środa, 30 lipca 2014

Kino przyjechało ...

To było zawsze wielkie wydarzenie, kiedy kino objazdowe przyjeżdżało do naszej wsi, stara rozklekotana nyska, wypełniona sprzętem do wyświetlania filmów.
W starym budynku, gdzie mieściła się świetlica wiejska, na jednej ścianie rozwieszano ekran, spory kawał brudnawego płótna, a z drugiej, gdzie była maleńka scena ustawiano projektor ...


...a z samochodu wyładowywano jakieś wielkie, czarne skrzynie, które okazywały się być pewnie głośnikami, w innych zapakowany był projektor i taśmy z filmami.
Do południa wyruszała na seans cała nasza niewielka szkoła, ależ to było święto!
Głośniki ryczały na całą wieś, w sercu radosne oczekiwanie ... do kieszeni mama dawała parę groszy na bilet, które sprzedawał człowiek z okienka samochodu, a drugi wpuszczał do środka sali, przedzierając każdy papierek. W małej salce duszno było jak w psiarni, tyle stłoczonych dzieci, rumieńce na twarzy ... czekamy ... gasło światło i zaczynał terkotać projektor ... w smudze światła, rzucanej na ekran migotał kurz ...


Bardzo przeżywałam każdy wyświetlany film, zawsze siadałam jak najbliżej ekranu, w kucki, z głośników dudniło mi prosto w uszy, a oczy nie nadążały za migającymi scenami ... kiedy wracałam do domu, zawsze bolała mnie głowa, mama mówiła, że już więcej nie puści mnie do kina, ale za jakiś czas zapominała ... Czasami taśma zacinała się, urywała ... zapalało sie światło, my grzecznie czekaliśmy, unosił się jakiś octowy zapach przy jej sklejaniu i za chwilę machina znowu ruszała. A gdzieżby ktoś protestował, albo wychodził, albo rzucał jakieś uwagi ... czekaliśmy przecież długo od ostatniego filmu ...


Jak zaczarowani oglądaliśmy poszczególne części "Czterech pancernych i psa", o matko! każda dziewczyna chciała wyglądać jak Marusia, która miała dłuższe włosy, rozczesywała je nad czołem, reszta lekko podtapirowana i związana na karku, albo w warkocz ... a Janek? miłość od pierwszego wejrzenia, na miarę naszych małoletnich uczuć ... po zakończeniu wychodziliśmy z dusznej świetlicy, mrużąc oczy od dziennego światła, słońca, z żalem, że już się skończyło, i znowu tyle trzeba czekać, aż do nas przyjadą.


Starsze dziewczyny popatrywały w czasie przerw na pracowników kina objazdowego, zwłaszcza jeśli to był młody chłopak, a zwłaszcza z dłuższymi włosami ... wszak ktoś nowy pojawił się we wsi ... a oni chyba byli przyzwyczajeni do wbudzania zainteresowania wśród nastoletnich dziewczyn ...
Całe popołudnie rycząca muzyka z głośników nie dawała mieszkańcom zapomnieć, że trzeba przyjść na wieczorny seans ... zresztą każdy ruszał chętnie, a wyświetlali różne filmy, przeważnie produkcje lat 60-tych ... raz był horror "Kobieta-wąż",  no to wszyscy straszyli się nawzajem, kiedy ciemną drogą wiejską wracali do domu. Mama moja długo wspominała "Faraona", "Krzyżaków", a siostra na torbie szkolnej nosiła napis "Zelnik", długo nie mogłam pojąć, co on znaczy, a to młody Jerzy Zelnik opanował jej myśli ... ciekawe, czy pamięta ...
Mój brat zawsze kręcił się przy takich okazjach, a ci panowie z kina objazdowego polubili go, nawet potrafił obsługiwać projektor, czasami przewijał taśmy ... przynosił potem do domu ich niepotrzebne kawałki, jakieś afisze filmowe, spalone lampy ...


Składał sobie swoje skarby w szufladzie od stołu, a miał tam wielki porządek ... cichcem zaglądałam do tej szuflady, oglądałam twarze aktorów na urywkach taśm, rozkładałam plakaty ... zawsze poznał, kiedy grzebałam w jego rzeczach ...


