Przeszłam kawałek w kierunku, skąd wczoraj przyjechaliśmy, zerknęłam w dół, a tam coś kwitnie biało, czyżby rumiany tu wysoko w górach? niemożliwe. Trawa pod stopami zamieniła się w mchy, a to białe okazało się być wełnianką. Kulki białej waty, zawieszone na gałązkach, pod nogami mokro, więc trzeba przeskakiwać z kępy na kępę ...
Wśród tych puchatych kulek zauważyłam też inne, mniej dorodne ...
... a całości obrazu dopełniały łany storczyków, i innych kwitnących.
Już w drodze powrotnej takich miejsc widziałam mnóstwo, zagłębienie w podłożu, bez odpływu wody, a więc albo oczko wodne, albo małe bagienko białe od wełnianek. Natura stworzyła sama takie kompozycje, że człowiekowi się nie śniło, i może tylko naśladować, bo nic piękniejszego nie wymyśli. Wróciłam do pokoju schlastana błotem i rosą po kolana, z dziesiątkami zdjęć, jedne lepsze, drugie gorsze, pełna wrażeń i pod urokiem tego miejsca. Chciałabym to wszystko uwiecznić, tyle tu różności, ale trzeba jechać dalej, przed nami sporo kilometrów.
Od naszych znajomych, Krzysia i Grażynki dostaliśmy wczoraj sms-a, jak w tytule tego wpisu: Pozdrówcie od nas Glavoi! Widziałam to miejsce na mapie, skręt z drogi mijaliśmy już dwa razy podczas poprzednich pobytów, ale nie przyszło nam do głowy tam skręcić. Teraz naprawiamy ten błąd.
Przecudowna dolina, ze strumykiem kręto wijącym się jej dnem, na pastwiskach mnóstwo zielonych kęp roślin o palczastych liściach. Znam je przecież, to po nie jechaliśmy na Gazdoran do Słowacji, żeby zobaczyć właśnie ciemiernika w naturze, a tutaj ... morze ciemierników:-)
Od kiedy tylko zejdą śniegi, dolina staje się jednym wielkim kempingiem. O, tak, teraz żałowaliśmy, że nie zabraliśmy ze sobą namiotu, tym bardziej, że są tam i bary, gdzie można pokosztować lokalnych potraw, napić się pysznej kawy z uroczych, wiejskich garnuszków i co najważniejsze, zbratać się z innymi mieszkańcami doliny. Zamówiliśmy sobie placintę z bryndzą na śniadanie, a potem sympatyczne gadanie, z uśmiechniętą gospodynią, z pasterzem, a także z napotkanymi krajanami.
Pasterz dużo opowiadał o górach, nas bolały ręce, z tego wszystkiego zrozumiałam tylko nazwy poszczególnych miejsc, szczytów, wąwozów, jaskiń, a także czasów, ile potrzeba, aby tam dotrzeć ... ore tzn. godzina:-)
Pies pasterski spokojnie leżał z boku i czekał, aż mu coś wpadnie do pyska z naszych śniadań,ale cały czas zachowywał strefę, nie pozwolił się pogłaskać. W końcu zajechał młody człowiek na motorynce z sąsiedniej staji i przegonił go, żeby poszedł nareszcie do roboty, stada pilnować, a nie żebrać. I wcale nie był głodny, nie rzucał się łapczywie na jedzenie:-)
Dalej tą doliną można dostać się na Polanę Ponor, z pojawiającym się i znikającym strumieniem, wszędzie wywierzyska, jaskinie, głębokie leje, słynna Twierdza Ponoru ... to miejsce poczeka na nas pewnie do przyszłego roku.
Cały masyw Apuseni jest jak ser szwajcarski, z mnóstwem odkrytych i nieodkrytych jaskiń, zjawiska krasowe obłędne, miałam okazję oglądać je w Jaskini Niedźwiedziej w Chiscau.
To było tak sympatyczne spotkanie, tak piękne miejsce, że już dziś wracalibyśmy tam na skrzydłach:-) Krzysiu i Grażynko, Glavoi jest niezwykłe, a atmosfera tam, jak nie przyrównując, na Danielce:-)
Czas pożegnania i zjechaliśmy w dół na równiny, jeszcze po drodze podziwiając ogromne masywy skalne ...
