Przyjechali na Pogórze nasi znajomi.
Załapałam się z nimi na pierwsze w tym roku wyjście w plener.
Pogoda wymarzona, lekki mrozik, gdzieniegdzie łaty śniegu, widoki dalekie, choć w powietrzu mgielny opar. Wyszliśmy niebieskim szlakiem z Kalwarii Pacławskiej na Połoninki Kalwaryjskie, pierwsze wzgórze Mandżocha ...
Kiedy byliśmy tu jesienią, trwała budowa wieży, a właściwie podstawy pod nią, teraz pręży się dumnie w najwyższym punkcie wzgórza, w tle przymglona dolina Wiaru ...
... nieco w lewo widok na sanktuarium kalwaryjskie.
Na Żytnem zrobiliśmy nieco dłuższą przerwę, coś przekąsić, wypić, a przede wszystkim napaść oczy dookólnymi widokami. W planach było ognisko, pieczenie kiełbasy, ale na górze wiało bardzo, więc doszliśmy do wniosku, że gdzieś w kotlince będzie zaciszniej.
Stąd nie schodziliśmy do paportniańskiej doliny, tylko skręciliśmy w odchodzącą drogę do Leszczyn, na wpół opuszczony dawny pegieer, kilka domów prywatnych, cerkiewka i kapliczka.
Z krzaków, z lekka błotnistej i rozjeżdżonej drogi zeszliśmy prosto na wiejski asfalt.
Nocny mróz puszczał już w słońcu, więc i do butów lepiła się rozmiękła glina, której trudno było pozbyć się, szurając nimi po trawie. Zza zakrętów drogi wyłoniła się najpierw stara kapliczka jeszcze przystrojona świątecznie ...
... a nieco dalej cudem uratowana cerkiewka.
W czasach pegierowskich służyła za magazyn siana. Mieliśmy szczęście, była otwarta.
Jakiś mężczyzna majstrował coś przy elektryce, okazało się, że to stary mieszkaniec. Pokazał nam jedyną zachowaną ikonę, która wisi przy ołtarzu na bocznej ścianie, resztę wyposażenia zagarnęło łańcuckie muzeum ... pani, sam tu pracowałem przy zwózce siana, tu go pakowaliśmy ...
Sąsiadka cerkwi z pobliskiego Paportna miała mniej szczęścia, służąc jako magazyn nawozów, potem rozebrano ją i być może istnieje jeszcze w częściach, wbudowana w ścianę któregoś budynku gospodarczego we wsi. Na placu cerkiewnym stare kamienne nagrobki ...
W oddali rozlegało się meczenie owieczek, zresztą wyszły za chwile zza zniszczonych budynków gospodarczych, porodziły się już młode, pasą się jeszcze na zbrązowiałej trawie.
Ruszyliśmy dalej trawiastymi przestrzeniami w kierunku Makowej. W oddali widać było na szczycie Żytnego wiatę, przy której mieliśmy popas.
Na dobrą sprawę cały czas obchodziliśmy dookoła kalwaryjskie wzgórze, jeszcze nie raz wyłoni nam się ten widok zza góry.
W zacisznej kotlince znaleźliśmy doskonałe miejsce na ognisko, suchego drewna dookoła dostatek.
Jak smakowała przypieczona na patyku kiełbasa, może dlatego, że dawno takiej nie jadłam. Ale wszyscy orzekli, że smakowita wyjątkowo, z lokalnej masarni, z Rudawki.
W zaroślach odkryłam ładny wąwóz o wygładzonych brzegach, dziki, a dnem sączyła się cienka struga wody, która wypływała tuż za naszymi plecami ... w skarpie znalazłam zbudowane ludzką ręką umocnienie, być może stamtąd wypływa źródełko. Wszystko zasypane butwiejącymi liśćmi, grzebnęłam trochę patykiem, ale głębiej nie dałam rady ...
Po posiłku, odpoczynku, ruszyliśmy dalej. To już kolejne wzgórza nad Makową, a więc Bryłowa, Makowska i Filipa. Spojrzenie na Kalwarię z innej perspektywy ...
Z Makowskiej spojrzeliśmy na słynne pogórzańskie, urodziwe piękności, ta na dole to Góra Filipa, ta w oddali to Kopystańka ...
Taka jest zima na Pogórzu, pojedyncze białe łaty w zaklęśnięciach terenu, reszta wytopiona.
W oddali na grzbiecie góry nasza wioseczka, a my już w drodze do Makowej. Jeszcze tylko krótki pobyt na starym, opuszczonym cmentarzu ewangelickim, tyle pozostało po niemieckich osadnikach w Makowej.
W samej wsi moje ostatnie odkrycie, kalwaryjska kapliczka, która stoi w czyimś ogrodzie, po drugiej stronie potoku Turnica. Tyle lat tędy przejeżdżałam, a dopiero niedawno zobaczyłam:-) Zadbana, zaopiekowana, o podobnym rodowodzie, jak te u Staszka Kucharzyka .
