poniedziałek, 28 lipca 2025

Raz kozie śmierć:-) ... moje małe "laboratorium" ...

 Odważyłam się i spróbowałam, razem z mężem spróbowaliśmy:-) Wybraliśmy się do lasu, mamy tam swoje kurkowe miejsce, po deszczach może coś urosło. Kurki były w postaci łebków od szpilek, gromadny wysyp, najwięcej na brzegu lasu. Nieco dalej coś zabłysło pomarańczowo, młodziutki żółciak siarkowy, o którym czytam i oglądam od dłuższego czasu wiele dobrych rzeczy. - Bierzemy? - zapytałam. - Bierzemy!



W internetach znalazłam przepis, kilka pozostawiłam w większych częściach, te grubsze pokroiłam na kawałki, będą "nuggetsy". Całość odgotowałam przez 15 minut w osolonej wodzie, ostudziłam, potem panierowałam w jajku i bułce z przyprawami /papryka, pieprz, pieprz ziołowy/.  


Te większe jak kotlety zjedliśmy na ciepło od razu, położone na kromce z masłem, pyszne, chrupiące mięciutkie w środku, a kawałeczki mniejsze zostały do obiadu, odsmażone, jakby nawet lepsze, bo przeszły przyprawami.
Sporo jak na jeden dzień, prawda? Żyjemy, bez żadnych sensacji żołądkowych, a usmażony grzyb konsystencją przypomina naprawdę kurczaka, jak mięso z piersi rozdziela się na włókienka:-) Jak znajdziemy gdzieś następnego grzyba, to bierzemy!



Przygotowałam się do tego sezonu ogrodniczego raczej pod kątem, aby sobie ulżyć w pracy. Już wcześniej pisałam, że kupiliśmy mauzera, czarnego, żeby woda podgrzewała się i nie zarastał glonem. Do tego oprzyrządowanie do nawadniania kropelkowego.



W tunelikach położyliśmy po dwa węże, do tego wkłucia po cztery kroplowniki i kiedy uruchamiam podlewanie, słychać ciche pst!pst!, wężyki poruszają się od wypychanego powietrza, potem wszystko się uspokaja i woda zaczyna sączyć się z kroplowników prosto pod korzenie ogórków i pomidorów. Pozostawiony kranik bez węża też przydatny, bo czasami trzeba odstałej wody nalać do konewki albo wiadra, wymieszać z ziołową gnojówką i podlewać rośliny już ręcznie, a nawet po pracy umyć ręce tam na miejscu, przy grządkach. Zdjęcia majowe ...



Teraz ogórki już sięgają już pod sufit tunelu, troszkę poeksperymentowałam z odmianami licząc na to, że może "obce" będą odporniejsze na choroby. Są angielskie "cucumbry", słowackie "uhorki" no i nasze, jakaś odmiana "parisien". Do tej pory rosły zdrowo, ale przy tej wilgotnej, parnej pogodzie już zaczynają chorować, nic nie robię, przez poprzednie lata traktowałam je, czym tylko mogłam, na początku chemią, potem naturalnymi różnościami, drożdżami, mlekiem, miksturą z jodyną, opryski pokrzywą, skrzypem, olejkiem z drzewa herbacianego, reszty już nawet nie pamiętam ... w tym roku zrezygnowałam, bo moje zabiegi nie przynosiły efektów, zostawiłam, co przetrwa to przetrwa.


Zanim wyrwałam czosnek z ziemi, sporo wcześniej ogłowiłam go z kwiatostanów ...


