poniedziałek, 26 czerwca 2017

Zbieram nowe doświadczenia:-) ...

Uczę się doić kozy:-)
Za pierwszym razem udało mi się kilka razy strzyknąć mlekiem, a za drugim w sobotę wydoiłam sama jedną kozę. Uważam to wydarzenie za osobisty sukces.
Będę jeszcze terminować w koziej zagródce przez jakiś czas do pierwszego tygodnia lipca, potem sąsiedzi wyjadą, a ja będę opiekować się ich zwierzakami.
Cztery kozy do wydojenia, rano i wieczorem ... ha! spore wyzwanie, ale myślę, że poradzę sobie.


Zdążyłam jeszcze na ostatki kwitnącego czarnego bzu, zrobiłam troszkę syropu, a od roztoczańskiej Kasi ściągnęłam pomysł na syrop różano-miętowy. Nie bacząc na wysokie ceny truskawek, zakupiłam ich trochę i siedzą już w słoikach w postaci dżemu ... za chwile skończy się ich owocowanie, a ja zostanę bez niczego, czekając na niższe ceny:-)


W tym roku szału z owocami u nas nie będzie, jabłonie odpoczywają, śliwek nie będzie, za to borówka sypnie owocem, o ile zdążymy przed ptakami.


Ostatnie mrozy uszkodziły wiele pąków drzew, w tym lipy drobnolistnej. Kwitnie jedynie jedna, pomnikowa szerokolistna, za chwilę skończy, i pszczoły za bardzo nie będą mieć dalej pożytku. Tyle co na kwietnych łąkach, bo nasze lipki nie zakwitną już. Chyba, że pojawi się spadź w lesie za drogą, co byłoby bardzo wskazane, ale ... wszystko w rękach natury.
Powoli zaczynają sąsiedzi kosić łąki, zdążyłam jeszcze na ostatnie kwiaty róży francuskiej ...


... a na suchej skarpie pod lasem odnalazłam posłonek ...


Za to na sąsiedniej górze nad Makową żółto od kwitnących omanów.
Zajrzałam tam przy okazji zakupów w sklepie, tuż po deszczu. Wożę teraz w aucie parę gumiaczków, żeby można było i po błocie dotrzeć gdziekolwiek:-)







I jeszcze pochwale się moim plackiem "na oko", z produktów, co pod ręką na półce w piwnicy,
A więc puszka masy makowej, do tego słoik marmolady jabłkowej, i wyszło coś całkiem, całkiem.
Robotę robi krateczka z ciasta na wierzchu, placek wydaje się "odświętniejszy".



Przydał się placek, bo odwiedzili nas roztoczańscy goście.
Spędziliśmy bardzo miły czas:-)


Pozdrowienia ślę w ten letni czas, szkoda tylko, że słońce zaczyna już wędrówkę w drugą stronę, pa!




czwartek, 22 czerwca 2017

Pozdrówcie od nas Glavoi ... Rumunia z przygodami cd ...

Obudziło mnie słońce, zaglądające do naszego pokoiku. Zostawiłam śpiącego męża, a sama cichutko wymknęłam się na poranny obchód Padisu. Wyjątkowa cisza, tylko parskanie pasących się koni, dźwięczą dzwoneczki zawieszone na szyjach krów i moje kroki na drobnych kamyczkach drogi ...


Sama osada nie jest piękna, zlepek różnorodnych budowli, mnóstwo betonu, blachy i bylejakości, ale widoki, otoczenie wynagradzają tę drobną usterkę:-) Zresztą kiedy odwiedzający to miejsce turyści namachają się cały dzień po górach, to potrzeba tylko gdzieś głowę złożyć, a szlaki są długie, wielogodzinne, i trzeba jeszcze wrócić do bazy. Można przyjechać z namiotem, rozbić się przy strumyku, latem jest tu kolorowo.


Przeszłam kawałek w kierunku, skąd wczoraj przyjechaliśmy, zerknęłam w dół, a tam coś kwitnie biało, czyżby rumiany tu wysoko w górach? niemożliwe. Trawa pod stopami zamieniła się w mchy, a to białe okazało się być wełnianką. Kulki białej waty, zawieszone na gałązkach, pod nogami mokro, więc trzeba przeskakiwać z kępy na kępę ...



Wśród tych puchatych kulek zauważyłam też inne, mniej dorodne ...


... a całości obrazu dopełniały łany storczyków, i innych kwitnących.



 

Już w drodze powrotnej takich miejsc widziałam mnóstwo, zagłębienie w podłożu, bez odpływu wody, a więc albo oczko wodne, albo małe bagienko białe od wełnianek. Natura stworzyła sama takie kompozycje, że człowiekowi się nie śniło, i może tylko naśladować, bo nic piękniejszego nie wymyśli. Wróciłam do pokoju schlastana błotem i rosą po kolana, z dziesiątkami zdjęć, jedne lepsze, drugie gorsze, pełna wrażeń i pod urokiem tego miejsca. Chciałabym to wszystko uwiecznić, tyle tu różności, ale trzeba jechać dalej, przed nami sporo kilometrów.