I tutaj zakończyła się moja wędrówka, mąż przyjechał zebrać mnie z drogi, a reszta wędrowców poszła dalej, przez Huwniki, mostem na Wiarze na górę kalwaryjską do kwatery agro. Przed nimi sporo kilometrów, sporo różnicy wzniesień do pokonania. Kiedy odwiedziliśmy ich wieczorem, wszyscy dotarli do celu bez uszczerbku:-)
To zdjęcie zachodu słońca na koniec dnia. Pomarańczowa tarcza była pięknie widoczna za Kanasinem, schowana do połowy, Zanim przyniosłam aparat, na moich oczach ostatecznie słońce zapadło się za górę, tylko tyle mi zostało.
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, wszystkiego dobrego, pa!
niedziela, 26 stycznia 2020
poniedziałek, 20 stycznia 2020
Na pochwałę renety, korekty kulinarne i szadź zamiast zimy ...
Zazwyczaj do pieczenia szarlotki używałam byle jakich jabłek.
Coś tam spadło z drzewa albo jakieś leżały za długo na stole i pomarszczyły się, inne kupiłam w markecie, bo cena skusiła, ale zawsze nie był to ten smak. Mdłe jakieś, bez wyraźnego zapachu, właściwie to cynamon robił całą robotę i przykrywał aromatem bylejakość smakową:-)
Będąc rankiem w Przemyślu zajechaliśmy na przytorową giełdę rolną do "Słabomasuji" i tam kupiłam królową jabłek, pachnącą renetę.
To ci dopiero owoc, już przy obieraniu i ścieraniu napełniła chatkę zapachem, a co dopiero przy pieczeniu. Jabłka cudownie pieką się na gładko, smak cierpkawy, orzeźwiający, a ja nie mogłam oprzeć się pokusie napisania o tym, bo dopiero w słusznym wieku odkryłam renetę:-)
Mam w swoim sadzie szarą renetę, jest młodym drzewkiem, jeszcze nie owocowała na tyle, żeby upiec placek. Właściwie to rzadko zdążyłam podnieść jabłko, które spadło, bo sójki przede mną dobierały się, dziobiąc dziury. Czekam na ten moment, kiedy wreszcie drzewko wyda obfity plon:-)
Bardzo lubię oglądać programy z panem Makłowiczem, przede wszystkim jak wędruje po dawnej monarchii c.k. austro-węgierskiej, jak i po Polsce, zamorskie kraje właściwie mnie nie wabią.
Ostatnio pan Robert przygotowywał proziaki, o matko! zęby mnie rozbolały:-)
Oblepione, klejące się ciastem ręce, spalone na patelni placki, o nie! tak się nie robi proziaków, nawet tych z patelni:-)
Sprawdziłam spiżarniane zapasy, wszystkie składniki były, więc i ja zrobiłam swoje.
Pieczone na blasze kuchni, mają czas wyrosnąć, dopiec się, obrumienić boczki, bo nie tylko piecze się je na płasko, ale także ustawia bokiem, żeby gdzieś nie były surowe.
Nie jest to broń Boże krytyka pana Roberta, w końcu nie jest kucharzem:-) Proziaki w jego wykonaniu były przyczynkiem do zrobienia swoich, bo dawno ich nie było, ba! nawet pochwalenia się tutaj, a skoro kuchnia pracuje, to i te smakowite placuszki przy okazji powstają:-)
Wiem, że nie wszyscy mają kuchnię z paleniskiem, ale kto posiada, może sobie upiec takie bieda-placki, które stały się znakiem firmowym Podkarpacia.
Ostatnie dni na Pogórzu w nieprzyjemnej, zimnej mgle, utrzymującej się przez cały dzień i noc.
Tylko w sobotę, kiedy wyjechaliśmy na górę pod kapliczkę, momentami przebłyskiwało słońce, ale Kopystańki nie było widać, w dolinach szaro, mrocznie.
Taka mgła jednocześnie daje ciekawe efekty dla oka, na tle brudnoszarego otoczenia pięknie osadza białe igiełki na gałęziach, suchych ziołach, pajęczynach ...
Takie widoki tylko wyżej, w dolinach mokro.
Nieprzyjemna aura nie odstrasza rowerzystów, dzielnie pokonują ostre zjazdy i podjazdy, okutani ochronną odzieżą, tylko oczy im widać:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, zdrowia życzę, bo krążą choróbska różne w powietrzu tej ni to zimy, ni to wiosny, pa!
