wtorek, 20 września 2022

Z jednego krańca na drugi ... Rumunia II

 Rzeka Bystrzyca towarzyszyła nam przez całą drogę. Właściwie za bardzo nie było możliwości zjechania z głównej trasy, głęboka wciosowa dolina, rzeka, droga, natura sama wyznacza możliwości przejazdu. Opuściliśmy Bukowinę z pewnym żalem, rozsłonecznioną, z rozkwitłymi łąkami, tutaj ciemny las po obu stronach drogi. Przypomniała mi się ludowa piosenka, którą śpiewałam w dzieciństwie ... Pognała wołki na bukowinę, wzięła ze sobą skrzypki jedyne, tak grała, śpiewała, i tak swoje siwe wołki pasała ... Zawsze zastanawiało mnie jedno, co to są te siwe wołki, bukowina mnie nie interesowała:-) Ale czy to była ta Bukowina, może przyszła w słowach piosenki z wołoskimi pasterzami. W piosenkach Wojtka Bellona też spotkamy "bukowinę", ale raczej jako wymarzoną krainę gór, gdzie pobrzmiewają echa Bieszczadu czy też Beskidu Niskiego.


Tymczasem zjechaliśmy nad jezioro Bicaz. Rzeka Bystrzyca w latach 50-tych została przegrodzona tamą, powstał ogromny zbiornik wodny. Kiedy byliśmy tu przed laty, jechaliśmy wzdłuż jeziora drogą gruntową, teraz nowiutki asfalt prowadzi przez urokliwe tereny, wjazdu broni tylko poziomy ogranicznik, żeby auta ciężarowe tu się nie zapędzały. Znaleźliśmy prześliczną miejscówkę, co prawda z daleka od wody, ale na wysuniętym głęboko trawiastym cyplu. Było późne popołudnie, od wody wiał leciutki wiaterek, ale pod wieczór i to się uspokoiło. Znieśliśmy trochę gałęzi z powalonego świerka, zapłonęło ognisko, wozimy ze sobą małą kratkę, służy za grill:-) Oparta na kamieniach przypiekła na rumiano kiełbaski, a my siedzieliśmy i siedzieliśmy patrząc, jak góry Ceahlau pogrążają się powoli w mroku.

Ranek, a właściwie świt, zajarzył mi w oczy takim widokiem, że zaparło dech w piersiach. Niebo, mgły nad wodą, słońce jeszcze za górami, niczym nieograniczony widok ... do dziś żałuję, że nie zrobiłam zdjęć, ale nie chciałam budzić męża. Zapatrzona w ten rumuński świt, zasnęłam jeszcze raz, ale potem już nie było tak spektakularnie, niemniej jednak wyjątkowo.




Szczyt Toaca w czapeczce z chmury:-)



Dziś odkryłam zdjęcia w necie, na szczyt prowadzą "schody do nieba", o zgrozo:-)




Płaskie tereny wypasane są przez stada krów, na tych bardziej stromych można spotkać ciekawe rośliny. W miejscowościach wokół zbiornika kwitnie turystyka, mnóstwo tras do wędrowania, pływania, w zimie działa wyciąg narciarski. 

Wąwóz Bicaz też przyciąga mnóstwo ludzi. Wąska droga wśród stromych ścian skalnych wije się licznymi zakosami, można spotkać tu i autokar, i wielkie ciężarówki, w malutkich zatoczkach przytulone do ścian stragany z turystycznymi pamiątkami, nieliczne zatoczki, gdzie można choćby przystanąć i zrobić zdjęcie. 



Powiem szczerze, że człowiek z ulgą wyjeżdża na otwartą przestrzeń, auta przed nami, auta za nami, bo to przecież najzwyklejsza droga, i byle szybciej, byle szybciej, Rumuni jeżdżą trochę wariacko:-) 
Tutaj skończyła się nasza wena turystyczna, nie chcieliśmy zjeżdżać bardziej na południe, więc przecięliśmy cały kraj w poprzek, omijając duże miasta. Jeszcze w okolicach wąwozu, w wiosce Bicaz Ardelean załapaliśmy się na wiejski targ, kury, indyki, owoce i warzywa, no i sery. Inne niż gdzie indziej, wielkie i płaskie jak koła, z dużymi dziurami, jedne wędzone, inne białe nietknięte dymem. Mamy słabość do serów, kupiliśmy po kawałku jednego i drugiego:-)
Ciekawy to był przejazd przez Transylwanię, w pewnym momencie wylądowaliśmy na łące:-) Korzystam z aplikacji mapy.cz, kontroluję drogę siedząc obok kierowcy, był jakiś remont, objazd, skręciliśmy nie tam, gdzie trzeba, no i potem łąka, żeby dostać się ze wsi do wsi. Pracujący przy sianie ludzie ze zdziwieniem patrzyli, któż to zapędził się na to bezludzie, ale wybrnęliśmy:-) 
Nieśpiesznie pokonaliśmy ponad 450 km, z daleka patrzyliśmy, jak wygryzane są zbocza gór w okolicach wąwozu Turda, nad górami Apuseni kłębiło się czarno ... ech, przejdzie na pewno ten front.
Pod wieczór przyjechaliśmy na Poiana Glavoi, w nasze ulubione miejsce.