Nie, nie zostały wyrzucone, ugotowane, a potem potraktowane przyrumienioną tartą bułką na maśle stanowiły doskonały dodatek do obiadu, do młodych ziemniaków z koperkiem, a do tego kefir. Mąż mówi, że jestem "ziemniaczana baba":-) lubię ziemniaki pod każdą postacią:-) Ładnie obrodził groszek zielony i cukrowy, bez robaków, ziarna dorodne, dużo ich w strąkach, lubię cukrowy groszek w sałatce.
Żeby ziemia nie leżała odłogiem, po groszkach wysiałam jeszcze buraki ćwikłowe, a po czosnku fasolkę szparagową, zresztą fasolka siana jest po kilka rządków co 2-3 tygodnie, żeby była ciągłość, bo lubimy.
Nadmiar potem dam do słoików w słonej zalewie, lekko zakwaszonej, żeby strąki nie straciły koloru i zimą tylko podgrzać i gotowe do obiadu. Ależ dziś wyszedł mi post kulinarno-ogrodniczy:-)


Próbnie posadziłam też trochę rozsady ogórków, takich na później, wysianych na początku lipca, a w połowie poszły na grządkę. Może przetrwają letni atak grzyba i coś urośnie do jesieni. Z ogórkami to co roku taka loteria, albo się udadzą albo nie:-)


Kiedy jest bardzo sucho, podlewam grządki takim zraszaczem, który macha tym wachlarzem wody, dwa przestawienia i całość jest podlana. Może co niektóre rośliny ucierpią, bo woda ze studni, ale lepsza taka niż susza i ziemia jak skała. 
Zaobserwowałam ciekawe zjawisko, właśnie kiedyś wieczorem, kiedy szłam uruchomić to podlewanie. Na ścieżce biała wstęga, kiedy pochyliłam się, zobaczyłam mrówki, a każda z białą larwą z mrowiska, Gdzieś przenosiły się, na początku lata susza była okropna, może za bardzo parzyło w odkrytej ziemi, bo szły tam gdzie trawa. Drugim razem obserwowałam młodą kukułkę, siedziała na krzaku, trzepotała skrzydłami, jak każde pisklę do karmienia, a po trawie uwijał się jakiś malutki ptaszek, zbierał owady i pakował do tego przepastnego dzioba. Aha, podrzuciła kukułka swoje jajo tym maluchom i teraz karmią obcego podrzutka, większego od nich pięć razy co najmniej.




Zwykłe lipy już dawno przekwitły. Przed kilku laty posadziłam lipy szczepione, japońską mandżurską i wonną, sporo już urosły, kwitną obficie później, teraz właśnie dokwita jedna z nich, ale która to odmiana, to nie mam pojęcia. Jest niezwykła, obłok puszystych kwiatów, a jaki zapach, niby lipowy, ale z dodatkiem jakiegoś innego zapachu, bo kiedy wiatr powieje, to płuca otwierają się od tego zapachu, Jeszcze pszczoły mają odrobinę pożytku. Bo rok nie był dobry i dla pszczół, miodu mało, ale dla nas wystarczy.


Mąż zaszczepił na wiosnę śliwkową samosiejkę starą odmianą węgierek, ta przy chatce przyjęła się ładnie, bo blisko chatki i pamiętaliśmy o obrywaniu odrostów z pieńka, a ta przy grządkach uschła, mimo że naszczepione gałązki puściły listki. Tam zapominaliśmy o odrostach i uschły, powtórzymy na przyszłą wiosnę.
A to kwietna łączka spod piaszczystego lasu sieniawskiego, jeszcze letnia, teraz już skoszona.





Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, bywajcie w zdrowiu, pa!



P.s. Też tak macie? To pamiątka po naszych psach, tak wyglądają drzwi w chatce:-)



środa, 2 lipca 2025

Bułgaria ... piramidy, żmija, gorące źródła, powrót do domu ... cz. III ...

 Melnik to chyba najmniejsze miasto w Bułgarii. Słynie z dobrych win, ładnych domów, suchej rzeki pośrodku miasteczka, a okolicę otaczają piramidy. Zanim tam dojechaliśmy, krążyliśmy po suchej okolicy już prawie wypalonej słońcem, zbocza gór zajęte były przez plantacje winorośli, pośrodku nich domostwa właścicieli. I gorąco, od spieczonej ziemi tchnęło żarem, mimo że w oddali bieliły ośnieżone szczyty gór  Piryn.



