poniedziałek, 3 lipca 2023

Jak to ze lnem było ...

 Pamiętacie taki tytuł utworu-legendy autorstwa Marii Konopnickiej? Tak mi się przypomniało, kiedy wracaliśmy w niedzielę do domu, a obok drogi mignęło mi coś bardzo niebieskiego. To pole kwitnącego lnu, obecnie rzadki widok, niewidziany przeze mnie lata całe. Bo któż teraz sieje len, istnieje w ogóle jakiś skup? może tylko nasiona skupują, a włókna już nie, sama nie wiem.





Zdjęcia absolutnie nie oddają tej niebieskości, w południe nie ma dobrego światła, zresztą nie przeskakiwałam zarośniętego rowu, żeby dostać się w pobliże plantacji, tyle co z drogi. A w rowie też ciekawie, kolorowo ... i też niebiesko od cykorii podróżnik.



Padające deszcze obudziły grzybnię na naszym podwórzu, pod płotem urosły borowiki ceglastopore. Nie zbierałam ich, niech wysieją po sobie zarodniki, na jesień. Nawet za bardzo nie chciało mi się zaglądać do lasu w tę parnotę, z poprzednich lat wiem, że letnie grzyby są robaczywe, szkoda mojego trudu i potu. Niby borowiki ceglastopore tak łatwo nie robaczywieją, ale przyjdzie na nie czas jesienią.
Ale oko można pocieszyć:-)





Przed laty kupiłam nasiona dzwonka kropkowanego, wysiałam, nawet sporo było roślinek, ale po posadzeniu gdzieś to wszystko mi zaginęło. I nagle patrzę ostatnio, a tu pod świerkiem, ocalały przed mężowską kosą bieleje tenże dzwonek. Jak on przetrwał, kiedy? Będę się starała uchować go do zawiązania nasion i wysieję wiosną, bo jest bardzo dekoracyjny.



Ponieważ prawie dojrzały już czerwone porzeczki, zamarzyło mi się ciasto jogurtowe z nimi i z kruszonką. Ciasto robi się 5 minut, mieszając wszystkie składniki łyżką, na wierzch zebrane wcześniej owoce i przygotowana wcześniej kruszonka. Pycha, cierpkość owoców i słodycz ciasta doskonale współgrają, a porzeczka wręcz musująca smakiem na języku:-) 



Czarny bez kwitł, kwitł, a my ciągle mieliśmy czas, a zwłaszcza mąż, bo umyślił sobie nalewkę na kwiatach czarnego bzu. I po tych deszczach, po długim czasie zauważył, że kwiaty znikły, tylko pojedyncze gdzie-niegdzie. Ostatni czas, żeby je zebrać, więc wycieczka w dolinę Jamninki, a tam warunki trudne. Krzewy bzu owszem, ale nad stromymi brzegami potoków, z drogi wydawało się, że tylko ręką sięgnąć, a po zbliżeniu pokrzywy w pas i wysoko. Wreszcie udało się zebrać 30 baldachów, z lekka sypiących płatkami, już są zalane syropem miodowym z pokrojoną cytryną, będą "Łzy chrabąszcza":-)
Jak dolina Jamninki, to i zdjęcia z niej, z puchatymi łąkami, owocowym starodrzewem, który o każdej porze roku wygląda inaczej, a najsmutniej zimą. Szerokie rozlewiska bobrowe i tutaj mają się dobrze.







W Trójcy Wiar zbliża się do drogi, widać jego dzikość, naturalność, skalne progi, ogromne kamienie.




Potem zatrzymaliśmy się jeszcze przy dawnym składzie drewna. Sztucznie utworzony placyk poprzez podcięcie skarp, wyrównanie terenu, spływa tamtędy malutki strumyk spod Kopystańki. Uwagę moją zwróciły duże różowe kwiaty , coś ze ślazowatych.