Nie było zbyt wielu namiotów, a nasze ulubione miejsce na górce pod lasem było wolne. Niezbyt przyjemnie, mokro, ale nie pada, no i dosyć chłodno. Ale czekaliśmy na ranek, na przepędzanie stad owiec na pastwiska Ponoru, na pokrzykiwania pasterzy, szczekanie psów i brzęk dzwonków.



Poszliśmy następnego ranka na Poianę Ponor, tam gdzie pasą się owce i krowy. Tym razem chcieliśmy zobaczyć początek potoku, który wypływa spod skał z jaskini, a gdzie jego rzeczywisty początek? może na Padiszu, gdzie wpływa w kocioł krasowy i ginie z powierzchni ziemi. Ścieżka wiodła po ogromnych kamieniach, oślizgłych i mokrych, a tym samym o wypadek nietrudno.




Krótki jego żywot na powierzchni ziemi, pokręci trochę na powierzchni, pobulgocze i na końcu znowu wlewa się w lej, by wypłynąć nie wiadomo gdzie. Cały ten górotwór jest pewnie podziurawiony jak szwajcarski ser, a ile jaskiń jeszcze nieodkrytych.


Tak wygląda to miejsce po wiosennych roztopach ...


... dopóki woda nie spłynie.
Intensywnie fioletowe osty nie są przysmakiem zwierząt, ciekawe są też intensywnie pomarańczowe zarazy macierzankowe.




Za szlabanem, u przemiłych gospodyń, zjedliśmy placintę mistrzostwo świata, tak dobrej jeszcze nie jedliśmy:-) ciasto z wierzchu chrupiące, leciutkie jak puch, w środku bryndza rozpłynęła się w smakowitą warstwę, miodzio!


Pozostałe minibary nastawione na masowego turystę, czasami wręcz napastliwe, a tutaj po domowemu. Starsza w chustce na głowie, to ona robiła palcintę, u młodszej składaliśmy zamówienie, dogadywaliśmy się za śmiechem. Potem ukradkiem zerkały przez okienko, czy nam smakuje ... ależ to były placinty, pochłonęliśmy w try miga:-) podziękowaliśmy pięknie, pochwaliliśmy, bo dobre rzeczy trzeba chwalić i poszliśmy dalej. 
Pogoda psuła się, zwierzęta spędzono z pastwisk tuż po południu, nawet przyjezdni biwakujący zwinęli się szybko, coś wisiało w powietrzu. No i przyszła burza, sypnęło gradem aż trawa pobieliła się, a zimno przejmujące ... niemiło.



Prognozy nie nastrajały optymistycznie, trzeba było zwijać się do domu:-)
Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa.





10 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Piosenkę o wołkach znam od babci.
Ależ mieliście widokową miejscówkę, pozazdrościć.
Narobiłaś mi apetytu na takie serki, mniam!
Pogoda nieraz wypłoszyła nas z jakiegoś miejsca, najgorzej, gdy przemoczone wszystko, co się zabrało na wyprawę...
Piękna relacja!
jotka

wkraj pisze...

Dopiero wróciliśmy z urlopu, a tu taka niespodzianka relacja z Twojej ulubionej Rumunii. Krajobrazy faktycznie zapierające dech szkoda tylko, że w pewnym momencie pogoda się pogorszyła. Pozdrawiam serdecznie :)

grazyna pisze...

Placinta spowodowała, że ślinka leci oj leci. wspaniała wyprawa, takie kocham. przyroda, dzicz, góry, rzeki, ciekawi ludzie, łąki, kwiatuszki. Boszsz jak Ci zazdroszczę, z satysfakcją uzmysłowiłam sobie, że Bicaz znam...Nario jak dobrze, że jesteś w blogosferze...pozdrawiam

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Jotka, słucham czasami folkloru pogranicza, i tak przemieszczając się Karpatami z południa na północ, czasami ciężko wychwycić, z jakiego kraju pochodzi muzyka, bardzo podobnie brzmi; miejscówka była tym bardziej super, że bezludna, ktoś czasami zszedł z drogi na spacer, popatrzeć, skąd jesteśmy i tyle:-) zawsze przywozimy z RO sery i bryndzę, która czasami jest tak dojrzała, że nos urywa; deszczu na wyjazdach nie lubię, upału też nie, i jak tu dogodzić człowiekowi:-) pozdrawiam.