Od naszych znajomych, Krzysia i Grażynki dostaliśmy wczoraj sms-a, jak w tytule tego wpisu: Pozdrówcie od nas Glavoi! Widziałam to miejsce na mapie, skręt z drogi mijaliśmy już dwa razy podczas poprzednich pobytów, ale nie przyszło nam do głowy tam skręcić. Teraz naprawiamy ten błąd.

Przecudowna dolina, ze strumykiem kręto wijącym się jej dnem, na pastwiskach mnóstwo zielonych kęp roślin o palczastych liściach. Znam je przecież, to po nie jechaliśmy na Gazdoran do Słowacji, żeby zobaczyć właśnie ciemiernika w naturze, a tutaj ...  morze ciemierników:-)


Od kiedy tylko zejdą śniegi, dolina staje się jednym wielkim kempingiem. O, tak, teraz żałowaliśmy, że nie zabraliśmy ze sobą namiotu, tym bardziej, że są tam i bary, gdzie można pokosztować lokalnych potraw, napić się pysznej kawy z uroczych, wiejskich garnuszków i co najważniejsze, zbratać się z innymi mieszkańcami doliny. Zamówiliśmy sobie placintę z bryndzą na śniadanie, a potem sympatyczne gadanie, z uśmiechniętą gospodynią, z pasterzem, a także z napotkanymi krajanami.


Pasterz dużo opowiadał o górach, nas bolały ręce, z tego wszystkiego zrozumiałam tylko nazwy poszczególnych miejsc, szczytów, wąwozów, jaskiń, a także czasów, ile potrzeba, aby tam dotrzeć ... ore tzn. godzina:-)


Pies pasterski spokojnie leżał z boku i czekał, aż mu coś wpadnie do pyska z naszych śniadań,ale cały czas zachowywał strefę, nie pozwolił się pogłaskać. W końcu zajechał młody człowiek na motorynce z sąsiedniej staji i przegonił go, żeby poszedł nareszcie do roboty, stada pilnować, a nie żebrać. I wcale nie był głodny, nie rzucał się łapczywie na jedzenie:-)
Dalej tą doliną można dostać się na Polanę Ponor, z pojawiającym się i znikającym strumieniem, wszędzie wywierzyska, jaskinie, głębokie leje, słynna Twierdza Ponoru ... to miejsce poczeka na nas pewnie do przyszłego roku.
Cały masyw Apuseni jest jak ser szwajcarski, z mnóstwem odkrytych i nieodkrytych jaskiń, zjawiska krasowe obłędne, miałam okazję oglądać je w Jaskini Niedźwiedziej w Chiscau.
To było tak sympatyczne spotkanie, tak piękne miejsce, że już dziś wracalibyśmy tam na skrzydłach:-) Krzysiu i Grażynko, Glavoi jest niezwykłe, a atmosfera tam, jak nie przyrównując, na Danielce:-)
Czas pożegnania i zjechaliśmy w dół na równiny, jeszcze po drodze podziwiając ogromne masywy skalne ...


Teraz objeżdżamy góry od południa, co wcale nie znaczy, że jest równinnie, cały czas kręcimy drogą wyciętą w zboczu, czasami można zatrzymać się w małej zatoczce i popatrzeć na okolicę z wysoka ...


Szerokie przestrzenie, kolejne łańcuchy górskie niknące w oddali. Wydaje mi się, że Rumunia zagarnęła wszystko, co najlepsze z całych Karpat, nam dostał się tylko maleńki wycinek:-)
Przejeżdżamy przez tereny narciarskie, stoki o takim nachyleniu, że w życiu nie zjechałabym stamtąd. Mieliśmy jeszcze wstąpić na słynne osuwisko wysoko w górach Groapa Ruginoasa ale jakoś nieuważnie przejechaliśmy obok wejścia na szlak i nie chciało nam się zawracać, zresztą byliśmy tu już ze dwa lata temu.
Na drodze bawią się cygańskie dzieci, a ruch samochodowy niezgorszy ... podjeżdżamy bliżej, jakieś łaszki rzucone na drogę, a kiedy auta zwalniają, dzieci pokazują gestem, że chcą pieniądze ... no cóż, to są tylko dzieci i ktoś ich uczy takich zachowań ...


Skoro nie wyszło nam z tym osuwiskiem, to mam jeszcze w zanadrzu jedną ciekawostkę, tylko czy uda nam się w Garda de Sus trafić w odpowiednią drogę, i czy w ogóle tam dojedziemy. Jest, jest drogowskaz, i jeszcze inne ciekawostki geologiczne. My wybraliśmy wąwóz Ordancusei, obok jakieś jaskinie ... skręciliśmy w prawo w betonową drogę, obok szemrał malutki potok. Ściany skalne nagle wystrzeliły w górę, ścieśniły się i oto jechaliśmy dnem wąziutkiej dolinki na jedno auto, a tylko małe zatoczki pozwalały na wyminięcie się dwóch.



