Opowiem Wam o moim wężu na grządkach. Na początku nie wiedziałam nawet, że lubi wygrzewać się na ciepłej ziemi, pewnie nie raz miałam go na centymetry od rąk, stóp. Aż wreszcie, kiedy uniosłam agrowłókninę nad młodymi sadzonkami papryki, zobaczyłam go, jak spełza na ścieżkę i potem w trawę za ogrodzeniem. Blady jakiś, z delikatnym wzorkiem po bokach, ale pyszczek wcale nie żmijowy, trójkątny, tylko łagodnie zaokrąglony jak u padalca, nawet myślałam, że to padalec, jakich wiele tutaj. Jednak to pełzanie nie było padalcowe, tylko gibkie, szybkie, no i ten ostro zakończony ogon. Sprawdziłam w necie, porównałam, to gniewosz. Wśród porad, jak znaleźć różnicę np. z taką żmiją, to polecali porównywać źrenice oka ... no tak, schwytać, porównać, albo zbliżyć twarz na centymetry od węża.
I tak spotykaliśmy się co jakiś czas, nie przeszkadzając sobie zupełnie. W stworzeniach jest naturalny odruch, żeby wycofać się, a nie od razu atakować, no chyba że z zaskoczenia, wtedy broni się. Jednego dnia mąż wykosił w pasiece okolice uli, żeby wyższa trawa nie przeszkadzała pszczołom swobodnie kursować do i z uli, a nasz wioskowy bocian jest już wyszkolony. Gdy tylko usłyszy odgłos pracującej kosy, od razu pojawia się w pobliżu, bo łatwiej mu wtedy zbierać pokarm dla młodych. Akuratnie podniosłam twarz znad grządek i zobaczyłam ... złapał mojego gniewosza, biedaczysko owinął się dookoła dzioba, ale nie miał szans, skończył w czeluściach żołądka, a potem jako pokarm dla piskląt. Było mi go żal, pierwszy raz widziałam to stworzenie, rzadkie zresztą, ale cóż, natura ma swoje prawa, pisklęta trzeba nakarmić.
Lato było wyjątkowo intensywne, przyjechał syn angielski z rodziną na urlop, plony udały się, pomidory wyjątkowe, tylko ogórki za wcześnie zachorowały, i tunelik foliowy nie pomógł. Szparagówkę siałam chyba trzy razy, plonowała obficie, zapasteryzowałam w słonej zalewie, pomidory wylądowały w słoikach w różnych postaciach, a mnóstwo zjedliśmy. W torebkach z nasionami zdarzają się obce nasiona, w rzędach buraków ćwikłowych urosło mi kilka cukrowych olbrzymów, sarny je dostały. Z papryką ostrą to były hece, trafiło się kilka habanero, przecież to jest jakaś piekielna papryczka. Mąż odważnie ugryzł, ja tylko dotknęłam dla posmakowania, co za ogień, aż łzy wyciskało i oddech zapierało ... a gdyby tak zjeść odważnie całą? niewyobrażalne:-)
Jesień to czas grzybowy, uwielbiam chodzenie po lesie, nie dla samych zbiorów nie wiadomo jakich, ale właśnie dla samego chodzenia. Odwiedziliśmy lasy roztoczańskie, chodziliśmy do naszego lasu za drogą, nieduży, ale grzybów w nim również obfitość. Mima nam towarzyszyła, wielce zadowolona z takich wyjść, bo ruch też jej potrzebny. Czasami wpakowała nam się w błotną kałużę już na powrocie do domu, ale jej gładka sierść nie zatrzymuje zaschniętego błotka, samo odpada jak wyschnie. Nie myślcie, że sezon grzybowy już zakończyłam ... teraz również odwiedzam las, szukając zimowych grzybów, a znam już trzy takowe.
