poniedziałek, 19 lutego 2024

Ogrodowe nabytki ... lecą żurawie

 Pierwszy raz w tym roku odczułam prawdziwie przedwiosenną pogodę, w piątek było ciepło, bezwietrznie, a górą niósł się klangor lecących na północ żurawi. Jakże mnie ucieszy ten głos, pierwsze klucze i niemądre zdziwienie, dlaczego lecą w tę stronę. Jak to dlaczego, przecież lecą na północ, bo wiosna idzie, wracają - oprzytomniawszy lekko, pomyślałam:-) Nad doliną zawirowały, rozsypały się z tajemnego szyfru, jakby tam w górze wiatr pomieszał im szyki. Potem znowu odnalazły swoje miejsce i kluczem jak arytmetyczny wzór poleciały dalej. A serce me przepełniło się wielką radością, to chyba każdy tak ma, kiedy widzi powracające ptactwo.


Całe popołudnie zajęło mi wykopywanie odrostów robinii akacjowej w kolorze różowym. Chyba strzeliłam sobie w stopę, sadząc to drzewko, choć bardzo strojne w czasie kwitnienia. Idzie rozłogami tuż pod powierzchnią ziemi i wypuszcza co jakiś kawałek swoje potomstwo, z roku na rok coraz więcej. A mnie, jak to mnie, żal każdej roślinki, więc zostawiałam je, niech sobie rosną. Trudno się kosi między nimi, kolce drapią ręce, ciągną za włosy, a i busz zaczynał być nie do przebycia. Uzbrojona w siekierkę i szpadel, cierpliwie wykopywałam i cięłam grube korzenie, nazbierałam tych sadzonek mnóstwo, pełne taczki. Co z nimi zrobić, szkoda tak wyrzucić. Wywiozłam je na łąkę, daleko od obejścia i tam posadziłam w tarninowych zaroślach na końcu działki. Ziemia była miękka po opadach, z łatwością kręciłam otwory świdrem i nawet mi to szybko poszło. A teraz wypada mi tylko pilnować koło domu, ścinać, co tylko wylezie z ziemi, kosić bez litości, bo za jakiś czas czekałaby mnie ta sama robota. Przypuszczam, że to nierówna walka, kiedyś zabraknie mi sił:-)



Wiecie, co to za tajemna mikstura w słoiku? Nie wiecie, to moczą się młode gałązki wierzby, będzie z tego płynu naturalny ukorzeniacz. Gałązki wierzby zawierają naturalne hormony wzrostu, tzw. auksyny, w wodzie uwalniają się powolutku z pędów, można używać już po kilku dniach, a kiedy mikstura postoi dłużej, zamienia się w śluzowatą materię. Można moczyć w niej sadzonki, rozrzedzoną z wodą podlewać rośliny, zawiera również naturalny kwas salicylowy, jak w aspirynie, a jak zalecają ogrodnicy, też można aspiryny używać w ogrodzie do podlewania, bo działa grzybobójczo. Taka mądra to ja nie jestem, wszystko wyczytałam:-) Podobnie będę zbierać korę z dębu, robić z niej wywar i też używać do podlewania, przynajmniej te wrażliwe na grzyba warzywa.


W ten ciepły weekend wyleciały również pszczoły z ula. Trzeba je dokarmiać specjalnymi plackami z cukru pudru, wymieszanego z odrobiną octu jabłkowego i innymi leczniczymi ingrediencjami. Przy pierwszym karmieniu po zimie pomagałam, a ponieważ było jeszcze bardzo chłodno, mąż szybciutko zdejmował daszek, ocieplenie, a ja kładłam na beleczki te placki cukrowe. Dobrze, że byłam odziana w pszczelarski kombinezon z siatką, w skórzane rękawice, bo co niektóre wyleciały i już pchały się do głowy, siadały na siatce, a ja bardzo boję się pszczół:-) Pszczoły już nosiły w koszyczkach na odnóżach żółte kulki pyłku leszczynowego, bo akurat ta zakwitła. Oby tylko mróz jej nie zniszczył. 

