wtorek, 28 marca 2023

Na angielskim południu ... klify, plaże, konie i wrzosowiska ...

 Niedzielny poranek, wczesna pobudka, szybkie śniadanie, bo przed nami sporo kilometrów. Tym razem znad kanału Bristolskiego przemieszczamy się nad kanał La Manche. Po drodze małe przystanki, zadbane wioseczki kuszą swoimi atrakcjami, z gęstwy drzew widać stare wieże, potem odsłaniają się ogromne domy właścicieli posiadłości, tam człowiek w gumiakach wyprowadza psy, gdzie indziej starsza pani ogląda kwitnące kwiaty ... tak się zastanawiamy, czy to ogrodnik, czy może sam właściciel rankiem wyszedł z psami :-) 

Ulice jeszcze pustawe, ale im bliżej wybrzeża, tym ruch wzmaga się. W przestrzeniach między wzgórzami pojawia się morze, zjechaliśmy w pobliże plaży, cóż to za plaża ... drobniutkie kamyczki jak wybierane, kupuję podobne do akwarium. Na placu zbierają się motocykliści, psy drepczą niecierpliwie w oczekiwaniu na długi spacer niezliczonymi szlakami. Przestrzenie ograniczone kamiennymi murkami lub żywopłotami pozwalają jednak na wędrowanie prywatną ziemią, słupki z nazwami, furtki czy też przejścia z żerdzi kierują w miejsca spokojne ... ależ chodziłabym tutaj, na wysokie trawiaste wzgórza, zielone i widokowe. 


Zatrzymaliśmy się na chwilę w wiosce Abbotsbury, tam pośrodku wielki staw z kaczkami i łabędziami, a na brzegu "zadbane" ruiny chyba jakiegoś wielkiego majątku. Teraz zgromadzone w ogromnej stodole jakieś sprzęty, reszta wykorzystana na galerię, można wypić kawę, coś przekąsić. Tuż przy barierkach mostku przepust, głośno spływa woda, ale po drugiej stronie nic nie widać, gdzie oni ją skierowali? 



Tu i ówdzie widać domy kryte również strzechą. Po drugiej stronie przy gospodarczym budynku już wykładają rolnicze produkty, rośliny, a swoją drogą przy centrach ogrodniczych spory ruch, Anglicy też już poczuli "zew ziemi":-)  Teraz z lądu przedostaliśmy się na wyspę Portland, wnętrze tej wyspy to ogromny kamieniołom. Nie wiem, czy jeszcze wydobywają kamień, widać ogromne doły, a przy drodze na klify widać stare urządzenia do podnoszenia ogromnych ciężarów, drewniane belki z łańcuchami, hakami. Dotarliśmy na sam koniuszek wyspy z latarnią morską.


Tuż przed wyjazdem rozmawiałam ze Stefanem i Anią, naszymi blogowymi znajomymi. Przestrzegał mnie Stefan: - Nie chodź na klify! To prawda, jest niebezpiecznie, syn opowiadał, że nie raz widział, jak przylatywały helikoptery na ratunek, bo ktoś nieopatrznie spadł albo sam skoczył ... na ratunek, jeśli było kogo ratować, bo na dole same kamienie. Są też klify, które zwalają się w morską otchłań, bardziej miękkie, podmywają je fale i nawet idąc z daleka, można nieoczekiwanie zjechać.
Ale ten klif na szczęście był skalisty:-)  w oddali widać było inne klify, o bielejących wysokich ścianach ... tak mało czasu mamy ...



Zaciekawiła mnie darń przytrzymująca brzeg przed osuwaniem, bo to nie była zwykła trawa, a ciasno zbita darń zawciągu nadmorskiego:-) Kiedy on kwitnie, przecież tu musi być wtedy bajecznie ... oprócz zawciągu rosły też inne, z mięsistymi powykręcanymi liśćmi, czy to wiatry tak wysmagały te rośliny, czy może to jakieś solniskowe okazy ... ale do słonej wody daleko:-)




Wicher urywał głowy, syn ubrał czapkę ... zaśmiałam się, jak teraz dba o siebie, kiedy dokuczają zatoki:-)  - A złościłem się, kiedy mi mama kazała czapkę ubierać. Przenieśliśmy się w inne rejon wyspy, bardziej spokojny, bo niższy i tak nie wiało. Właściwie to taki punkt widokowy, niżej widać plażę i ślady dokąd sięga woda w przypływie, a nawet wychodzi poza drogę, kiedy większe fale.
Jest pięknie ...