Właściwie to nie potrafię powiedzieć, kiedy skończyła się era kina objazdowego, pewnie kiedy prawie w każdym domu zawitał odbiornik telewizyjny ... po podstawówce wyjechałam do szkoły z internatem, w mieście były prawdziwe sale kinowe z miękkimi fotelami, seansów do wyboru, filmy przeróżne ... ale z wielkim sentymentem wspominam małą świetlicę wiejską, z maleńką sceną, gdzie brałam udział w różnych przedstawieniach ... z pchłami w szparach podłogi, zimą para szła z ust ... teraz jest nowa świetlica, pewnie pusta ... po starej nie został ślad, jawi mi czasami w snach o mojej rodzinnej wsi ...


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, dobrego życzę, pa!


poniedziałek, 28 lipca 2014

Zapachniało jesienią ...

Nie było mnie ze dwa tygodnie na Pogórzu.
Trawa urosła, grządki zarosły, ptaki jakby przestały śpiewać, za to koncertują do późnej nocy świerszcze.
Już snują się poranne mgły, dokwitają resztki kwiatów łąkowych, a zwłaszcza białe przymiotno ...


Przez Pogórze przeszedł mały kataklizm.
Kiedy u nas na nizinach padał sobie deszcz w środę w nocy, tam było istne oberwanie chmury.
Mąż mi mówił, że drogi zniszczone, wypłukało kamienie, ale nie wyobrażałam sobie, że aż tak.
W Huwnikach, tuż przy cmentarzu, gdzie można płytami przejechać Wiar, prawie krajobraz po bitwie ...


To ten sam, niepozorny potok, który przepływa przez drogę ...


Przyniósł na niżej położone domy lawinę błota, podwórza, ogródki, grządki, wszystko w mazistej warstwie, gdzie były przepusty, wypłukał je razem z kawałami asfaltu, a potem spłynął do Wiaru ... jeśli na przeszkodzie stawał płot, na którym fala osadzała gałęzie, to i płot nie wytrzymywał naporu wody ...
Nasza Makówka głęboka, jak nigdy dotąd, ogromne głazy, warstwy skalne odsłonięte na dnie ...


Jak jesteśmy tutaj grubo ponad 10 lat, jeszcze nie widziałam takich zniszczeń ... owszem, gwałtowne ulewy, wiosenne roztopy czyściły koryta potoków, zabierały błoto i gałęzie, odsłaniały kamieniste dno, ale żeby pogłębić prawie o metr? ... żywioł niesamowity ...


Na cieku porobiły się kaskady skalne, gdzie nigdy ich tam nie było, trawa na brzegach zalizana przez wodę, tak samo krzaki, a te, które nie wytrzymywały, szły z prądem, wydarte z korzeniami ...


O, tu widok z wysokiej skarpy, zawsze płynął tu potok, a teraz gruba warstwa błota i kamieni, a potoku nie widać, tylko szumi gdzieś dalej w drzewach ... utorował sobie nową drogę, muszę tam kiedyś zejść i zobaczyć, gdzie też mu lepiej płynąć.


A w największe zdumienie wprawił mnie potok Cisówka, to, co nawyprawiał pod Brylińcami, przechodzi moje pojęcie o mocy wodnego żywiołu ...


Nie wyrobił na zakręcie, całą zawartość wyrzucił na drogę, którędy wracamy do domu, masy błota, położone mniejsze drzewka, materiał z bobrowych tam ... szedł szeroką ławą ...



... w miejscu przejazdu utworzył się dosyć wysoki wodospad, a poniżej spory basen, że popływać można ...





Spłynęły te gwałtowne wody do rzek, San mulisty, brunatny, jak wody Gangesu ...
Nasza droga w dół wypłukana z drobniejszych kamieni, wszystko spłynęło w dół, i ułożyło się w koleinach, w bardziej płaskiej części, tuż nad potokiem, ale drogą cały czas sączy się strumyk czyściutkiej wody, bo pod Garbem wybiło na drodze źródełko ...