A jak pszczoły, to pochwalę się również garnuszkami z pszczołą, które znaleźliśmy z mężem pod choinką:-)

Pod śliwką, gdzie zawieszone, są karmniki rośnie zielona łąka. To wyrzucone nasiona z karmników, ziarna z mieszanki dla ptaków, którą zakupiłam. Wszystko zjadały, a to im nie smakowało, jakieś pszenżyto czy coś innego. I teraz kiełkuje zieloną ławą, dobrze, że łatwo zdjąć to z tarasu, bo korzenie poprzerastały i schodzi płatami. Jeszcze chwilę zostawię, bo nawet myszka przychodzi posilić się, gdzieś pod kamieniami przy pniu mieszka. Następny zakup to już tylko czyste ziarno słonecznika, wydałam też już ostatnie kule tłuszczowe.



Kowaliki roznoszą słonecznik, utykają w korę drzew. Obserwowałam, jak ich śladem chodzi po pniu pełzacz, malutki ptaszek z długim dziobkiem i językiem, nawet sprawnie mu idzie to wydłubywanie ziarenek. Kiedyś z nasionka wyrósł mi słonecznik z pnia orzecha, na wysokości głowy:-) Ptactwo już w godowych amorach, z lasu nawołuje dzięcioł czarny, w ogrodzie chichotliwe wołają dzięcioły zielonosiwe, a i w zaroślach rankiem już coś ćwierka.


Do ogrodu zakupiłam tunelik foliowy o pow. 10 m2, specjalnie pod ogórki, może choć raz uda mi się zdążyć przed zarazą. Do tego kupiłam też osłonę na płot działki, bo od północy z łąk zaciąga zawsze mrozem, może choć trochę osłonię warzywa przed jego działaniem, a także przed wiatrem, będzie zaciszniej.


I teraz najważniejszy problem, o którym pisałam ostatnio, karczowniki, nornice, myszy i inne szkodniki, grasujące na działce. Szkoda mojej pracy, bo bardzo niszczą, zżerają od spodu, wciągają rozsady do nor, więc spróbuję tego.


Żywołapka, może uda się wyłapać te dziadostwa:-) nie chcę truć, u sąsiada są koty, przychodzą inne zwierzęta, polują ptaki, a tak żywego wyniosę daleko za górę i może na jakiś czas będzie spokój. Próbowałam chyba wszystkiego, szmatkę nasączoną benzyną wyrzucał z zakopanego tunelu, podobnie z kulkami naftaliny:-) Może uda mi się go schwytać ... mąż tylko śmieje się, że ja go wyniosę daleko, a on stanie na dwóch łapkach, przysłoni oczy przed słońcem i zobaczy dokąd wracam ... aha, tam poszła, idę za nią do domu:-) 

Z pierwszych kwitnących to tylko śnieżyczki wyszły z ziemi, zaróżowił się wawrzynek wilczełyko, którego w krzakach całkiem sporo, pewnie rozsiał się z nasion. No i dereń jadalny w blokach startowych, tylko patrzeć, jak zakwitnie, aby trochę ciepła.



Łąki jeszcze spłowiałe po zimie, zwierzyny prawie nie widać, las leży w pniach tuż przy drodze. 

Mają utworzyć Turnicki Park Narodowy, my znajdziemy się pewnie w jego otulinie, choć słyszałam również głosy, że być może poszerzą jego zasięg. ZUL-owcy strajkują, stracą pracę, ilu znajdzie zatrudnienie w Parku? Trzeba Salomonowej mądrości, żeby to rozważnie rozegrać.

Ach, nachwaliłam się, a nachwaliłam:-)

Zatem kończę wpis, dziękuję za uwagę, za odwiedziny, a przede wszystkim, że dotrwaliście do końca tego przydługaśnego, gospodarczego wpisu, bywajcie w zdrowiu, pa!


poniedziałek, 12 lutego 2024

Skok w bok:-) ... wino i tureckie placki ...

Ten tytuł to zmyłka:-) chodzi mi o taki skok w bok, kiedy podążamy gdzieś w naszych podróżach ustaloną trasą, a zazwyczaj jest to trasa do Rumunii i nieoczekiwanie następuje zmiana, choćby objazd. Przy tej okazji poznaje się inne miejsca. Granicę słowacko-węgierską przekraczamy w malutkiej miejscowości o nazwie Pribenik, to takie miejsce w środku niczego. GPS tam Was nie skieruje, nie widzi tego przejścia, kieruje bardziej na zachód. Może nawet do większego przejścia do węgierskiego miasta o niemożliwej do wymówienia nazwie Satoraljauhely, spróbujcie sami:-)