Z uśmiechem patrzyłam, jak dziewczyny przymierzają się do zdjęć:-) A ten chłopczyk, który nam towarzyszy to Kuba, bo ja jestem teraz jakby ciocio-babcią:-)

 
I tu nasze drogi z Agnieszką rozjechały się, w pobliżu mieszka jej kuzynka, z która była już umówiona na odwiedziny. Pojechała z nimi również zwiedzać okolice, a my pojechaliśmy do miasta, gdzie kiedyś mieszkała Patrycja, spotkać się z kolei z jej mamą.
Skoro morskie klimaty, to jeszcze pokażę, gdzie była Agnieszka, nam zabrakło na to czasu:-)
Słynne Durdle Door, naturalny wapienny łuk, plaża jak marzenie, a nawet kręcili tutaj niektóre sceny z filmu "Piraci z Karaibów". Schodzi się tam ze sporej wysokości, schodami w dół ...



Ciekawe miejsce, i prywatne. Teren należy do rodziny Weldów, która posiada tutaj 4800 hektarów ziemi:-) Corocznie odwiedza tę malowniczą plażę prawie 200 000 osób, parking jest płatny, innej wejściówki nie płaci się. To najczęściej uczęszczany szlak do tej atrakcji geologicznej. To Jurajskie Wybrzeże.




Może i mnie uda się kiedyś zobaczyć to cudo "naocznie":-)
Tymczasem my po odwiezieniu Kuby do jego serdecznego kolegi, po spotkaniu z mamą Patrycji zabraliśmy się dalej na wycieczkę. Przede wszystkim urzekło mnie to miasto, gdzie mieszkała, w zieleni, mnóstwo starych dorodnych drzew, domy ukryte w ogrodach ... szkoda, że u nas jesteśmy tak zawzięci na drzewa, piłujemy bez opamiętania, lasy, miasteczka, zostawiamy pustynie.
Teraz droga wiodła w oddaleniu od wybrzeża, zbliżaliśmy się do parku New Forest.


Na rozległych wrzosowiskach pasły się konie na wolności, osiołki, teren porośnięty również kłującym kolcolistem, w niektórych miejscach przeszła pożoga ogniowa, smutnie sterczą osmalone gałęzie. Kiedyś można było tu grillować, ale być może nieostrożni turyści zostawiali niewygaszone ogniska czy też węgielki z grilla i to spowodowało pożary. Teraz zabroniono.





A w lesie? żonkilowy zawrót głowy, do tego podszyt leśny z naturalnie rosnących tutaj rododendronów, gotowych do zakwitnięcia, drzewa ogromne, jakby świerki o guzowatych pniach ... zatrzymywałabym się wszędzie, ale ten czas ... nie chciał się rozciągnąć jak guma:-) ... i kościółek wśród nich.




Chciałam jechać do Rumunii do żonkilowych rezerwatów, gdzieś u podnóża południowych Fogaraszy, a one czekały na mnie tutaj:-) Byliśmy już głodni, po drodze mnóstwo maleńkich knajpek, ale akuratnie w tym czasie przypadał angielski dzień Matki, bez rezerwacji nigdzie nie wejdzie, wszędzie tłok. Pozostała nam polska pizzeria z włoskimi pizzami:-) nie powiem, były bardzo smaczne, zamówiliśmy trzy na 4 osoby, o jedną za dużo. Do tego oliwa, jedna z chili, ostra, druga chyba czosnkowa, bardzo smakowicie ... przecież taką oliwę mogę zrobić sobie sama, doszłam do wniosku.
Jeszcze tylko odwieźliśmy mamę Patrycji, zgarnęliśmy Kubę od kolegi, pożegnanie i powrót.
Inną drogą, a więc promem przez jakąś wodę, ostatnia wizyta w wiosce Corfe Castle z ruinami potężnego zamku. 






Jaki klimatyczny pub powyżej, a my szukaliśmy miejsca, żeby cos zjeść:-) nie tak łatwo, pewnie wszędzie dziś było mnóstwo ludzi z okazji tego święta. Zmarzłam już bardzo, a był jeszcze ciekawy kościółek, już chciałam do domu. Jeszcze odebraliśmy Agnieszkę od kuzynki, zjechaliśmy się w podobnym czasie i powrót nocą. Szybka kolacja, pobudka po trzeciej ... a Bristolu zaczął kropić deszcz, udało nam się z pogodą.