Ale już dosyć o nieokiełznanej naturze, o szkodach, jakie poczyniła wielka zlewa ... człowiek niestety, nie potrafi całkowicie zapanować nad przyrodą, nakazać jej ... przychodzi kiedyś "set prawdy" ...
Dlaczego "set prawdy"? bo mamy kolegę, z którym kiedyś mąż grywał w ping-ponga, ów kolega przegrywał raz za razem, ale zawsze na odchodnym mówił, że ten ostatni to będzie "set prawdy", kto wygra, ten ma cały wieczór wygrany ... natura wiele nam daruje, ale nadchodzi czas, że daje nam znać o sobie, o swej mocy ...
Byliśmy też w lesie, popatrzeć za grzybami, bo pogoda im sprzyja ... a jakże, widoki bardzo miłe ...





Niestety, prawie wszyscy jegomościowie z wsadem proteinowym, pewnie 1/10 tylko nadawała się na sosik, a reszta poszła na zaszczepienie gleby koło chatki, bo tam brzozy i świerki, i już pojawiają się kozaki brązowe. Oprócz szlachetnych można spotkać wyrośnięte rydze, i inne rydzopodobne, rosnące całymi ścieżkami ...


... i takie dziwolągi smrodliwe bardzo, padlinnie ...



... a także "smocze jajo", czekające na swój czas ...


W lesie bardzo mokro, ziemia każdym porem sączy wodę, pochyłości spływają strumieniami ... tak, tak, nadrabiamy zeszłoroczny czas posuchy, woda w studni, jakby mogła , wyszłaby przez cembrowinę.
Na grządkach nie wszystko rośnie tak, jak chciałabym, coś mi ogryza kapustę, marchewka marna, ogórki może urosną do zimy, ale za to szparagówka dopisuje ...


Łąki zżółkły, jakaś jesienna nutka smuteczku snuje się już po górach, nie chcę Was martwić, ale lato chyli się powolutku ku jesieni ... lubię jesień, może nawet bardziej od gorącego lata ...


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny i pozostawione słowa, ciepłe myśli ślę, dobrego tygodnia, pa!


A Jasiek rośnie jak na drożdżach, serce mi zmiękło na widok jego uśmiechu, przeznaczonego tylko dla mnie, "babciowanie" to nowe doświadczenie, zupełnie inne od rodzicielstwa.











czwartek, 24 lipca 2014

Po słonecznej stronie ...

Wiedziałam, że na Wkraja można liczyć. Przed wyjazdem sięgnęłam do jego wpisów, bo pamietałam, że pisał o bliskiej okolicy Głuchołazów po czeskiej stronie, a ja wtedy pomyślałam, że przecież to tak bliziutko i też tam kiedyś pojedziemy. I rzeczywiście, rzut beretem od Zlatych Hor, zupełnie niedaleko Jesenika, znajduje się osada Rejviz.
Jechaliśmy tam bardzo zniszczonymi przez ostatnie opady drogami wiejskimi, bystra woda wypłukała wzmacniane kamieniami koryta, podmyła drogi, że połowa jezdni była wyłączona z ruchu ... wyobrażam sobie, jak wzbierają z nagła potoki, zaniepokojeni mieszkańcy wychodzą i patrzą bezsilnie na żywoł, może trochę worków z piaskiem, a z nieba ciągle hektolitry wody ...
Letniskowe domy Czechów, zabytkowe i nowozbudowane, wygłaskane jak to u nich, a okolica przepiękna. Tak sobie pomyślałam, że można tu spędzić sporo czasu i za każdym razem wracać w to samo miejsce inną trasą, tyle tu szlaków.


Zatrzymaliśmy się na chwilę w karczmie z oryginalnym wystrojem, na każdym kroku widać rękę rzeźbiących w drewnie, a więc krzesła z "uśmiechniętym" oparciem, ramy luster i obrazów, szafy, komody, stoły, do których aż mi się oczy śmiały ...




... a w części starszej oparcia jakby ładniejsze ...




W chłodnym wnętrzu karczmy aż chciało się posiedzieć i przed wyruszeniem na trasę posmakować złocistego, czeskiego napoju. Wybraliśmy się na Mechowe Jeziorko, turystów w sam raz, nie za dużo, a z nieba leje się skwar ... bo to pierwsza "Kropka", kiedy nie padał deszcz, ani w czasie koncertów, ani w ciągu dnia ...


Szło się bardzo wygodnie, na podmokłych miejscach drewniane pomosty, wśród wiekowych świerków, wokół poduchy borówczysk i mchów ...


Po drodze pomnik poświęcony mieszkańcom, poległym w czasie I wojny światowej ...