Tym razem, w czasie jesiennego wyjazdu, o którym pisałam wcześniej, tablice skierowały nas tuż przed Pribenikiem na objazd, remont mostu na małym kanale. Śródpolną asfaltowaną dróżką dojechaliśmy do wsi Maly Hores, w oddali majaczyły przymglone Góry Tokajskie, wszak byliśmy w pobliżu winiarskich rejonów. I w tej malutkiej, urokliwej wioseczce zobaczyliśmy wzgórze podziurkowane jak szwajcarski ser, porośnięte bluszczem i starymi drzewami, z mnóstwem malutkich wejść, mnie skojarzyły się z katakumbami. Jeśli czas i pora dnia pozwoli, na powrocie zajedziemy tu pozwiedzać, zobaczyć te piwniczki, rozprostować nogi na ścieżkach. No i udało się, wygodny parking zaprasza, wszędzie ławeczki, akcesoria winiarskie, beczki, beki, prasy do wyciskania owoców, odrzwia ozdabiane stylizowanymi pędami winorośli, dojrzałymi gronami. 

Sama wioska w herbie ma pęd dojrzałej winorośli, wspartej na patyku.

Mieliśmy do dyspozycji późne popołudnie, upał zelżał i przyjemnie chodziło się wśród drzew, a że dzień był powszedni, byliśmy sami.

Historia wsi sięga 1214 roku, kiedy to po raz pierwszy udokumentowano jej istnienie. Wieś należy do wschodniosłowackiego okręgu winiarskiego, w tufie wulkanicznym wzgórza jest 70 wejść do wnętrza góry, a piwniczek wykutych w skale, połączonych korytarzami jest około 300. Niektóre wejścia zabezpieczone solidnymi drzwiami, niektóre tylko okratowane i można zajrzeć do wnętrza, skąd ciągnie chłodem. Lubię takie klimaty, omszałe antałki, szklane butle, butelki, niektóre omszone ze starości. 




Niektóre piwniczki bardzo zadbane, widać że użytkowane, remontowane. Ciekawe, jak wygląda sprawa własności, czy przechodzi z pokolenia na pokolenie, czy może są dzierżawione, a może to własność wsi i ktoś nimi zarządza. 








Niektóre widać, że pozostawione same sobie, dawno nikt ich nie odwiedzał, zarośnięte i wręcz sypiące się. Te przemawiają do mnie najbardziej, co też kryją ich wnętrza:-)





I tak schodząc powoli ścieżką z góry doleciał nas świeży, owocowy zapach i rozmowa. Wychyliliśmy się zza jednej piwniczki, a tam poniżej, przy zadaszonej ławeczce kilku chyba winiarzy, starszych wiekiem, w kapeluszach już zsuniętych na tył głowy degustowało różne wina, co było widać po kolorze zawartości butelek. Nie tak byle jak, tylko w ładnych kieliszkach, pewnie oceniany był kolor, przejrzystość i inne takie tam. Rozmowa oczywiście po węgiersku, bo mieszkańcy południowej części Słowacji to Węgrzy, nawet w sklepie przy kasie gadają po węgiersku, a dopiero kiedy orientują się, że my ani be, ani me, to przechodzą na słowacki:-)


Odbywają się tu różne imprezy, występy zespołów ludowych, co bardzo nas interesuje, można zakupić różne wina bezpośrednio u winiarzy. Myślę, że uda nam się kiedyś trafić na taką imprezę winiarską, oczywiście z noclegiem, bo jak tu być i nie podegustować różnych win:-) Czasami kupujemy je w sklepie, kadarkę, furmint, cabernet, frankovkę, riesling, na innych się nie znamy, bo tacy to z nas smakosze:-) Ale na pewno jest różnica w smaku wina od prawdziwego winiarza niż z taśmy produkcyjnej, tak mi się wydaje. Miło wspominam ten pobyt tutaj, ten skok w bok od ustalonej trasy, małą przerwę w podróży.


Tymczasem zima prawie minęła, na oknie kiełkują pierwsze zasiewy, przede wszystkim papryka. Do tego wysiałam rozmaryn i lubczyk. Z lubczykiem to jest taka sprawa, że miałam dwa piękne krzaki, ale szkody czyni chyba karczownik. Któregoś dnia, kiedy śniegi zeszły, zobaczyłam tylko dziury w ziemi po tej roślinie, teraz szkodnik zabiera się za jarmuż. Wyczytałam, że on w zimie nie śpi, tylko buszuje i niszczy wszystko, nawet pod śniegiem. Oglądam dużo filmików podróżniczych na yt, zobaczyłam w jednym z nich placki podawane w Turcji, odnalazłam przepis i zrobiłam też. To gozleme ...