Wyjechaliśmy powyżej Melnika do wioski Rożen, ponad nią góruje Monastyr Rożenski, klasztor o bogatej historii. Zerknęliśmy tylko przez wrota na podwórzec, obok w pomieszczeniu stróżował mnich, na wieszakach wisiały chałaty, które pewnie trzeba było przywdziać, żeby nie paradować w szortach. 

Z parkingu rozległe widoki na słynne piramidy melnickie, piaskowcowe skały wyrzeźbione przez wiatr i wodę. Można je podziwiać z góry, szlakiem wiodącym przez niezwykłe scenerie ... kiedy powiedziałam mężowi, że przygotowałam krótką trasę po pagórach, spojrzał na mnie wzrokiem, który zabija:-) - chyba oszalałaś, żeby tam iść w taki upał! Na parkingu oczywiście pies, taka łajka, który merdał ogonem na każdego, kto tylko pojawił się w zasięgu wzroku, sypnęłam mu też polskich chrupek.




Poniżej Monasteru Rożenskiego nieczynna cerkiew pw. Cyryla i Metodego, na wykoszonym placu można zabiwakować, ale nie ma dostępu do wody.


Pachnie różnymi ziołami, pod drzewami aż świecą delikatne kwiatuszki jakiegoś pięciornika, płatki układają się jak serduszka odwrócone czubkiem do środka, oprócz tego fioletowe pędzle szafirka miękkolistnego i coś jeszcze o drobniutkich liliowych kwiatuszkach na długich łodygach ...




No i niezwykłe trawy, kwitnące o tej porze, a skojarzyły mi się z włochatą gąsienicą siedzącą na końcu źdźbła :-) ...


Wśród mijanych zarośli bieleją wszędzie różne kształty tych melnickich piramid ...




Miejsca niczym nie zabezpieczone, spora wysokość, można niebezpiecznie zjechać w dół, jeśli ktoś nie uważa. Burza też potrafi nieźle namieszać, oglądamy filmiki vlogerów na yt, m.in kanał "Wiedźma w ruchu", widać tu, jak z gór spływają lawiny błota ... kto ma chęć, proszę obejrzeć:-)


Przez malutki Melnik tylko przejechaliśmy, najpierw jedną stroną suchej rzeki, mostek i powrót drugą stroną, a ponieważ byliśmy mocno zmęczeni, zjechaliśmy do Rupite, do gorących źródeł, wpierw robiąc spożywcze zakupy w sklepiku, no i grzebień zgubiłam, pewnie na poprzednim noclegu.

W gorących źródłach Rupite można pomoczyć się bezpłatnie, biwakować można na rozległej łące, trochę zarośniętej, trochę wykoszonej. Wpierw usadowiliśmy się w pobliżu kąpieliska, ale zajechał bułgarski kamper, stanął "dziób w dziób" ... nie, no tak tu nie będziemy, nie lubimy ścisku ... podjechaliśmy dalej pod skalną ścianę. 

Trawa na łące sucha, bardzo oścista, tak ostra, że potrafi przebić gumowy klapek i kłuć w stopę, ale lepsze to, niż okno w okno z Bułgarem:-) udeptaliśmy placyk, rozstawiliśmy sprzęt, wreszcie zjedliśmy coś konkretnego, o ile można nazwać tak zupkę z wkrojoną kiełbaską:-) 

Termalne "moczydła" niezbyt duże, poczekamy, aż tubylcy odjadą, a reszcie znudzi się siedzenie w wodzie po całym dniu. Odpoczęliśmy, nadchodząca znad Pirynu burza z piorunami gdzieś odeszła, niebo wyczyściło się. Nadszedł wieczór, szybko przebraliśmy się w stosowne stroje do wody, czołówka na głowę, klapki i w drogę ... w momencie kiedy wchodziliśmy z łąki na drogę spojrzałam w dół oświetlając czołówką .............. odskoczyłam jak oparzona, a wrzasnęłam tak, że chyba wszyscy usłyszeli....... dorodna żmija, zwinięta w S, gotowa do ataku ... chyba mój Anioł Stróż czuwał nade mną, bo nadepnęłabym na nią. Tam na południu są te żmije nosorogie, paskudnie jadowite ...