To płomiennica zimowa czyli zimówka, chyba najwięcej jej u nas. Do tego znany Wam już uszak bzowy, jemy do potraw "chińskich", chrząstkowaty grzyb niezbyt aromatyczny, ale jako dodatek do ryżu z kurczakiem jak najbardziej.
Najbardziej intrygował mnie boczniak ostrygowaty. Wyhodowałam je na zaszczepionej kostce słomy, ze 3 razy dawały plon, ale ja chciałam zobaczyć je w naturze, a teraz to odpowiedni czas. W naszym lesie nie znalazłam, bo chodziłam tylko skraju, może gdzieś głębiej są. Wreszcie znalazłam, rosły na pojedynczym starym jaworze, całkiem blisko ludzi. Były już tosty z boczniakiem, teraz czas na jajecznicę i może co jeszcze innego, może makaron:-) Są twardsze od tych z hodowli, bardziej zwięzły miąższ i bardziej aromatyczne.
W lodówce znalazłam zapomnianą torebkę foliową z zaszczepionymi grzybnią boczniaka kołeczkami. Ależ to życie się rozwinęło, grzybnia przerosła prawie jak bloczek styropianowy.
Rozerwałam tę białą masę na pojedyncze kołeczki, a w mglisty dzień mąż nawiercił mi otworów w różnych pozostawionych pniakach na podwórzu, które tylko przeszkadzały, ja za nim z młotkiem powbijałam kołki w otwory i będziemy czekać na efekty:-)
Jesienią powolutku przygotowałam grządki, przekopałam je, pozwijaliśmy folię z tunelików, żeby nie martwić się, że śnieg czy wichura je połamie, ostatnio naprawiliśmy kompostownik z palet, bo stary już się przewracał. I co najważniejsze - utwardziliśmy ścieżkę za chatką płytkami chodnikowymi, między nie drobne kamyczki. Wiosną czy w deszcz tworzyło się tam błotko, a teraz przejdziemy suchą stopą. Po kilku latach spotkaliśmy znowu żbika w tym samym miejscu, co poprzednio. I to tak bliziutko, zza pnia chwilę popatrzył na nas uważnie, ze ślicznym pyszczkiem z białymi wąsiskami, potem odwrócił się, zawinął pręgowanym czarno ogonem i zniknął w krzakach. Takie chwile są niepowtarzalne, ja bez aparatu, zanim odblokowałam telefon, on już zniknął.
Na górze Iwa pod Pruchnikiem postawiono nową wieżę widokową, tym razem z metalowych elementów, ze szklanym tarasem widokowym, wyższą niż ta drewniana. Elementy ażurowe, kiedy wieje wiatr, wieża wibruje głębokim dźwiękiem, raz cieniej, raz grubiej. Próbowałam nagrać, ale tylko świst wiatru nagrał się ... niezwykły dźwięk, jak z kosmosu. Widoki stamtąd są przepiękne, bardziej płaskie tereny na północ, na południe lesiste i górzyste.