W niedzielę rano zatrzymały nas tutaj wozy strażackie, droga zamknięta, koparka zbiera błoto z osuniętej skarpy. W nocy było prawie oberwanie chmury, ależ szły burze jedna za drugą, a lało tak, jakby ktoś przechylił ogromną kadź, to nie były krople, a jedna ściana wody. Rankiem już nic nie wskazywało na nocny armagedon pogodowy, po porannym deszczyku spokojnie unosiły się mgiełki, tylko koryta cieków wodnych wypełnione brudną, błotnistą wodą.


Jak co niedzielę pojechaliśmy do babci, a potem leśną drogą zrobiliśmy pętelkę. W lesie ludzie szukali grzybów, pewnie kurek na tych piaszczystych terenach. Zatrzymaliśmy się na borówczyskach, owoce były, ale drobne i kwaśne. Przejazd przez rzekę Lubaczówkę bardzo malowniczy, po drewnianym deskowanym moście, każdy pojazd słychać zwielokrotnionym hałasem. Przy moście stareńka kapliczka wotywna ze świętym J.Nepomucenem, który miał chronić okoliczną ludność przed częstymi wylewami Lubaczówki.






Wjazd do domu zablokowany, trzeba przejechać most na Sanie, a tu korki na rondzie z każdej strony, rondo praktycznie stoi. Zawróciliśmy i z nadłożeniem wielu kilometrów wróciliśmy przez Radymno, nie powiem, byłam zmęczona po całym dniu. 


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
P.s. Użądliła mnie pszczoła, kiedy podlewałam pomidory w tunelu, i to dwa razy ta sama. Pierwszy raz lżej, tuż przy obojczyku, a kiedy ją spędziłam, wściekła zostawiła mi żądło pod łokciem. No i teraz ręka spuchnięta, swędząca, odczyn zapalny, bo ciężko przechodzę takie zdarzenia, ale to było przed burzą, pszczoły bywają rozeźlone:-)


19 komentarzy:

wkraj pisze...

Też pamiętam ten utwór , chyba był obowiązkowy w naszych czasach. Zdziwiłem się, ze tak rzadko można spotkać uprawy lnu, wszak i ziarno na olej jest potrzebne a ubrania z lnu są świetne na lato, dodają chyba jakiś domieszek innego włókna bo jest milsze w dotyku, trzeba prasować ale jest przewiewne. Takie ulewne deszcze mogą być niebezpieczne, dwa razy uciekaliśmy podczas wyjazdów przed powodzią. Dobrego tygodnia, pozdrawiam serdecznie :)

Aleksandra I. pisze...

I mnie zadziwiły te łany lnu. Jeżeli spotkam gdzieś na łące pojedynczy kwiatek to jestem zachwycona, takie są ładne i delikatne. Mój wujek wieki temu pamiętam siał len. Wspomniałaś nazwę Radymno i znowu wrócił błysk wspomnień o rodzinie. Te na pozór małe rzeczki, potoki potrafią narobić zamieszania podczas obfitego deszczu. Tak jak bardzo pożyteczne są pszczoły tak ja bardzo nie lubię bliskich kontaktów z nimi i tym podobnymi stworzonkami latającymi. Pozdrawiam serdecznie.

Olga Jawor pisze...

Marysiu! Pamiętasz, pisałam w zeszłym roku, że użądliła mnie osa i dostałam wstrząsu anafilaktycznego. Teraz sie boję, bo już wiem jakie to niebezpieczne. I zawsze mam w domu jakieś leki przeciwalergiczne na taki wypadek.
Cudne te lniane pola. Rzeczywiście, nie widuje się ich juz teraz, a przecież tkaniny z lnu, ubrania lniane, obrusy nadal mozna kupić. Z czegoś wiec to robią.
Przepis na to proste ciasto jogurtowe poproszę, bo u mnie tez pełno porzeczek, zwłaszcza czarnych!:-)
Uściski serdeczne (acz delikatne z uwagi na użadlenie)Ci zasyłam

Anonimowy pisze...

Przyroda jak zwykle przepiękna, ale tym razem placek z porzeczkami wygrywa:-)
Mniam, mniam, pozdrawiam z serca Gór Sowich!
jotka

BasiaW pisze...

Pamiętam utwór Konopnickiej, a pola lnu mnie czarują.
To ciasto wygląda smakowicie, czy możesz udostępnić przepis.

blogchwila pisze...