Zdjęcia źródeł termalnych robione rano ...



Bardzo chwalę sobie moczenie w takich wodach, tym bardziej, że nigdy nie zaznałam tej przyjemności. Bolał mnie kręgosłup, weszłam wpierw do chłodniejszego jeziorka, potem do gorętszego ... och, jaka ulga, można smarować się zieloną glinką leczniczą, ponoć odmładza jak nic na świecie:-) jest tu muzeum Baby Vangi, bułgarskiej mistyczki, jej pomnik, gdzieś za tymi budynkami na ostatnim zdjęciu, ale tam nie zachodziliśmy. 

Teraz to już powolny powrót do domu, kierunek północ, w pobliże Sofii. Po drodze zatrzymaliśmy się oczywiście w lokalnej piekarni, ja nie mogłam najeść się ichniej banicy, gorącej prosto z pieca, no coś pysznego. Chcieliśmy uciec z tego upału trochę w góry, ponieważ byliśmy w zeszłym roku na 7 jeziorach rylskich, to tym razem również góry Riła, ale trochę dalej, z miejscowości Borowiec. To ośrodek sportów zimowych przede wszystkim, sceneria zakopiańska ... na szczyt Jastrebec chodzi gondola, stamtąd szlakiem można również zobaczyć inne jeziorka, a także choć popatrzeć na Musałę, najwyższy szczyt Bułgarii, albo nawet troszkę ugryźć tej wysokości. Niestety, gondola nie działała, dopiero od 28 czerwca uruchamiano kursowanie, szkoda, a drałować sporo na ponad 2000 npm nie chciało nam się. Zjechaliśmy nad jezioro Iskar, to samo co w zeszłym roku, tylko z drugiej, spokojniejszej strony. Tarp rozciągnięty przy "zielepuszce" uratował nam życie, bo nie wytrzymalibyśmy w tym upale. Woda w jeziorze tuż przy brzegu w miarę ciepła, a dalej wprost lodowata, więc chlapaliśmy się, moczyliśmy nogi, ale pływania nie było. Zawsze zabieram ze sobą w podróż książkę, czasami jeździ tylko na wycieczkę, ale czasami doskonale zajmuje mi czas. Wałkoniliśmy się nad wodą, odpoczywaliśmy, ja czytałam, taki dzień też nam się należał.

Obwodnicami okrążyliśmy Sofię i wjechaliśmy w kanion rzeki Iskar. Pięknie się jedzie wśród stromych skalnych ścian, a ponieważ kończyła nam się woda, zatrzymaliśmy się przy ujęciu jakich wiele w górach. Przepływała tam rzeka Probojnica, dopływ Iskaru o litym, skalnym dnie. Niezwykłe, co woda potrafi zrobić ze skałą ... wydrążony mini-kanion jak w lodowcu, prawie nie widać wody, za nim wodospad ...



W wąskiej dolinie, gdzie przebiega droga, kolej i płynie rzeka trzeba również zabezpieczyć skalne ściany przed obrywem, obserwowaliśmy na światłach, jak pracują młodzi, sprytni chłopcy, na pewno po przeszkoleniu alpinistycznym.



Ciekawa jest Łakatnicka Skała, do stromej ściany przytulony jest czerwony domek, chatka alpinistów, nikt tam nie wejdzie, ani z dołu, ani z góry, tylko alpiniści na linach. Zdjęcie z netu - Mariana Pehlivanowa... 


Nam zachciało się zobaczyć świat z góry, na mapie znaczone były punkty widokowe. Wspinając się do góry licznymi zakosami wąskiej drogi wyjechaliśmy na płaskowyż, tam też mieszkają ludzie:-) urokliwe miejsca, mieszkalibyśmy tu. Na skraju urwiska grotołazi szykują się do zejścia, bo ściana naszpikowana jaskiniami jak szwajcarski ser, inni idą na szlak, a my patrzymy w dół ...