Samo jeziorko doskonale zagospodarowane, można posiedzieć i odpocząć w cieniu na ławeczkach, woda jakby brązowawa, torfowa, a w zatoczce taplają się kaczki, od czasu do czasu wystawiając tylko kupry z wody ...



Przeszliśmy jeszcze spory kawałek niebieskim szlakiem, ale zawróciliśmy, bo bez mapy ciężko poruszać się w terenie, a żal było wychodzić z cienistego lasu ...


Wszędzie szemrzące strumyki, z kolorowymi kamykami na dnie, a może warto było poszukać? może wypłukały się gdzieś złote drobinki? przecież to złotonośne tereny ... czas wracać ...
Zjeżdżamy w dół do Jesenika malowniczą drogą z serpentynami, w prześwitach ogromnych buków widok na miasto ...


Jakżesz mi się tu podoba, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie granicy ... bardzo jestem zadowolona z tego wyjazdu, wszystko bliziutko, mąż nie musiał siedzieć cały czas za kierownicą, i nie musieliśmy gonić z językiem na brodzie, żeby zdążyć na wieczorne koncerty ...
Bo na scenie stroił się już czeski zespół Crossband ... żywiołowy i bardzo energetyczny ...


... potem znani nam wykonawcy ... Pod Wiatr ... pieśni żeglarskie, muzyka celtycka i bardzo chwytliwa piosenka bieszczadzka ... do Wetliny, do chłopaków z gitarami, do Wetliny, do dziewczyn jak miód, do Wetliny, na kielonek z aniołami, do Wetliny powrócimy znów ... Bieszczady spotkały się z Sudetami ...





... i jeszcze Siudma Góra ...


... YesKiezSirumem ...


... Carrantouhill ...


... a na koniec Orkiestra Dni Naszych ...


Wróciliśmy na nocleg grubo po północy, Kropka skończyła się, jeszcze w niedzielę występy laureatów konkursu, zostały wyłonione nowe zespoły, a po południu Trampska Hudba, czeska impreza ... ale my już rankiem ruszamy w drogę powrotną  ... wiele miłych wspomnień, a wiecie czego mi brakowało? ... zwykłego śpiewu przy gitarach, bo teraz muzyka turystyczna jest naładowana elektroniką, głośna, dudniąca, a my, wychowani na piosence przy ognisku, gdzie wszyscy znali słowa i śpiewali, nienawykliśmy trochę do takiego brzmienia ... i nie każdą piosenkę ze sceny da się zaśpiewać przy ognisku ...


O, i ja wśród kropkowej publiczności, po prawej, z warkoczem, w kraciastej koszuli, kultowej zresztą, bo kiedyś każdy turysta miał flanelową, kraciastą koszulę ... a nie jakieś tam firmowe, termiczne, oddychające i lekkie jak piórko odzienie ...


I wcale tak szybko nie dotarliśmy do domu, dopiero na wieczór, bo mieliśmy jeszcze po drodze pszczelarskie przystanki, odbiliśmy z Tarnowa na południe, zajechaliśmy do Stróży, do Czermnej ... ależ tu ładnie w Małopolsce, nigdy nie byłam na Pogórzu Ciężkowickim ...
Już w domu załapaliśmy się jeszcze na koncert Wolnej Grupy Bukowina, bo w internecie leciał bezpośredni przekaz ze sceny ...


A wczoraj przypiekłam się przy ognisku, bo wypalałam zeschłe gałązki z obciętych krzaków, i lunął potężny deszcz ... przerwa w robocie, i tak jest do dziś, mgliście, siąpiąco, mokro ... dobrze w domu ...


Z Czech przywiozłam sobie " lazenske oplatky", cieniutkie wafle z warstewką orzechów, czekolady, rumu, albo tylko cukrowe ... nie jadałam takich, posmakowały, do pochrupania ...


... i różne "omacki" ... będziemy próbować ... bardzo podobają mi się te nazwy, a swoją drogą, jakie ich przenikanie w różnych regionach ... mama też gotowała takie coś, co nazywało się "maczka", kawałki mięsa w aromatycznym, brązowym od przyprażonej mąki, rzadkawym sosie ... albo te wszystkie "polewki", na Ukrainie "poliwki" ... austriacko-węgierska monarchia łączyła wiele obecnych państw ...


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za poświęcony czas, za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!