Pięknie u Ciebie i całym sercem chłonę te widoki. A len pamiętam bardzo dobrze. Przepracowałam w zakładzie lniarskim siedemnaście lat. Piękne wspomnienia mam z tego okresu i właśnie z lnem w tle. Nawet polski len przetrwał w moim domu. Takiego już nigdy się nie kupi. Moi młodzi goście podziwiają jakość, delikatność. Ci wcześniej rodzeni to pamiętają i dziwią się, że ja mam takie zasłonki, obrusy i ścierki takie, które wycierają, a nie rozmazują. W naszym domku letniskowym mam właśnie te moje wspomnienia. Ale zakład przeszkadzał ówczesnym władzom. Smutny to był koniec dla 300 pracowników. Placek bardzo mnie rozochocił więc muszę się pokusić, bo poprzeczki są gotowe do zbioru. Pozdrawiam serdecznie 🌹🌹🌹

Pani Ogrodowa pisze...

Uwielbiam do Ciebie zaglądać, bo zawsze znajdę tu coś, co powoduje opadanie mojej szczęki. Tym razem było to pole lnu. Niby wiedziałam przecież, że rośnie, jak rośnie, ale nigdy nie widziałam ani na żywo, ani na zdjęciu. A tu proszę... coś cudownego, taka niebieska połać. Rzeczywiście widok musi być niesamowity. Użądlenia współczuję, bo wiem, że jest to dosyć bolesne, a i często także niebezpieczne... Uściski, Marysiu.

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Wkraju, bodajże lektura to była:-) a właśnie, tkaniny lniane mozna kupić, tylko nie nasze one. Cóż lepszego na upały, a to, że się gniotą, no cóż, taki ich urok. Narobiły szkód te deszcze, pozalewało ludzi, wręcz błotnymi falami. Uciekać przed powodzią, tego nie doświadczyłam na szczęście, choć widziałam zalane wsie podczas powodzi ... myślałam, że ta woda stoi, a ona cały czas płynęła; wzajemnie i pozdrawiam.

Ola, ponoć w Przemyślu ktoś tłoczy lniany olej, może rzeczywiście uprawy pod jego potrzeby, ale o pozyskiwaniu lnu na włókna nie słyszałam. Len kwitnący jest prześliczny, jako dziecko dawno urodzone pamiętam te łany z mojej wsi, drewniane sprzęty do obróbki, jedwabiste pasma, pamiętam sąsiada, któy zimą tkał na krosnach płótno. Taki mały ciurek, a podczas ulew zalewa ludziom podwórza, dobrze chociaż, że spływ wód jest szybki, ale warstwa błota pozostaje; pamiętasz Radymno? rodzinę? pozdrawiam.

Ola, sama boję się, że i mnie kiedyś dopadnie coś podobnego, też łykam po użądleniu tableteczkę, może to trochę mnie chroni; ach! jaka to była niebieskość, nie do uchwycenia:-) to nie nasze tkaniny lniane, ten przemysł mamy zniszczony do cna; ciasto jogurtowe najprostsze, mieszam łyżką, miarką jest kubek po jogurcie:
1 kubek jogurtu naturalnego najzwyklejszego
2 kubki mąki
1 kubek cukru /można mniej/
2-3 jaja /czasami daję 1, jak nie ma więcej:-)/
1 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
O,5 kubka oleju
cukier waniliowy
Zamieszać, na to owoce, jakie się ma, można z puszki, kruszonka i do piekarnika, piecze się 0k. 50 min go 1 godziny, do suchego patyczka. Smacznego i pozdrawiam.

Jotka, ha! taki placek można piec codziennie, czas zajmuje zebranie owoców i zrobienie kruszonki palcami:-) gorąco, gzy i inne bzygi dokuczają, a tak kiedyś lubiłam upały i słońce, piekłam się jak na ruszcie:-) pozdrawiam.

Basia, teraz nie ma takich lektur:-) w dzieciństwie zaczytywałam się różnymi bajkami, to był świat zupełnego oderwania od rzeczywistości, zapomnienia:-) takie pola też pamiętam z dzieciństwa. Zajrzyj do komentarza powyżej, u Oli go podałam, pozdrawiam.