Nie wracaliśmy już do kanionu Iskar, bo droga przez góry Starej Płaniny wiodła dalej. Jechaliśmy i jechaliśmy z zamiarem noclegu nad jeziorem Rabisza, tego z zeszłego roku, gdzie wyły złociste szakale. Mąż orzekł, że ma jeszcze zapas sił, nie będziemy już biwakować w Bułgarii, przejedziemy do Rumunii i tam poszukamy noclegu. Super się teraz jedzie, nie ma odpraw na przejściu granicznym, tylko pan przyciska guzik, żeby podniosło się ramię szlabanu, prawdę mówiąc, nie wiadomo po co, przecież i tak trzeba trochę dalej uiścić opłatę za przejazd mostem na Dunaju. 
Znalazłam jezioro w rzadko uczęszczanych górach Poiana Rusca, jezioro o tej samej nazwie. I znowu to samo, jezioro widać z góry, a ciężko znaleźć dojazd nad samą wodę. Wjechaliśmy w szutrową drogę, objeżdżamy to jezioro, jakby wysiedlona wieś, mnóstwo sadów, opuszczone domy, jest przepięknie, dziko bardzo, po lewej stronie pogłębia się przepaść, na dole szumi rzeka ... mąż mówi, że chyba nie przejedziemy, ale jest most. Jedziemy dalej, śladów pojazdów prawie nie ma, osypane z góry skały, nagle droga opada stromo w dół i jesteśmy nad śliczną rzeką, czyściutką, z kamykami kolorowymi na dnie, po drugiej stronie, w zaroślach słychać ludzkie głosy, ale jak oni dostali się tam? Przyszedł jeden pies, potem drugi, słychać dzwonienie dzwoneczków, czyli jest tu życie.
Tu biwakowaliśmy, na nieskazitelnej, nie wydeptanej trawie. 





Przyszedł do nas jeden Rumun, sympatyczny człowiek, zdziwiony, że my z Polski i skąd wzięliśmy się z tej strony jeziora. Poczęstował nas narodowym napitkiem, jak powiedział, to cujka, na śliwkach. Jak nie używam takiego alkoholu, tak posmakowana kropelka tego trunku okazała się całkiem smakowita, pachnąca śliwkami ... pogadaliśmy trochę po niemiecku, pochwaliliśmy kraj, że piękny, że często tu przyjeżdżamy od lat. Powiedział, że trzeba przekroczyć rzekę brodem i jechać tą stroną co oni, jest bliżej i łatwiej. Posiedzieli do wieczora, pośpiewali, zanim kobiety pozbierały mężów do aut, trochę minęło, jak jednego wsadziły, to drugi uciekał:-) w końcu pojechali.
Mąż mówi, przenieśmy się na drugi brzeg, tam, gdzie oni byli, bo jak w nocy przyjdzie deszcz, to rzeka wzbierze i nie przejedziemy. Na co ja mądra: - zobacz, jakie czyste niebo, nie będzie padać! - ale może padać w górach, nie tutaj i rzeka też wzbierze ... ostatecznie zostaliśmy.
O czwartej nad ranem obudziły nas błyski zza gór, a niech to licho, idzie burza, trzeba uciekać! Na chybił trafił złożyliśmy spanie, szybko spakowaliśmy się i przez rzekę na drugą stronę, zaczęło lać, trochę pobłądziliśmy w plątaninie dróżek, wreszcie wyjechaliśmy na główną drogę. Połowę drogi w Rumunii przejechałam w piżamie, w końcu zatrzymaliśmy się gdzieś, umyli, przebrali i można wracać do domu. 
Zrobiliśmy 3200 km, byliśmy zmęczeni ciągłym przemieszczaniem, ale nie da rady inaczej, jak chce się coś zobaczyć. Kiedy odtajaliśmy w chatce, odespaliśmy wszystkie trudy, spojrzeliśmy z mężem po sobie i orzekliśmy: WRÓCILIBYŚMY TAM!


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, wszystkiego dobrego, pa!