Wkraju, mieliśmy powtórzyć wyjazd we wrześniu, ale tuż przed wyjazdem okazało się, że dopadł nas wirus; już lepiej, może zbierzemy siły na październik, a i pogoda może poprawi się, bo w górach teraz nielekko:-) chciałabym zobaczyć RO w kolorach; pozdrawiam.

Grażyna, ach, jakaż to była placinta, chrupiąca, gorąca, a i okoliczności jedzenia bardzo domowe; bardzo mnie te kobiety ujęły, pewnie matka z córką, plątał się tam jeszcze sympatyczny chłopczyk, jak nasz Jasiek; polecam każdemu cabanę tuż za szlabanem przy szlaku; zapomniałam jeszcze napisać w poście, że objeżdżając Oradeę okolicznymi wioskami, spotkaliśmy na jakiejś łące stada kolorowych ptaków, to były żołny, widziałam je pierwszy raz w życiu:-) pewnie byłaś nad Bicazem i w wąwozie wtedy z wycieczką:-) dzięki za dobre słowo; pozdrawiam.

Aleksandra I. pisze...

Co za ciekawe miejsca. Mogę sobie wyobrazić ten widok o poranku nad zalewem, te mgły chmury nad górami. Rumunia musi mieć wiele ciekawych miejsc, a tak mało jest o niej wiadomości. A może i dobrze, kto lubi takie klimaty znajdzie co trzeba. Komercja nie zalewa jeszcze tych miejsc. Te "bułeczki" nawet na zdjęciu smakowicie wyglądają. Z pozdrowieniami.

Olga Jawor pisze...

I mnie Bukowina kojarzy sie z Bieszczadami. A wołki...To pewnie krowy. Tylko czemu siwe?:-)
Pięknie w tej Rumunii. Widoki wspaniałe. Okolice warte zwiedzenia nie raz. Nie dziwie się, że Was tam ciągnie. A na mysl o placincie leci ślinka...!:-))
Teraz pogoda taka, że człowiek najchętniej w domu siedzi i pod piecem pali...Moze sie jeszcze jakieś bardziej słoneczne dni trafią.
Zdrowia życzę i spokoju ducha, Marysiu. Uściski zasyłam serdeczne!:-))

Krzysztof Gdula pisze...

Och, Mario! Kusisz i kusisz, a masz czym, bo miejsca w których byliście są po prostu piękne i faktycznie nieco podobne do krajobrazów bieszczadzkich. No i nieodmiennie budzące apetyt dania rumuńskie. Głodny się zrobiłem po opisie smakowitości w gospodzie.

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Ola, kiedy planujemy trasę, ciężko wybrać kierunek, bo każdy oferuje wiele ciekawostek; my omijamy miasta, raczej atrakcje natury nas przyciągają, widoki, wodospady, geologiczne różności; są miejsca modne, gdzie jest mnóstwo turystów, jednym z nich jest wąwóz Bicaz, ale my tylko przejechaliśmy, bez zatrzymywania; placinta jest jedną z moich ulubionych potraw rumuńskich, może na równi z ciorbą:-) pozdrawiam.

Ola, jest w pobliżu naszego miasta przysiółek w jednej wsi, też nazywa się Bukowina:-) mnie kojarzy się ta nazwa z rozległym lasem bukowym; wołki, woły siwe to jedne ze zwierząt spotykanych dawniej w Karpatach, jako siła pociągowa, i pasły się też pewnie na połoninach, tak to sobie wyobrażam; oj, tak, palimy w piecu, w domu w kominku, a to wrzesień dopiero; czekam na babie lato, i złotą polską jesień; w piątek tuż przed zachodem słońca leciały nad Pogórzem żurawie, setki, co za widok; wzajemnie zdrowia i pozdrawiam.

Krzysztof, mam wrażenie, że już parę osób skusiłam na Rumunię:-) regionalne potrawy, lokalne dodatki, trochę inne od naszych smaki, chyba tylko nie skuszę się ponownie na ciorbę de burta, zabielane i zakwaszane flaki:-) pozdrawiam.

Beskidnick pisze...

Świetne przygody - radość czytać

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Macieju, dobrze wspominać letni wyjazd, szkoda, że już jesień:-) pozdrawiam.