Janeczko, smutne to, co piszesz, zniszczony nasz rodzimy przemysł, spółdzielnie rzemieślnicze. Sama chowam w komodach różności ze lnu, choćby dla samego faktu posiadania, bo to są piękne rzeczy. Od czasu do czasu rozkładam i patrzę, dotykam, przepiorę, czy ktoś je doceni po mojej śmierci? nie tylko len, ale także różne serwetki, hafty, po babciach, prababciach, mamie, lniane płótno prosto z krosien, resztki wyprawy ślubnej, to dla mnie niezwykłe pamiątki. Placek powtórzę w weekend, bo trzeba korzystać z owoców, cierpkość porzeczek ze słodyczą ciasta to doskonałe zestawienie:-) pozdrawiam.

Iwona, widać, że len już przekwitał, na brzegowych rzędach utworzyły się już kulki z nasionami, mimo to widok niezwykły, a niebieskość nie do podrobienia:-) ręka po użądleniu już doszła do siebie, tylko ślad na skórze pozostał, zniknie po jakimś czasie. mąż pracuje przy pszczołach, czasami wraca po 5 użądleniach, jemu nic nie jest:-) pozdrawiam.

Maks pisze...

Lnianego pola to ja nie widziałem nigdy, a szkoda, bo na Twoich migawkach wygląda zachwycająco. Ja z kwiecia czarnego bzu narobiłem tyle syropu, że głowa mała, ale przynajmniej fantastycznie gasi pragnienie w te lipcowe upały...
Pozdrawiam!

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Maks, to coś niezwykłego, niebieskość nie do przebicia:-) szkoda tylko, że obiektyw nie widzi tego, co moje oko. Syrop mamy z zeszłego roku, wiem, jak pysznie smakuje z gazowaną wodą; cóż może równać się z naturalnymi specjałami; pozdrawiam.

Pellegrina pisze...

Bardzo lubię kwiateczki w błękitnych kolorach bo to jakby kawałeczki nieba na ziemi. Do tej pory zachwycały mnie łany niezapominajek przy Tarlace (niezapominajki, są to kwiatki z bajki ...) ale takich łanów jak ten len nigdy nie widziałam. Podsunęłaś mi pomysł, by zasiać sobie (niechby w pojemniku) garść ziaren lnu za rok.
Też nie zbierałam letnich grzybów (oprócz kurek) bo robaczywe niemożebnie.
Właściwie porzeczki czerwone lubię tylko w placku, bo na surowo za kwaśne.
No i jeszcze mieliście czas na zbieranie kwiatów czarnego bzu i odwiedziny u Babci, którą pozdrawiam. Czy jest tam jeszcze piękny Pan Kot?

Krzysztof Gdula pisze...

Mnóstwo kwiatów lnu, grzyby, cykorie i… ciasto! Wygląda smakowicie.
Z tego co wiem, to owszem, len jest skupowany – jako (odwieczny u nas) surowiec do produkcji tkanin, a ziarna na olej. Mam w lodówce butelkę, czasami jadam chleb w nim moczony.
Pamiętam, gdzie w pobliżu wioski Gródki na Roztoczu jest plantacja lnu, pojadę tam za parę dni. Może jeszcze zdążę zobaczyć kwiaty.

don't blink pisze...

Pola lnu pamiętam jedynie z dzieciństwa, ale sama sobie wysiewam co roku garstkę nasionek kupowanych na targu dla królików. Mam też len wieloletni w ogródku. Moi dziadkowie sieli kiedyś len na własne potrzeby i moja mama, zanim wyszła za mąż, pracowała przy nim i dobrze wiedziała, jak to ze lnem bywa:) Obok domu dziadków była nawet specjalna sadzawka, w której len moczono.
Dzisiaj wyjątkowo tęsknię za burzą, jak zapewne większa część Polski:)
I ja jestem mocno uczulona na jad pszczeli, ale nauczyłam się z nimi współżyć. Trzeba być bardzo uważną osobą i czasem z nimi pogadać:)
Pozdrawiam.
M

don't blink pisze...