Gdzieś nad Jasionką koło Rzeszowa, powroty do domu bywają miłe:-) 
Zdjęcia moje, Agnieszki i Patrycji.
Dziękuję za odwiedziny, pozdrawiam Was serdecznie, wszystkiego dobrego, pa!

P.S.Pewnie sporo błędów we wpisie, nie mam czasu na prześledzenie, ale już wołają mnie do pracy, poprawię, po powrocie:-)

czwartek, 23 marca 2023

Wiosnę witałam żonkilami ... angielski weekend ...

 Właściwie to był mój pierwszy raz:-) ten lot samolotem, oglądanie świata z góry, wrażenie zawieszenia w przestrzeni, kiedy nie ma się punktu odniesienia, że przesuwamy się, tylko buczenie silników ... lita biała masa pod nami i słońce nad nami. Potem chmury zaczęły się kędzierzawić, bałwanić, w wolnych przestrzeniach widać było ziemię. Angielskie krajobrazy, szerokie obszary zieleni z białymi punkcikami owiec, naturalnych kosiarek, z pasami żywopłotów czy murów z kamienia jako granice, równiutko ułożone klocki domów wzdłuż uliczek miast. Wybrałyśmy się z synową w odwiedziny do drugiego syna, tego angielskiego, który mieszka tam od kilkunastu lat. Ha, ha, zdjęcie poniżej śmiało można zatytułować "Babcia w podróży":-)

Po naszej słonecznej pogodzie Anglia przywitała nas chmurami, kilkoma kropelkami deszczu, a tak poza tym było znośnie. Skoro już lądowanie było w Bristolu, to jeszcze mała wycieczka w najbliższe okolice, a nawet wysoko do góry wśród skałek, spoglądanie w dół z punktu widokowego. Na płaskowyżu ludzie z pieskami na spacerach, a wszystkie pieski jak mój Amik, którego może pamiętacie z poprzednich lat, mięciutkie puszyste psy w typie barbeta, takie wielkie pudle:-) a sierść w różnych kolorach, od białych przez różne odcienie kakao aż po najciemniejsze, śliczne. 

Jeszcze wybrzeże w miasteczku, gdzie mieszka syn, ale akuratnie był odpływ, a więc wielka kałuża błota:-) Zgarnęliśmy z pracy drugą synową i teraz można było zagnieździć się w mieszkaniu na cały długi wieczór, młodzi siedzieli długo, mnie wcześniej zmorzył sen. Nocny deszczyk wymył niebo, ranek obudził się słoneczny i rześki, radość wielka, bo prognozy wieszczyły deszcz, a zamiary na ten dzień ambitne.

 Pojechaliśmy do Cheddar, do wąwozu o tej samej nazwie w górach Mendip. Zachwycające miejsce, okrążyliśmy masyw górski wąską drogą, granice pastwisk znaczą kamienne murki, jak mi się tu podobało. Widać farmy w oddali, mnóstwo owiec z jagniętami, bo to przecież wiosna.




Wapienne zbocza porośnięte krzakami kolcolistu, który zaczyna kwitnąć, całe poduchy w żółtych kwiatach. Ludzie wyruszyli na trasy, można grzbietem długo wędrować i patrzeć z góry w czeluści wąwozu, można łagodniejszymi terenami, mnóstwo jaskiń, pieczar, uskoków skalnych, gdzie kozy czy kozice wręcz wiszą na ściankach:-)



Na zdjęciu powyżej ja z moimi synowymi, taki babski wypad, sesje zdjęciowe muszą być:-) Niestety, Patrycja musiała wracać do pracy na kilka godzin, Trzeba zdążyć na czas, a więc rajd wąskimi dróżkami, urokliwymi wioseczkami z kamienną zabudową, i ten niechrześcijański lewostronny ruch na drogach, gdzie co chwilę wciskałam stopy w podłogę auta, bo przecież z przeciwka prosto na nas jedzie samochód:-) Po drodze takie cacuszka widokowe, nie sposób ominąć, no i wszechobecne żonkile.



Po południu syn zabrał nas do wioseczki Castle Combe, ze średniowiecza, i jak z bajki. Z głównej drogi jechaliśmy angielską prowincją, jak lubię wydostać się z wariackiego ruchu w zielone tereny rozległych pastwisk, niczym nieograniczonych widoków, a wszędzie chciałoby się zatrzymać, uwiecznić. A to ruiny kościółka na wzgórzu jak z filmu o templariuszach, a to stary młyn, nawet las jak z bajki, gdzie monstrualne języczniki zwisają za skalnych półek.