Piecze się je na suchej patelni w delikatnym cieście drożdżowym, a nadzienie to ziemniaki, ser żółty i ser słony, może być feta, do tego zielenina. Ależ to jest dobre, podczas pieczenia placek wygląda jak piłka, taki napompowany, potem siada. Ciasto jest chrupiące, z pokrojonego placka wypływa ser, trochę podobne jak rumuńska placinta, ale placintę smaży się w dużej ilości tłuszczu.


Na Pogórzu śniegu ani śladu, tylko z dolin unoszą się wilgotne mgły. jest bardzo mokro. A mnie już nie chce się siedzieć w domu, już poszłabym coś porobić, może nawet za chwilę troszkę pograbię liście, odsłonię przebiśniegi. Nie, nie pójdę, znowu zaczęło mżyć, brrrr!


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, bądźcie zdrowi, pa!





piątek, 2 lutego 2024

Trzy zamki ...

 Ojejku! nie mogę wygrzebać się z choróbska, które przyatakowało mnie po raz trzeci. Przełom listopada i grudnia to raz, potem przed świętami wirus przywieziony z babcią ze szpitala, a teraz przyczepiło się mnie coś, przyniesione może z apteki, może z przychodni, może z dnia babci, kiedy było nas w sali dużo:-) sama nie wiem. Dobrzeję, ale sił brak, a tu za pasem spotkanie roztoczańskie, mam jeszcze miesiąc na odzyskanie sił, a to wszystko trwa i trwa. No i ten gwizd w uszach, zwłaszcza w nocy, kiedy cisza w domu.

Czytam, oglądam filmiki na yt, zwłaszcza zainteresowały mnie Dolnośląskie  tajemnice p.Lamparskiej, i HistoryStory p.Kazka, jak i jego również History hiking, ciekawe bardzo rzeczy o Dolnym Śląsku, o których nie miałam zielonego pojęcia. Oglądam też podróże krajanina z Przemyśla Gregor w drodze, okolice te bliższe i dalsze, a także pogórzańskie. To pod wpływem właśnie jednego z odcinków ruszyliśmy późną jesienią na południe do Słowacji, aby obejrzeć, zwiedzić ruiny ciekawych zamków. Wybraliśmy się w dzień powszedni, po pierwszym solidnym przymrozku, gdy mijane rankiem okolice siwiały w słońcu.

Wyprawa niezbyt daleka, w okolice Humennego. Okolica obfituje w ruiny zamków, pięknie położone na szczytach gór, z dalekimi widokami. Pierwszym z nich był zamek Cicava, zbudowany w XII wieku. Jadąc od strony Humennego w kierunku na Vranov n/Toplou widzimy go z daleka na wysokiej skale. Jak urocza jest to okolica, niech pokaże filmik Frantiska Chmeliara, a nastrojowa muzyka dopełni wrażeń ...

Z zamkiem tym związana jest historia Elżbiety Batorówny, która wyszła za mąż w wieku 15 lat za Franciszka Nadasdy, ślub odbył się w pobliskim Vranowie, wesele trwało 3 dni, a gości sproszono w liczbie 4500. Elżbieta była siostrzenicą Stefana Batorego, zasłynęła niezbyt chlubnie jako "krwawa hrabina z Cachtic", bo tam zamieszkała. Ponoć zamordowała ponad 600 osób, odbył się proces, posądzono ją o czarnoksięstwo, wampiryzm, ponoć znaleziono rejestr jej ofiar ... zamurowano ją w komnacie z jednym tylko otworem do podawania posiłków, bo była wysoko urodzona, zaś sługi skazano na śmierć. Pozbycie się Elżbiety ma ponoć bardziej prozaiczne podłoże - spisek Habsburgów, władza, wpływy, jakże aktualne sprawy i dziś. 