A olej lniany uwielbiam bardzo. Można, by mówić wręcz uzależnieniu:)
M

mania pisze...

Wieki całe nie widziałam pola lnu, a przecież Krosno było kiedyś lnianym zagłębiem.
U mnie w tym roku tylko syrop z bzu ale robiłam kiedyś nalewkę z dodatkiem korzenia arcydzięgla, niesamowity smak i doskonałe panaceum na przeziębienia ;)
Serdeczności

Jaskółka pisze...

Pole lnu, dziewanna, cykoria podróżnik... czasem bardzo tęsknię do takich łąk, do takich łanów. U nas wszystko takie "ucywilizowane", bez polotu.
Pszczoła... żal Ciebie, bo boli, żal pszczoły, bo zginęła. Ot takie skrzyżowanie dróg, gdzie poszkodowane są obie strony.
Tak, grzyby teraz bardzo szybko robaczywieją.
Miłego dnia.

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Krystynko, to błękit nie do podrobienia; uszczknęłam kiedyś w arboretum główkę z nasionkami lnu austriackiego, wysiałam w ogrodzie, jakżesz ta niebieska kępa cieszyła oczy. Szkoda fatygi na letnie grzyby, nawet mały jak paluszek prawdziwek już robaczywy. Wczoraj zajrzałam między krzewy porzeczkowe, oskubane do ostatniego przez ptactwo, zjadają wszystko, nie ma dzikich czereśni. Zawsze w niedzielę jesteśmy u babci, i 2 razy w tygodniu, a kotki Kubusia już nie ma:-( pozdrawiam.

Krzysztof, mamy środek lata, cykoria już panoszy się wszędzie, z jednej strony szkoda, a z drugiej upały nieznośne wywołują u człowieka oczekiwanie na jesień:-) pamiętam olej lniany w domu, używało się go, siostra jeszcze wspomina tzw. makuchy, czyli wytłoki sprasowane w plastry, ponoć były dobre do jedzenia; pozdrawiam.

M, jako że również żyję sporo lat, pamiętam z dzieciństwa te niebieskie pola i sąsiada, który tkał płótno na krosnach:-) moja ciocia, której nie poznałam, zmarła w młodości na zapalenie płuc; rozgrzana po pracy w upale poszła przewracać ten len w sadzawce, przeziębiła się, zachorowała, a pieniędzy na lekarzy nie było; takie to czasy; u nas polało 2 dni temu, skorzystałam, wykopałam czosnek z pulchniejszej ziemi; miewam przeboje z pszczołami, one chyba wyczuwają, że się boję; wiele dobrego czytuję o tym oleju, muszę i ja zakosztować; pozdrawiam.

Mania, teraz hektary kukurydzy, słonecznika, drobne rolnictwo zniszczono. Też robiłam taką nalewkę z arcydzięglem, próbowałam też wysiewać i mieć swoją; ale kupione nasionka nie chciały kiełkować; próbowałam u babci męża przed laty anżeliki, czyli łodyg smażonych w cukrowym syropie, ale to dobre było:-) a w Pieninach arcydzięgiel rośnie przy szlaku na Trzy korony; pozdrawiam.

Jaskółko, len na polu zaskoczeniem, ale dziewanny, cykorie, nostrzyki mają się dobrze w naturze, tak ładnie wyglądają pobocza dróg; niestety, wszędzie dbają i koszą; też żal mi pszczół, tak urządziła je natura, że muszą zginąć po użądleniu, bardzo rzadko zdarza się, żeby wyjęła żądło; to nie pora na grzyby, same chodzą:-) pozdrawiam.

Anonimowy pisze...

To był raczej borowik ponury niejadalny a nie borowik ceglastopory zwany podcieczem . Pozdrawiam z okolic Krosna gdzie podcieczy jest sporo.

Maria z Pogórza Przemyskiego pisze...

Dzięki wielkie, a takie podobne do siebie te grzyby. Też mnie zastanawiał trochę ten jasny kapelusz; pozdrawiam.