Teraz objeżdżamy góry od południa, co wcale nie znaczy, że jest równinnie, cały czas kręcimy drogą wyciętą w zboczu, czasami można zatrzymać się w małej zatoczce i popatrzeć na okolicę z wysoka ...
Szerokie przestrzenie, kolejne łańcuchy górskie niknące w oddali. Wydaje mi się, że Rumunia zagarnęła wszystko, co najlepsze z całych Karpat, nam dostał się tylko maleńki wycinek:-)
Przejeżdżamy przez tereny narciarskie, stoki o takim nachyleniu, że w życiu nie zjechałabym stamtąd. Mieliśmy jeszcze wstąpić na słynne osuwisko wysoko w górach Groapa Ruginoasa ale jakoś nieuważnie przejechaliśmy obok wejścia na szlak i nie chciało nam się zawracać, zresztą byliśmy tu już ze dwa lata temu.
Na drodze bawią się cygańskie dzieci, a ruch samochodowy niezgorszy ... podjeżdżamy bliżej, jakieś łaszki rzucone na drogę, a kiedy auta zwalniają, dzieci pokazują gestem, że chcą pieniądze ... no cóż, to są tylko dzieci i ktoś ich uczy takich zachowań ...
Skoro nie wyszło nam z tym osuwiskiem, to mam jeszcze w zanadrzu jedną ciekawostkę, tylko czy uda nam się w Garda de Sus trafić w odpowiednią drogę, i czy w ogóle tam dojedziemy. Jest, jest drogowskaz, i jeszcze inne ciekawostki geologiczne. My wybraliśmy wąwóz Ordancusei, obok jakieś jaskinie ... skręciliśmy w prawo w betonową drogę, obok szemrał malutki potok. Ściany skalne nagle wystrzeliły w górę, ścieśniły się i oto jechaliśmy dnem wąziutkiej dolinki na jedno auto, a tylko małe zatoczki pozwalały na wyminięcie się dwóch.
W tych ścianach mnóstwo otworów, jaskiń, wejść pewnie do środka ziemi, wspaniałe bogactwo krasowych zjawisk ...
Na skałach roślinność czepiająca się najmniejszej chropowatości, aby zapuścić tam korzenie ...
Na przydrożnym krzaku zaniebieściło mi się coś ... o raju! powojnik alpejski, taki, jaki mam w ogrodzie, zakupiony w szkółce, a tutaj rośnie sobie dziko ...
Przejechaliśmy wąwozem w jedną stronę, w drugą ... pełni zachwytu zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednej ze ścian ...
Nie ma rady, trzeba wracać do cywilizowanego świata, do którego wcale nam nie śpieszno.
Cofnęliśmy do głównej drogi i powoli zaczął się nasz powrót. Znowu objeżdżaliśmy ogromny górotwór, tym razem kierując się jego wschodnią stroną na północ przez Horea. Góry złagodniały, mnóstwo pensjonatów, domy rozrzucone po rozległych halach ... kościółek najpierw widzieliśmy z daleka. potem zrównaliśmy się z nim, a potem serpentynami wjeżdżaliśmy coraz wyżej i wyżej, aż w końcu jego wieżą została hen, daleko na dole ... może to ten sam, a może już jakiś inny, tyle zakrętów ...
Z góry widoki rozległe, ciężko zrobić z "czołgu" dobre zdjęcie, Rumunia jest opleciona siatką linii energetycznych. Wzdłuż każdej drogi, do miejscowości leżących wysoko w górach ... zauważyłam taką prawidłowość: potok, droga i linia energetyczna. Łąki przecudnie ukwiecone, przedtem ciemiężycowe, teraz mnóstwo różowej smółki, na poboczach drogi kwitnie len austriacki, i jakieś inne niebieskie dzwoneczki, skupione na wierzchołku łodygi, Nie ma czasu przystanąć, bo musielibyśmy się co chwilę zatrzymywać:-)
Pobocza dróg zdobne w poduchy kwitnącego żarnowca ...
... a niektóre źródełka bardzo dekoracyjne ...