W domu wreszcie wzięliśmy się za akwarium, bo stara obsada wyrodziła się, Dodaliśmy nowe mieczyki dla zmieszania genów, molinezje, z 70 gupików, 5 glonojadów, w sumie ponad 100 rybek. Za bardzo ich nie widać w 300 litrach pojemności, bo to dosyć małe rybki, ale urosną, wtedy się pochwalę:-) Jeszcze dokupiliśmy 15 sztuk ślimaków helenek, ładne muszle, pręgowane, ślimaki na ślimaki. Z kupionymi roślinami zawlekliśmy do akwarium plagę ślimaków, sposobu nie było, żeby je zlikwidować, ponoć helenki mają dać sobie z nimi radę. Szkoda że na te rude paskudniki nie ma takiej naturalnej metody typu ślimaki na ślimaki:-) ptaki na ślimaki czy choćby pająki na ślimaki:-)
Rybki i ślimaki z prywatnych hodowli w pobliżu nas, może bardziej odporne niż te ze sklepu, no i o wiele tańsze. Szukaliśmy ogłoszeń na olx, telefon i w jedno popołudnie zdobyliśmy te najbardziej pożądane. Nie mamy jakichś wymyślnych, o większych wymaganiach, może pospolite, ale jest na co popatrzeć w akwarium, ruch wzmożony, już widzę zaloty:-)
Nie sposób pomieścić w jednym wpisie trzech pór roku, mam nadzieję, że więcej czasu pozwoli na bardziej regularne blogowanie:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo w komentarzu, wszystkiego dobrego, pa! I bądźcie grzeczni, Mikołaj wszystko widzi:-)
4 komentarze:
Marysiu bardzo lubię u Ciebie bywać. Jest tak swojsko, naturalnie i pięknie. Zacznę od węża. Ja chyba dostałabym zawału:):):) mam fobię jeśli o nie chodzi i nawet w telewizji nie mogę na nie patrzeć. Zdjęcie też szybko przewinęłam, a przecież nie wszystkie są groźne. Niestety tak mam. Chciałabym, by u nas była taka obfitość grzybów. Niestety trzeba mieć szczęście, by uzbierać koszyk i oczywiście wiele cierpliwości. Ja ją mam, bo kocham las i grzybobranie. Niestety w tym roku było ich bardzo mało. Dzięki Tobie poznałam grzyby, które u nas nie rosną. Są takie piękne i wierzę, że smaczne. Mieszkasz w uroczym miejscu. Lasu zawsze mi brakuje. Pozdrawiam i życzę wspaniałych, grudniowych dni. Pozdrawiam serdecznie:):):)
Taki ogrom u Was spotkań z naturą, pięknem przyrody i swojskich klimatów. Jakby czytało się opowieści z lasu i bezdroży. Przepiękny serial o uważności i wrażliwości.
Wieże widokowe lubię, bo świat z góry wygląda inaczej :-)
Hodowla boczniaków to dla mnie niemal egzotyka, no i różne grzyby widuję w lasach, ale zbieramy tylko pewniaki.
Pięknego grudnia Wam życzę!
Janeczko, no, nie wzięłabym węża do ręki, ale jakoś panicznie nie reaguję; kiedyś weszła nam żmija do chatki, pewnie za myszkami, jak weszła, tak wyszła, a ja troszkę obawiałam się chodzić z gołymi kostkami:-) nie ominie się tych stworzeń, blisko las, tereny raczej bezludne, to i zwierzaków różnych pełno. Ten rok był wyjątkowo obfity w grzyby, a ja bardzo lubię chodzić do lasu, szukać grzybów, gorzej potem z ich przerabianiem, więc obdarowuję, czy chcą czy nie:-) Odważyłam się jeść te zimowe grzyby, mąż jeszcze nie, ale skoro ja przeżyłam, to może skusi się:-) pozdrawiam.
Jotka, spotkania z naturą nieuniknione, to my przyszliśmy w miejsce opuszczone, prawie bezludne i trzeba było się przyzwyczaić, a że lubimy, to podwójna korzyść. Kiedyś podszedł niedaleko chatki najprawdziwszy ryś, lepiłam wtedy pierogi, mąż mnie zawołał, niezapomniane przeżycie, aż dech zaparło, tak samo, jak pierwszy raz zobaczyliśmy wilka. Wieża zaskakuje szklanym tarasem, przepaść pod stopami, ja nie byłam na razie tam wysoko, mąż poszedł, może się odważę, jak wiatru nie będzie:-) Poczekamy na efekty szczepienia boczniaka, będą własne; pozdrawiam.
Dla takich mieszczuchów jak ja, Twoje opowieści o naturze są fascynujące. Prawdę mówiąc my też potrzebujemy kontaktu z naturą i chętnie spędzamy czas na jej łonie, ale już tej uważności nam brakuje. Ładny ten wąż, szkoda, że boćki go zjadły. Pozdrawiam serdecznie :)
Prześlij komentarz