wtorek, 28 września 2021

Góry Trascau ... Transylwania po trosze wspomnieniowa ...

Kemping przy wąwozie Turda był nasza bazą , stamtąd robiliśmy wypady w teren. I tak trochę z sentymentu, trochę dla sprawdzenia pojechaliśmy w okolice Rimetei /węg. Torocko/, gdzie  Makłowicz u stóp Skały Szeklerskiej coś tam w kociołku gotował z dodatkiem kapusty, a potem degustował z gospodarzami świeżutką palinkę. Bywaliśmy tu przeważnie wiosną i jesienią, latem było za gorąco. Typowa węgierska zabudowa, na niebie mnóstwo jaskółek i plątanina kabli, a w tle święta Góra Szeklerów. Szeklerzy to trochę tajemnicza grupa węgierskiej ludności, prawdopodobnie pochodzenia tureckiego, która zasymilowała się po podboju Siedmiogrodu przez Węgrów w IX wieku. Mają własny folklor, obyczaje i odrębny dialekt, a w tle historycznym są "legendarnymi strażnikami granic".



Podążyliśmy kilka kilometrów dalej,  do wioski Coltesti, w której znajdują się ruiny twierdzy i pod którą przed laty spaliśmy. Ale i tutaj zmiany, twierdza stoi jak stała, za to teren wokół ogrodzony i zabroniony wjazd, czyjaś prywatna łąka, czy może raczej pastwisko. Zostawiliśmy auto w cieniu drzewa, a sami poszliśmy wyznaczonym szlakiem, zacienionym przed palącym słońcem.


Szlak okrąża górę, na której stoi twierdza, i dobrze, bo wcale nie uśmiechało nam się za wcześnie wchodzić na rozprażony teren, a i sama stromizna podejścia zniechęcała. Nie śpieszyliśmy się, naprzeciwko wyszedł z krzaków wielki pies, ale machał przyjaźnie ogonem, dobrze wyglądał i oczywiście sprawdził mokrym nosem, czy nie mamy dla niego czegoś w garści:-)  W wysuszonej trawie nie było za bardzo czego szukać do sfotografowania, kłujące mikołajki, w zagłębieniu kamienia ostatnie dzwonki, goździki, za to aster gawędka ma się dobrze.






Nagle coś poderwało się ociężale spod stóp, jakiś duży owad o dwóch parach skrzydeł i zapadł się na pobliski krzaczek. Oglądaliśmy gałązka po gałązce, nie ma, zniknął ... niemożliwe, przecież był duży. Poruszyliśmy lekko gałązką, jest, zauważyliśmy ruch ... ach, to modliszka, ucieszyliśmy się jak dzieci, bo jeszcze nie widzieliśmy w naturze. Kiedyś przyniósł nam pokazać modliszkę Stefan z Anią, złowioną na naszych pogórzańskich kserotermach, wypuściliśmy ją na podwórku, ale nie widać, żeby się rozmnożyła:-)

Następny osobnik nie miał tyle szczęścia, kiedy tak sobie frunął, podleciał ptaszek i porwał go, błyskawicznie na naszych oczach.


 Twierdza została zbudowana ok. 1296 roku przez podwojewodę Thorozkay z przeznaczeniem na zamieszkanie, ale także miała służyć jako schronienie, jak wiele podobnych budowli. Najazdy turecko-mongolskie pustoszyły te tereny, a zamek na ogromnej skale był dobrym punktem zarówno obserwacyjnym, jak i obronnym. Na wieży, na wysokości 20 m zachowała się kamienna tablica z 1832 roku.
zdjęcie z netu

Źle się chodzi po ruinach, drobniutkie kamyczki tworzą na stromiznach warstwę "poślizgową",  trzeba przytrzymywać się występów muru, gałązek, pęków traw, ale widoki obłędne:-)








Na północnym wschodzie bieleje Skała Szeklerów, na południu kolejny wąwóz, Valisoarei.