Jeszcze zatrzymaliśmy się , żeby kupić gdzieś przy drodze ser. Mąż pękał ze śmiechu, kiedy dwie baby usiłowały dogadać się. Ja chciałam wiedzieć, ile waży ta ogromna kula, ile kosztuje, wreszcie pomogła kartka papieru ... 4 kg to za dużo dla nas, chciałam połowę ... nie, nie odkroi ... już miałam odchodzić, ale patrzę, przecież tam wisi mniejsza ...to wzięłam mniejszą, ustaliłyśmy cenę, a tu okazuje się, że kobita nie ma jak wydać. Trochę to trwało, zanim wspólnymi siłami dobiłyśmy targu ... ale wszystko odbyło się sympatycznie, z uśmiechem. Trzeba po prostu jakieś mini-rozmówki poszukać po rumuńsku, chociaż najpotrzebniejsze zwroty:-)
Już za plecami zostały góry, jeszcze zakupy innych serów w sklepie miastowym, jakieś drobiazgi i można wracać do domu. Tym bardziej, że pogoda psuła się wyraźnie i już na Słowacji wjechaliśmy w strefę burz i opadów. Nazajutrz w chatce upiekliśmy na grillu ukochane mężowskie mici.
A ja, jako, że bardzo smakuje mi placinta z bryndzą, kazałam sobie takową ...
Już na Pogórzu, w ramach przerwy przy dalszym koszeniu trawy, poszłam na łąki i tam uwagę moją przyciągnęła rudawa kępa. Albo coś wyschło, albo przekwitło ... a to najprawdziwszy przelot, cętkowany jak futerko rysia:-) ... czyż nie piękny?
W Rumunii mijaliśmy łąkę całą w tych kropkowanych kulkach, ale cóż, mignęła mi tylko za oknem ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, a dla wszystkich, którzy zechcą do Rumunii pojechać: DRUM BUN!
P.s. Chyba powtórzę się, ale nigdy nie czułam w tym kraju żadnego zagrożenia. Zazwyczaj unikamy miast, jeśli już, to tylko przejazdem, a na prowincji ludzie serdeczni, pozdrawiają, chcą pomóc. Miast unikamy, bo wolimy naturę, ale niektóre miasta są jak perełki, warte odwiedzenia.
Moje obawy, jakie czułam przed pierwszym wyjazdem, rozwiały się zupełnie już dawno:-)
Dzięki temu, że podróżujemy "czołgiem", możemy dotrzeć w miejsca, gdzie zorganizowany turysta dotrze rzadko, albo wcale.
12 komentarzy:
NIesamowita jesteś z tą obserwacją przyrody :D Mnie się zawsze zdawało, że to ja jestem ,,teges" na wycieczkach krajoznawczych, bo patrzę nie tam gdzie większość i nie na to co inni ale roślinnością polną aż tak się nie interesowałam... ale to genialne!!! :)))))))
Proszę pozdrowić ode mnie tego mężczyznę o przepięknej, długiej brodzie. Nie wiem jak tu mężowi pokazać tę piękną fotorelację bez pokazania brody, bo też taką zaraz zacznie zapuszczać ;)
Pozdrowienia zostawiam :)
Ileż piękna! Wiesz, piszesz o bezpieczeństwie. Mam wrażenie, że my tu w Polsce boimy się wszystkiego na wyrost. Nas często znajomi pytają, czy się nie boimy samotnych wyjazdów.
Objazdówka czy nie, wycieczka piękna. I jeszcze tam...Jak to dobrze, że dzielisz się sie z nami Waszymi przeżyciami, zdjęciami. Prawie jak bym tam z Wami była. Ach, uwiera mnie czasem moje "przywiązanie" do jednego miejsca, a raczej do czworonożnych istot zależnych. Pozdrawiam serdecznie Wędrowców!
No to się działo!miło było...Rumunia jest piękna jak Twój post..:)) pozdrawiam
Myślę że dla Karpat rumuńskich i w ogóle Rumunii (choć Karpat to już szczególnie) określenie mistyczna kraina jest najbardziej adekwatne. Piękna motowędrówka.
Maryniu, bardzo botaniczna wyprawa, tyle ciekawych roślin! Jeśli chodzi o dogadanie się z Rumunami, to ja miałam takie szczęście, że nawet w bacówce hen wysoko w górach, młody pasterz mówił po angielsku :)
Pozdrawiam serdecznie
Dołączam się do zachwytów: piękne góry, widoki, kwiaty, a zwłaszcza jaskinie, które pociągają mnie nie wiedzieć czemu. No i oczywiście ten urok urlopowego czasu, odmienności.