Wioseczka wyjątkowo klimatyczna, tyle różnych ścieżek, którymi można powłóczyć się w nieskończoność. Turyści już zbierali się do odjazdu, bo dosyć późna pora, za to dla nas dużo mniej tłoku. Rozchodzącymi się w różne strony uliczkami można wędrować do woli. Kamienne domy budowane są z takiego kamienia, jaki występuje w danej okolicy, tutaj królował jasny kamień. Na dachach również położone są płytki z tegoż kamienia, teraz ściemniałe od porostów i mchów. 


Urokliwą uliczka przeszliśmy pod górującą nad okolicą wieżę, to kościół z przyległym cmentarzykiem. Nagrobki kamienne, omszałe, a kościółek dostępny, otwarty dla wszystkich, można zwiedzać do woli.
Na zdjęciu poniżej z synem, ja nie ułomek, a on wyższy sporo ode mnie, kiedy przymierzył się do niziutkich drzwi wejściowych do takiego domku, musiał składać się prawie wpół:-) widocznie mieszkańcy byli kiedyś wyjątkowo niscy.





W kościele zegar, jeden z nielicznych w Anglii, średniowieczny i działający, najpierw myśleliśmy, że to może jakiś mechanizm uruchamiający dzwon na wieży:-)






Stary cmentarz z czosnkiem niedźwiedzim:-)
Tarasowymi ścieżkami zeszliśmy trochę poniżej, a tam przepiękny zamek, działający teraz jako zespół hotelowo-restauracyjny najwyższej klasy. Rozległy park z wiekowymi drzewami, których nazwy nawet nie znam, bystro płynąca rzeka z różnymi atrakcjami, japońskie wiśnie w różowych obłoczkach kwiatów, bijąca w oczy niebieskość cebulicy syberyjskiej ...


- Czy tu można wejść? - pytam syna, bo tam przecież morze niebieskich kwiatów. - Można:-)




Wszędzie murki z kamienia, pilnujące lwy kamienne, w cieple murków kwitnące żonkile, szafirki, hiacynty i wiele innych, których nie znam.  W szparach między kamieniami zwisa płatami specyficzna roślinka, jakże nam się spodobała ta nazwa ... to cymbalaria:-)



Detale w malutkich domkach zachwycają, mikroskopijne ganeczki, kołatki u drzwi, wiekowe belki w nadprożach, może pamiętają Robin Hooda:-), a nawet przytulona do ściany czerwona budka z działającym telefonem:-)






Poniżej chyba wejście do tajemniczego ogrodu, jak z filmu o tym samym tytule:-)


Sceneria wioseczki niezwykła, domki jak z romantycznej komedii "Holiday" z Cameron Diaz i Kate Winslet, oplecione pnączami, z mnóstwem kwiatów, jest dopiero wiosna, latem musi tu być również  wyjątkowo. Dziesiątki zdjęć, trudno wybrać, które pokazać:-) Śmiałyśmy się, że my jak japońska wycieczka, telefon do ręki i zdjęcia wszystkiego wartego uwagi, to nic, zostanie na wspominanie. 
Wszędzie ładnie, inaczej niż u nas, nawet patrząc z samolotu, witrażowa mozaika pól, lasów czy pastwisk zupełnie inna.  




Słońce coraz niżej, trzeba wracać. Po drodze farmy, gdzie można wejść, kupić produkty rolne, wszędzie sporo kupujących. Ludzie wracają z turystycznych wypadów, w tylnych szybach widać głowy psiaków, widać plecaki, kijki, to był ładny dzień. Syn pojechał po Patrycję, uprzednio odstawiwszy nas do domu po zakupach w polskim sklepie:-) będziemy cos pichcić. Pomogła mi Agnieszka w szybkim przygotowaniu jedzenia, a więc węgierskie langosze z sosem czosnkowym i posypane serem, bo smakowały im, a na później kartoflak z dodatkiem boczkowych skwarków, prosty skład, ziemianki, kasza gryczana, ser biały i zrumieniona cebulka. Trochę posiadów wieczornych, ale niedługo, bo rano trzeba wcześniej wstać, przed nami morskie klimaty:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
C.D,N.