Piesek sobie tylko znaną ścieżką sporo nas wyprzedził,  kiedy spojrzałam z góry, już znajdował się u podstawy twierdzy,  a kiedy zjechaliśmy do wsi, minęliśmy go na ulicy, zmierzał do swego domu. Pies-turysta, jakich wiele przy trasach, gdzie zjeżdżają ludzie, liczy na jakiś kąsek.
Kiedy już byliśmy tak "wspomnieniowo", to przejechaliśmy kolejne kilometry w góry, do "krainy stromych strzech" we wsi Ramet.  Zmiany, zmiany, wszędzie zmiany ... budują drogę do wioseczki, kładą asfalt, a tam gdzie go nie ma, wszechobecny biały pył ...



Okolice wioski są przepiękne, rozległe połoniny, bieleją  skały, w zieleni sadów kryją się rzeczone strome strzechy małych domków. Ogólnie Góry Trascau należą do ulubionych przez nas, a szczególnie wioska Ramet, ale i tu wchodzi nowe. Pojawia się coraz więcej nowych budowli, właściwie to takich domów letniskowych, daczy ... nowe instalacje na górach, a stare strzechy zawalają się, nikomu niepotrzebne. Można kupić sobie taki domek, mnóstwo do sprzedania.






Tam, gdzie zawsze zatrzymywaliśmy się na odpoczynek, miejsce z widokami, pachnące macierzanką, pod wielkim kamiennym krzyżem, teraz zwalona wielka hałda ziemi. Chociaż tyle dobrze, że rozkwitły osty, szałwie, mnóstwo motyli, obserwowaliśmy pazie żeglarze szybujące z kwiatka na kwiatek, migał w oczach jakiś zwisak, no i wielki zielony klejnot, coś z rusałkowatych. Zabytkowego krzyża już nie ma, została podstawa, a w jego miejscu drewniany, pomalowany na niebiesko.


Spojrzeliśmy jeszcze z góry w głąb wioseczki, jeszcze widać ostatnie domy kryte strzechą, ale pewnie już tu nie wrócimy, co stwierdzamy ze smutkiem.


Po drodze kolejne miasteczko Aiud, bardzo klimatyczne, choć niektóre stare kamieniczki z liszajami odpadającego tynku, ale widać przeszły dobry czas, węgierska zabudowa,  Tutaj uzupełniliśmy zakupy i powrót do bazy. 



Przejechaliśmy wąwóz Valisoarei, który widzieliśmy z ruin twierdzy. Pod stromą skalną ścianą całkiem współczesny zamek, długo nie działał, teraz widać, że mieści się tam hotel i restauracja.





W przydrożnym straganie kupiliśmy jeszcze wielką torbę bakłażanów, obowiązkowo słodką cebulę sałatkową, no i słodziutkiego arbuza. 


Bakłażany już w słoiku jako zacusca, sos z pieczonej papryki, bakłażanów, cebuli i pomidorów, roboty mnóstwo, ale warto dla tego smaku. Ostatnia noc, rześki poranek i czas do domu. Za krótko, jak na tak długą podróż, stanowczo za krótko ... ale chociaż tyle:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, dobrej jesieni, pa!







niedziela, 19 września 2021

Wąwóz Turda i Tureni ... w sercu Transylwanii ...

Niby temperatura niezbyt wysoka, do 25 stopni, ale niebo tak przejrzyste i słońce tak palące, że krople potu występowały nam na twarze bez żadnego wysiłku, a najlżejszy podmuch wiatru był przyjmowany z ulgą. Może mieszkańcy Rumunii są do tego przyzwyczajeni, my byliśmy wypompowani zupełnie. Może to, że wstaliśmy tuż po północy, potem ta męcząca droga, ostre promienie kłujące w oczy, niebo bez chmurki, więc czekaliśmy na moment, kiedy słońce schowa się za grań. I wtedy jak za pstryknięciem palców, od razu chłód, przejmujący chłód, a my chcemy nocować w namiocie, który być może nad ranem pokryje się szronem:-) Ubrawszy ciepłe polary i dresy wybraliśmy jednak nocleg w drewnianym domku, na łóżku z palet, bo na szczęście na kempingu były jeszcze wolne domki. 