W tych ścianach mnóstwo otworów, jaskiń, wejść pewnie do środka ziemi, wspaniałe bogactwo krasowych zjawisk ...






Na skałach roślinność czepiająca się najmniejszej chropowatości, aby zapuścić tam korzenie ...




Na przydrożnym krzaku zaniebieściło mi się coś ... o raju! powojnik alpejski, taki, jaki mam w ogrodzie, zakupiony w szkółce, a tutaj rośnie sobie dziko ...


Przejechaliśmy wąwozem w jedną stronę, w drugą ... pełni zachwytu zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednej ze ścian ...


Nie ma rady, trzeba wracać do cywilizowanego świata, do którego wcale nam nie śpieszno.
Cofnęliśmy do głównej drogi i powoli zaczął się nasz powrót. Znowu objeżdżaliśmy ogromny górotwór, tym razem kierując się jego wschodnią stroną na północ przez Horea.  Góry złagodniały, mnóstwo pensjonatów, domy rozrzucone po rozległych halach ... kościółek najpierw widzieliśmy z daleka. potem zrównaliśmy się z nim, a potem serpentynami wjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej, aż w końcu jego wieżą została hen, daleko na dole ... może to ten sam, a może już jakiś inny, tyle zakrętów ...



Z góry widoki rozległe, ciężko zrobić z "czołgu" dobre zdjęcie, Rumunia jest opleciona siatką linii energetycznych. Wzdłuż każdej drogi, do miejscowości leżących wysoko w górach ... zauważyłam taką prawidłowość: potok, droga i linia energetyczna. Łąki przecudnie ukwiecone, przedtem ciemiężycowe, teraz mnóstwo różowej smółki,  na poboczach drogi kwitnie len austriacki, i jakieś inne niebieskie dzwoneczki, skupione na wierzchołku łodygi, Nie ma czasu przystanąć, bo musielibyśmy się co chwilę zatrzymywać:-)



Pobocza dróg zdobne w poduchy kwitnącego żarnowca ...


... a niektóre źródełka bardzo dekoracyjne ...


Jeszcze zatrzymaliśmy się , żeby kupić gdzieś przy drodze ser. Mąż pękał ze śmiechu, kiedy dwie baby usiłowały dogadać się. Ja chciałam wiedzieć, ile waży ta ogromna kula, ile kosztuje, wreszcie pomogła kartka papieru ... 4 kg to za dużo dla nas, chciałam połowę ... nie, nie odkroi ... już miałam odchodzić, ale patrzę, przecież tam wisi mniejsza ...to wzięłam mniejszą, ustaliłyśmy cenę, a tu okazuje się, że kobita nie ma jak wydać. Trochę to trwało, zanim wspólnymi siłami dobiłyśmy targu ... ale wszystko odbyło się sympatycznie, z uśmiechem. Trzeba po prostu jakieś mini-rozmówki poszukać po rumuńsku, chociaż najpotrzebniejsze zwroty:-)





Już za plecami zostały góry, jeszcze zakupy innych serów w sklepie miastowym, jakieś drobiazgi i można wracać do domu. Tym bardziej, że pogoda psuła się wyraźnie i już na Słowacji wjechaliśmy w strefę burz i opadów. Nazajutrz w chatce upiekliśmy na grillu ukochane mężowskie mici.


A ja, jako, że bardzo smakuje mi placinta z bryndzą, kazałam sobie takową ...


Już na Pogórzu, w ramach przerwy przy dalszym koszeniu trawy, poszłam na łąki i tam uwagę moją przyciągnęła rudawa kępa. Albo coś wyschło, albo przekwitło ... a to najprawdziwszy przelot, cętkowany jak futerko rysia:-) ... czyż nie piękny?



W Rumunii mijaliśmy łąkę całą w tych kropkowanych kulkach, ale cóż, mignęła mi tylko za oknem ...

I to chyba już wszystko z naszego maratonu rumuńskiego. Typowa objazdówka, bo co można w dwa dni ... ech! tak chociaż z tydzień w Apuseni posiedzieć:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, a dla wszystkich, którzy zechcą do Rumunii pojechać: DRUM BUN!
P.s. Chyba powtórzę się, ale nigdy nie czułam w tym kraju żadnego zagrożenia. Zazwyczaj unikamy miast, jeśli już, to tylko przejazdem, a na prowincji ludzie serdeczni, pozdrawiają, chcą pomóc. Miast unikamy, bo wolimy naturę, ale niektóre miasta są jak perełki, warte odwiedzenia.
Moje obawy, jakie czułam przed pierwszym wyjazdem, rozwiały się zupełnie już dawno:-)
Dzięki temu, że podróżujemy "czołgiem", możemy dotrzeć w miejsca, gdzie zorganizowany turysta dotrze rzadko, albo wcale.