W połowie góry budowla, która właściwie nie wiadomo czemu ma służyć. Okazało się, że to jakby kaplica grobowa, nieco poniżej malutki kościółek, również z okazałymi nagrobkami rodu Nadasdych i nie tylko. Dzień powszedni jest najlepszym do zwiedzania, wtedy nie ma ludzi i można zajrzeć w każdy kąt. Idą remonty, góry kamieni są z powrotem wmurowywane w rozlatujące się mury, na pewno korzysta się z funduszy unijnych. Sama ścieżka do góry bardzo ładna wśród starych drzew, miejsce robi wrażenie ... zamek słynął również z "Księgi Kłamców", która znajdowała się w tutejszym archiwum Zemplińskiego powiatu, zapisani w niej najwięksi kłamcy i największe kłamstwa. 







Zawróciliśmy kilkanaście kilometrów w stronę Humennego, przy głównej trasie na południe, na okazałym wzgórzu znajdują się również malownicze ruiny zamku Brekov. Ilekroć mijaliśmy je w drodze do Rumunii, zawsze mówiliśmy - trzeba tu kiedyś wstąpić:-) I teraz nadszedł ten czas, wcale nie po drodze, tylko celowo, bez gonitwy czasowej. A zastanawiałam się, jak tam dostać się po tej stromiźnie widocznej z drogi. Parking znajduje się przy cmentarzu z drugiej strony, ścieżka łagodnie wznosi się coraz wyżej, słońce daje popalić, ale chłodny wręcz mroźny wiaterek nie pozwala zdjąć bluz.



Na zdjęciu pracują same kobiety, noszą metalowe rury do składania rusztowań, bo trwa remont murów. Potem siadają w zaciszu i wesoło rozmawiają, przy nich śpią spokojne psy. Nagle dzwoni telefon, na głośnomówiącym słychać, że to dzwoni ich szefowa, że tyle pracy, a one tu "rekreacju" uprawiają. Nie mam pojęcia, skąd wiedziała, a może po prostu znała swoje pracownice. Obiecały, że już-już wstają, co wcale nie było prawdą, bo kiedy schodziliśmy, one dalej tam siedziały:-) smagłe na twarzy, typ południowy:-)
 




Na południe od Humennego znajduje się miejscowość Jasenov, właściwie to jakby dzielnica miasta, tam także są podobne ruiny zamku. Również pięknie położone na szczycie góry, tutaj trzeba było wspiąć się leśną drogą przez bukowy las trochę wyżej. Słychać było piły pracujące w lesie, maszyny, czyli wycinka jak u nas.

Ostry skręt w lewo i już ukazują się nam białe mury jasenovskiego zamku. Wędrowaliśmy lasem, bez widoków, a tutaj rozpościera się szeroka panorama. 


Historia tego zamku podobna jak tych dwóch poprzednich, zbudowany w XIII wieku, przewijają się nazwiska Drughetów, zniszczony przez Rakoczego. Wiąże się z tym miejscem ciekawa historia, w XVI wieku bito tutaj fałszywe monety, po wielu skargach, które nadchodziły z Węgier i Polski, izba królewska nakazała pojmać fałszerzy. Oczywiście właścicielom Drughetom nie stało się nic, tylko mistrz Mikołaj pracujący w tej wytwórni został pojmany, osądzony i stracony w Preszovie.



Z zamku widok na sąsiednie pasmo, tak bardziej na wschód. 

To Humensky Sokol, rezerwat przyrody, z białymi skałkami, kwitnącymi wczesną wiosną włochatymi sasankami, gdzie mają tutaj stanowisko w naturze, byliśmy kiedyś je zobaczyć. Siedząc tam w cieple wiosennego słońca, nasłuchując powracających żurawi, obiecaliśmy sobie, że przyjedziemy kiedyś do jasenovskiego zamku ... i oto jesteśmy. Ale i do sasanek też się serce rwie:-)





Czeka na nas jeszcze jeden zamek, bardziej na południe, to Viniansky Hrad. Pewnie gdyby można było przejechać przez las, to zdobylibyśmy się na ten wysiłek, ale tam wszędzie zakazy, nie przejedzie. Nie chciało nam się objeżdżać pod Michalovce, a poza tym stare nogi były już zmęczone. Ten zamek jeszcze musi poczekać. Wracaliśmy późnym popołudniem, nocny przymrozek już podziałał na liście drzew, było bardziej kolorowo niż rankiem. Na zachód słońca zdążyliśmy na kawę do pogórzańskiej chatki.


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, jednocześnie przepraszam za tak długą nieobecność, myślę, że idzie ku lepszemu, pa!