzchołka, nie nacieszywszy się wcale widokami, oby jak najszybciej do lasu, bo tam, w jego zaciszu, na nasłonecznionej łące zrobiliśmy sobie dłuższy popas ... na stoku góry znalazłam jeszcze coś bardzo zmarzniętego, pięciornik jakby ...


... i już odpoczynek.



PTTK znowu zmienił przebieg szlaku, tym razem schodzimy do Posady Rybotyckiej, tuż przed cerkwią obronną pw. Onufrego, zabytek klasy "O" ...


... i znów to wrażenie, że mam przed sobą twarz, przymknięte powieki, nos, otwarte jakby w zdziwieniu usta "ooooo..."... osobliwe wrażenie ... obeszłam jeszcze teren wokół, bo ponoć został oczyszczony teren przyległego cmentarza ...w pobliżu nie natknęłam się na żaden ślad. Mąż mówi, że pojedziemy tam, to mi pokaże, gdzie, bo pracował przy renowacji tej cerkwi w zamierzchłych, peerelowskich czasach. I odtąd szlak wyprowadzony na drogę asfaltową kazał nam długo tuptać, aż do Łodzinki ... nie lubię szlaków, prowadzonych po drodze, do tego publicznej, dobrze, że ruch samochodowy tutaj znikomy.



Zawołałam: -Mika!- spojrzały na mnie mądre, niesamowite oczy ... jej też należy się chwila odpoczynku. Za Łodzinką szlak skręcił na przestrzenne łąki, już z widokami na Birczę ...




To tutaj usłyszałam słowa - Jak tu ładnie! ... łasa jestem na takie pochwały Pogórza, chociaż nie przyczyniłam się do urody tej krainy ani odrobinę, a jednak lubię, kiedy ktoś chwali, bo utwierdza mnie w przekonaniu, że dobrze wybraliśmy, i nie tylko my tak postrzegamy to miejsce. Zejście na Chomińskie i stąd już z górki na pazurki ...


Jeszcze jeden przystanek, przysiedliśmy na osobliwym kanale samochodowym, zbudowanym z potężnych pni drzewa, i to także ostatnie promienie słońca  ... znad Rudawki, Kotowa szły czarne chmury, już widać było smugi deszczo-śniegu ... zanim zeszliśmy do Birczy, zdążyło nas zmoczyć bardzo solidnie. To także ostatnie zdjęcie, bo nie chciało mi się już otwierać mokrej torby zgrabiałymi rękami ... przemieściliśmy się na Krępak, na Korzeńcu, gdzie czekało już na nas wielkie ognisko pod wiatą, rozniecone przez przystojnego, młodego leśniczego (zawsze mi się wydawało, że leśniczy są starzy:-). Przyjechał także Andrzej, u którego w zeszłym roku mieliśmy zakończenie I etapu szlaku zielonego, tego od przecudnych kwiatów przy domu ... mokrzy i zmarznięci parowaliśmy w cieple ognia, piekliśmy kiełbasy na patyku, a potem były gitary, śpiewy ... każdy dostał do ręki śpiewniczek i niosło się gromko po lesie ... od turystycznych, starych hitów po Hej, z góry, z góry, jadą Mazury ...
Turystyczna brać odjechała do siebie, do domów, a my z powrotem do ciepłej chatki ... tym razem ból nóg nie dokuczał za bardzo ... to był dobry czas, spotkanie z przyjaznymi ludźmi, pozostały miłe wspomnienia, mnóstwo zdjęć ... do następnego razu!
Pozdrawiam wszystkich czytających i odwiedzających bloga, dziękuję za pozostawione słowo, bywajcie w zdrowiu, pa!