Posiedzieliśmy w noc, owinięci śpiworami i obserwując ogromny ruch na niebie, samoloty latały mrugając światełkami w tę i we w tę, bo w pobliżu jest lotnisko w Cluj-Napoca. Jestem zmarzluchem, więc cieniutka kołderka zupełnie mi nie wystarczała, wsunęłam się do ciepłego śpiwora, przykryłam kołdrą i dopiero wtedy zasnęłam:-)

Rankiem słońce szybko przesuwało granice cienia i ogrzewało powietrze po zimnej nocy, ale jeszcze nie czas na zdjęcie polarów, dopiero jak zaczęło przygrzewać w plecy, od razu zrobiło się gorąco. Na kempingu przebywały dwa psy właściciela, w typie pasterskim, łagodne i wesołe. Kiedy jeden kudłacz przybiegł wesoło, żeby się rano przywitać, chciałam zrobić mu zdjęcie. To co zobaczyłam, zdumiało mnie bezgranicznie ... pies na widok aparatu w momencie odwrócił się i odszedł, nie reagując na wołanie, podkulając ogon pod siebie. Skąd takie przykre doświadczenia, z czym mu się kojarzą?

Kemping budził się do życia, mnóstwo młodych ludzi przygotowywało sprzęt do wspinaczki, poprawiali uprzęże, wyciągali kaski, specjalne buty, poprawiali zwoje lin, nigdy nie pasjonowała mnie ta atrakcja, jakim jest wspinaczka, bo po prostu boję się wysokości, ale z zainteresowaniem patrzyłam. Po lekkim śniadaniu i kawie ruszyliśmy i my w trasę szlakiem dołem wąwozu, górą prowadzą ścieżki również i mieliśmy taki plan, że przejdziemy dołem, wrócimy górą. A różnice wysokości są tam zacne, pionowe skalne ściany sięgają 200-300 m od dna potoku Hasdate. 


Początek ścieżki prowadzi wśród drzew, czuje się chłodne tchnienie rzeki i skał, zanim słońce zajrzy do wnętrza wąwozu. Od razu na wejściu spotkanie z wężem, chyba usiłował przepełznąć na druga stronę ścieżki, ale na odgłos kroków zawrócił, zdążyłam tylko złapać końcówkę ogona. Był długi, czarny, bez charakterystycznych żółtych plam na głowie, a więc to nie zaskroniec.


Idzie się ładnie, w otoczeniu pionowych, białych skał, raz jedną stroną, raz drugą stroną potoku, woda z szumem spływa po kaskadach, a kamienie są tak wyślizgane butami wędrujących, jak gładka powierzchnia szkła.






Na pionowych ścianach widać naszych znajomych z kempingu, już wpięci w te różne klamerki, mozolnie wspinają się do góry. Samo patrzenie na nich wywołuje łaskotanie w żołądku, a co dopiero tam być:-)



Ja tez używam lin, ale na samym dole:-)
Idą z nami przyjazne psy, to wieczni wędrowcy, towarzyszący turystom, chodzą to w jedną, to w drugą stronę, nos wkładają do garści, bo może coś niesiemy do zjedzenia.




Na płyciźnie, gdzie ścieżka schodzi na sam brzeg potoku, widzimy ławice maleńkich rybek i długi kształt z łuskami układającymi się w wyraźny wzór. To najpewniej zaskroniec rybołów, przyglądamy się, jak sunie po dnie, wypuszczając z pyszczka bąbelki powietrza.



Wyszliśmy z wąwozu na rozprażone przestrzenie, niebo bez chmurki, po drugiej stronie jest wioska Petresti de Jos, trzeba kawałek podejść. Wyszukałam w necie, że znajduje się tam placintaria z przepysznymi placintami z różnym nadzieniem, zjemy i będziemy wracać z powrotem.


