Początek tygodnia zapowiadał się wręcz groźnie. Na niebo nasunęła się warstwa chmur jak w katastroficznym filmie, jakby malarz niedbałymi pociągnięciami pędzla zamalował je różnymi odcieniami szarości i niebieskiego. Gdzieś tam na zachodzie jaśniała wąziutka smużka światła, ale to w tamtą stronę szły chmury i ona za chwilę zniknęła.
Przez noc chmury zmówiły się i chlusnęły nad ranem obfitym deszczem. Było o tyle przyjemnie, że ciepło, a w górze grzmiało, pomrukiwało, przetaczało się, deszcz padał raz mocniej, raz ustawał. A trawa cichutko sobie rosła, rosła i teraz mam ją powyżej kolan, przekoszę tylko trakty komunikacyjne, bo tyle pszczół znajduje tu pożytek. Niech no tylko przekwitną dąbrówki i bodziszki żałobne ... z mniszków zostały dmuchawce, na których kołyszą się stada kolorowych szczygłów, lubią takie nasionka.
Trochę martwiłam się pogodą, bo miały przyjechać do mnie wnuczęta na nocowanie, ale kolejny ranek obudził się wymyty i słoneczny, a gorące słońce w mig osuszyło trawę i ślady po ulewie. Małe krasnoludki rozbiegły się w trawie, a ja w tym czasie przygotowałam ziemniaczany kociołek z kiełbasą, zapiekany w ogniu, a Agnieszka sałatkę z grządkowych nowalijek. Potem były lody w Makowej i plac zabaw, zabraliśmy też Mimę ze sobą, niech się socjalizuje w nowym otoczeniu. Przy okazji wszyscy obserwowali poczynania helikoptera ze służb granicznych, mieli jakieś ćwiczenia nad doliną Wiaru, maszyna siadała na niedalekiej Górze Filipa, zawisała nad Makowskimi Górkami, przelatywała z hurkotem nad wsią, a wszyscy mieli frajdę. Tosia oczywiście podpięła ten widok pod bajkę o "Psim patrolu", machała i pozdrawiała Sky:-) Wieczorem, jeszcze słońce dobrze nie zaszło, jak towarzystwo ulokowało się w łóżkach.
Na następny dzień była zaplanowana wyprawa na Kopystańkę, ale było gorąco. Obawiałyśmy się z synową, czy Tosia da radę, czy nie za daleko dla dzieci, samo wydrapanie się na łąki za potok to już spory wysiłek, a na królową Pogórza jeszcze kawałek. Tę trasę zostawiłyśmy na chłodniejszy dzień, zatem zabrałam ich na Połoninki Kalwaryjskie.
Przy drodze rósł storczyk, zrobiłam mu zdjęcie, ale dzieci też musiały go zobaczyć w tych gałęziach. Droga przez łąki to bajka, pogoda była wymarzona i idealna, Tosia wcale nie chciała siedzieć w nosidełku, dzielnie maszerowała, a Jasiek prowadził Mimę.
Trochę nierozsądnie wyjęłam z plecaka małą lornetkę dla Jaśka, żeby sobie pooglądał okolicę, nie podejrzewając, że tak zainteresuje ona Tośkę. Odebrała mu, oglądała sobie buty, trawę pod nogami, nie wiem, co tam widziała, ale lornetka była jej:-)
W końcu udzieliła trochę Jaśkowi, a potem zapomniała o niej, bo pod wiatą na Żytnem była młoda mama ze swoim synkiem Michałkiem, z pobliskiej wioski. Dzieci szybko nawiązują kontakt, a nam w tym czasie dziewczyna opowiedziała dzieje kapliczki na wzgórzu Mandżocha, o jej dziadku, o ocalonym obrazie, który ofiarowany do klasztoru zaginął gdzieś w piwnicznych czeluściach. Pierwotnie przebiegała tu granica z sowietami, pozostawione kapliczki z wyposażeniem były niszczone przez sowieckich sołdatów, nawet w ramach rozrywki, strzelano do krzyży, rozbijano, rozwalano mury, ślady ich działań można zobaczyć do dziś.
Z daleka widać było znowu helikopter nad doliną Wiaru, ćwiczenia pograniczników trwały nadal, a nam nie chciało się za bardzo ruszać stamtąd. Polatywały ogromne motyle, może to były pazie królowej albo żeglarze, nie pozwoliły zbliżyć się do siebie, pachniały zioła, a widoki były nie do opisania, w przejrzystym powietrzu. Minął nas samochód patrolowy pograniczników, owszem, wzięłam ze sobą dokumenty, ale pewnie żołnierze zobaczywszy babskie towarzystwo i dzieciaki nie podejrzewali nas o jakieś niecne zamiary:-)
Michałek z Mamą poszedł już do domu, a my nieco dalej w Paportniańską Dolinę, do której nie dotarliśmy, bo tak przyjemnie siedziało się na łące "podle tych brzózek" na widnokręgu:-).
Jeszcze Agnieszka poprosiła o zdjęcie z dziećmi w ładnym anturażu, ale z dziećmi nie jest tak łatwo, stań tu, popatrz na babcię, a tu czapka leci ...
Po drodze zauważyłam, że gęsto rosnące obrazki zakwitły, zrobiłam zdjęcia, a Jasiek też poczuł powołanie fotografa. Chyba wyczerpał mamie baterię w telefonie, każda roślinka była obfotografowana, a nawet nakręcony filmik. Zadziwiają mnie dzieci, z ich łatwością przyswajania nowych technologii:-)
Potem był powrót zakończony lodami i truskawkami, na obiad odgrzewana zapiekanka i już skończyły się miłe rodzinne odwiedziny.
Pod wieczór pogoda zmieniła się znowu naciągnęły chmury, w nocy lunęło i ochłodziło się.
Już sama poszłam na naszą łąkę, gdzie pełnia kwitnienia storczyków męskich. Mają doskonałe warunki rozwoju, dużo wody, nie przypala ich słońce, są dorodne i soczyste ...
Patrzę za okno, powiewa wiatr, a nad sosnowymi zagajnikami unoszą się chmury żółtego pyłku, na kałużach żółte obwódki ... kiedyś mówiono u nas, że to siarka spada z wodą:-)
Kwitną głogi, całe zarośla głogów, pachnie słodko-mdląco ...
... a na łąkach pierwsze dzwonki.
Pozdrawiam Was serdecznie, dzięuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!