Ciekawe, jak smakował i jaki był ten wytargowany ser…
Zazdroszczę Wam tej wyprawy. Taką Rumunię można zobaczyć tylko podczas samotnej włóczęgi, z dala od tras oferowanych przez Biura Podróży. piękne tereny, ładne zdjęcia. jestem pod wrażeniem.
Pozdrawiam.
To tak jak w Polsce, na wsiach biednych, z dale od szlaków, ludzie serdeczni i gościnni. Wiem, że Rumuni to nie cyganie ale jest w tej krainie coś z wolności i swobody taboru. Łąki tam mają cudne !
Wspaniale przedstawiłaś wędrówkę po bezdrożach Rumunii. Kraj to obecnie niemal zapomniany przez turystów. Dobrze jest mieć takie możliwości transportowe to zajedzie się w ciekawsze miejsca. Pozdrawiam
"Pozdrówcie od nas polanę Glavoi" - napisałem w sms, jak tylko dowiedzieliśmy się, że jesteście na Padiș.
Eh!, wróciły wspomnienia... Spędziliśmy tam trzy majowe noce śpiąc w naszym "kangoorku". Mimo pięknej, upalnej pogody w ocienionych miejscach leżało mnóstwo śniegu. Szlaki istotnie długie i miejscami wymagające. Bajka!!!
Pewnie tam wrócimy (najlepiej z Wami)...
Pozdrawiamy cieplutko - g. i k.
P.S. czytasz maile??
Agatek, jakieś nowe zainteresowanie objawiło się u mnie:-) ale jak tu być obojętnym na takie cudeńka; oj! chyba nie pozdrowię, to zapoznani krajanie na kempingu, a kontaktów nie wymieniliśmy; no chyba, że kiedyś wpadniemy na siebie, w końcu świat jest mały:-) pozdrawiam.
Ania, jeśli obawiamy się czegoś, to tego, żeby "czołg" nie zawiódł na bezludziu, gdzieś daleko w górach:-) pozdrawiam.
Owieczko, znam to "przywiązanie", niestety zwierzęta to nie rzeczy, że można je zostawiać bez zaopiekowania; rozległe pastwiska, wszędzie stada owiec, krów, u nas widok raczej niespotykany; pozdrawiam.
Basia, nas Rumunia wessała kilka lat temu, i od tej pory jeździmy tam co roku; pozdrawiam.
Maciej, bardzo akuratne określenie, ale rzeczoną mistykę odczuwa się najpełniej w maleńkich klasztorach, gdzieś głęboko w górach, wśród malowanych na ścianach świętych, brodatych mnichów i ich modlitewnych śpiewach, to jest doznanie niezapomniane; pozdrawiam.
Mania, tak, nas w szkołach uczono intensywnie rosyjskiego, a ich angielskiego albo francuskiego:-) łąki, rośliny, skały, a widoki ... już bym tam wracała; pozdrawiam.
Krzysztof, kraj przepiękny, pozostajemy pod tym urokiem od kilku lat; jakoś jaskinie nie, raczej to, co na wierzchu:-) to bundz, a teraz jego część zostanie starta, zasolona i będzie bryndza:-) pozdrawiam.
Wkraju, dzięki tym samotnym wyprawom jesteśmy niezależni, mobilni, plany zmieniają się w zależności np. od pogody; i jednak natura wygrywa, miasta w ostateczności:-) pozdrawiam.
Krystynko, tak, to prawda, i jakże podobnie; babcie wysiadują na ławeczkach, kręcą się po obejściach; widzieliśmy taka scenę, dwa wozy cygańskie na łące przy drodze, konie pasą się, młoda Cyganka z dzieckiem przy piersi, większe biegają, mężczyźni poszli po drewno na ognisko ... ujęła mnie ta scena, kwintesencja wolności; pozdrawiam.
Aleksandro, kiedyś mąż mój jeździł z rodzicami tylko nad morze, omijając zupełnie, to co oferują góry, ale to były inne czasy; teraz nadrabiamy zaległości, morze nas nie ciągnie; pozdrawiam.
Krzyś, bardzo chętnie:-) wielce urokliwe miejsce, nawet chyba ładniejsze od Padisu, czeka na nas; czytam, czytam, a jakże! ale tylko w niedzielę, po powrocie z Pogórza:-) odpowiem jutro; pozdrawiam.
Prześlij komentarz