Hm! placintaria, zwykła przyczepa, ale to niczemu nie przeszkadza, żeby serwować tam lokalne pyszności. Niestety, była zamknięta, to środek tygodnia, już po sezonie, a gospodarz coś tam remontował przy domu. Z żalem wróciliśmy z powrotem, u wejścia do wąwozu z tej strony szlakowskazy kierujące po stromym stoku na górę, tamtędy skalnym grzbietem mieliśmy wracać.
Popatrzyliśmy po sobie, pot obficie spływał po twarzy, nie damy rady w tym upale i rozprażonych skałach, damy sobie popalić, a jutro będziemy do niczego. 



W wysuszonej trawie okazałe dziewięćsiły, i ślimaczki w białych paskowanych skorupkach, na objedzonych łodyżkach roślin, pewnie zamarłe z tego upału, z zamkniętym wejściem do domku, trzeba przetrwać. 
Wróciliśmy dnem wąwozu, po śladach, a ludzi coraz więcej, wręcz zatory na węższych przesmykach, no i to wszechobecne selfie:-)



Wróciliśmy do bazy, a ponieważ było za gorąco na obiad, pojechaliśmy jeszcze na druga stronę autostrady Transilvana, aby popatrzeć z góry w przepaściste wnętrze kolejnego wąwozu Tureni.
Wioska poniżej, wokół pola z kukurydzą i nad samym wąwozem pastwiska, znaczone owczymi bobkami. Owiec nie widać, pewnie przepędzone w inne miejsce, przecież tu nie ma już na czym się paść.






W dole szumi potok, to on tak żłobi wąwóz w wapiennym podłożu, przez miliony lat, jest nawet wodospad. Tutaj również prowadzą ścieżki, dnem wąwozu i górą, widać było po drugiej stronie ludzi, znaczony szlak turystyczny. Teraz mogliśmy wrócić na kemping, w pobliżu, prawie za ogrodzeniem knajpka Taverna, wysyłająca w świat smakowite zapachy. Poszliśmy tam na obiad i zimne piwo w zmrożonych kuflach, czy jest coś lepszego po upalnym dniu, zmęczeniu, jak łyk zimnego piwa:-) Do jedzenia jak zwykle lokalności, zaciekawiła nas ciorba pod nazwą bob gulyas, ha! jak gulasz, to musi być coś pożywnego. Dostaliśmy glinianą miseczkę, pełną smakowitej gęstej zupy, prawie sosu z mięsem, napaprykowanej, pachnącej, z dodatkiem czerwonej fasoli. Do tego pokrojona w plasterki słodka, rumuńska cebula w typie naszej szalotki, no i biały chleb. Pochłonęliśmy danie, a potem odpoczywaliśmy w cieniu, obserwując ludzi, atrakcje wokół, jakie oferują w okolicy. Jeszcze napisze o obserwacji, co ludzie zamawiają, a więc ciorba de burta, to danie cieszy się wzięciem, ja nie zamówię już nigdy:-) flaki zabielane i zakwaszane, za to zainteresowało mnie coś ładnego. To pączki papanasi, danie jak z obrazka, pączek z wykrojoną dziurką, w to mnóstwo bitej śmietany, na to spływająca lawa z konfitury wiśniowej albo jakiejś innej, a na wierzchu uwieńczenie, kuleczka również z pączka, z tej wykrojonej dziurki. 


Co ranek przyjeżdżał gość z osiodłanym koniem, on sam wyglądał jak kowboj z argentyńskiej pampy, może ktoś robił sobie z nim zdjęcia, może przejażdżka, a raczej oprowadzanie konia z kimś na grzbiecie.


No i tyrolka, od czasu do czasu głośny krzyk aaaaaaaa! i ze świstem kolejny chętny zjeżdżał po linie. Odważniejsi zjeżdżali bez wyhamowującego spadochronu, ci mniej odważni byli spowalniani tym dodatkiem. Ja nie nadaję się do wysokości, choć z góry świat pewnie wygląda ciekawie, a mąż mówił, że pod nim zerwała by się lina:-) tak więc zgodnie orzekliśmy, że darujemy sobie i zostaliśmy przy obserwacji.

C.D.N.
Pozdrawiam serdecznie w ten deszczowy, chłodny czas, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!