Wawrzynek wilczełyko nic sobie nie robi z zimo-wiosny, rozkwita coraz bardziej, przebiśniegów nie widać, sprawdzałam:-)
Coś tam spadło z drzewa albo jakieś leżały za długo na stole i pomarszczyły się, inne kupiłam w markecie, bo cena skusiła, ale zawsze nie był to ten smak. Mdłe jakieś, bez wyraźnego zapachu, właściwie to cynamon robił całą robotę i przykrywał aromatem bylejakość smakową:-)
Będąc rankiem w Przemyślu zajechaliśmy na przytorową giełdę rolną do "Słabomasuji" i tam kupiłam królową jabłek, pachnącą renetę.
To ci dopiero owoc, już przy obieraniu i ścieraniu napełniła chatkę zapachem, a co dopiero przy pieczeniu. Jabłka cudownie pieką się na gładko, smak cierpkawy, orzeźwiający, a ja nie mogłam oprzeć się pokusie napisania o tym, bo dopiero w słusznym wieku odkryłam renetę:-)
Mam w swoim sadzie szarą renetę, jest młodym drzewkiem, jeszcze nie owocowała na tyle, żeby upiec placek. Właściwie to rzadko zdążyłam podnieść jabłko, które spadło, bo sójki przede mną dobierały się, dziobiąc dziury. Czekam na ten moment, kiedy wreszcie drzewko wyda obfity plon:-)
Bardzo lubię oglądać programy z panem Makłowiczem, przede wszystkim jak wędruje po dawnej monarchii c.k. austro-węgierskiej, jak i po Polsce, zamorskie kraje właściwie mnie nie wabią.
Ostatnio pan Robert przygotowywał proziaki, o matko! zęby mnie rozbolały:-)
Oblepione, klejące się ciastem ręce, spalone na patelni placki, o nie! tak się nie robi proziaków, nawet tych z patelni:-)
Sprawdziłam spiżarniane zapasy, wszystkie składniki były, więc i ja zrobiłam swoje.
Pieczone na blasze kuchni, mają czas wyrosnąć, dopiec się, obrumienić boczki, bo nie tylko piecze się je na płasko, ale także ustawia bokiem, żeby gdzieś nie były surowe.
Nie jest to broń Boże krytyka pana Roberta, w końcu nie jest kucharzem:-) Proziaki w jego wykonaniu były przyczynkiem do zrobienia swoich, bo dawno ich nie było, ba! nawet pochwalenia się tutaj, a skoro kuchnia pracuje, to i te smakowite placuszki przy okazji powstają:-)
Wiem, że nie wszyscy mają kuchnię z paleniskiem, ale kto posiada, może sobie upiec takie bieda-placki, które stały się znakiem firmowym Podkarpacia.
Ostatnie dni na Pogórzu w nieprzyjemnej, zimnej mgle, utrzymującej się przez cały dzień i noc.
Tylko w sobotę, kiedy wyjechaliśmy na górę pod kapliczkę, momentami przebłyskiwało słońce, ale Kopystańki nie było widać, w dolinach szaro, mrocznie.
Taka mgła jednocześnie daje ciekawe efekty dla oka, na tle brudnoszarego otoczenia pięknie osadza białe igiełki na gałęziach, suchych ziołach, pajęczynach ...
Takie widoki tylko wyżej, w dolinach mokro.
Nieprzyjemna aura nie odstrasza rowerzystów, dzielnie pokonują ostre zjazdy i podjazdy, okutani ochronną odzieżą, tylko oczy im widać:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, zdrowia życzę, bo krążą choróbska różne w powietrzu tej ni to zimy, ni to wiosny, pa!
Wawrzynek wilczełyko nic sobie nie robi z zimo-wiosny, rozkwita coraz bardziej, przebiśniegów nie widać, sprawdzałam:-)
poniedziałek, 13 stycznia 2020
Dziadostwo to przywilej:-) ...
Zaczęły się u nas ferie.
Szkoła przygotowała jasełka, a maluchy dla swoich babć i dziadków mnóstwo wierszyków, piosenek i tańców z okazji Dnia Babci i Dziadka. Zatem przedpołudnie spędziłam w szkole, oglądając brzdące, które mozoliły się z wierszykami i ogólnie z całym przygotowanym programem. Jedne śmiałe, rezolutne, inne zawstydzone, jeszcze inne zapłakane ... w jednym z wierszyków trafiły do mnie znamienne słowa, wypowiedziane przez któregoś z chłopczyków: ... Dziękujemy wam, babciu i dziadku, że wychowaliście nam dobrych rodziców ... Tak, zastanowiłam się bardzo poważnie nad tymi słowami:-)
Na dwóch ostatnich zdjęciach Jasiek, mój wnuczek. To ten z zajęczymi uszami i ten wysoki chłopak za ścianą szopki z gałązek. Ech, powiem szczerze, że łza się w oku kręciła i wcale nie wstydzę się tego.
Na Pogórzu śnieg prawie zniknął, ale zanim zniknął, na zmrożoną ziemię spadł deszcz., oblepiając wszystko lustrzaną glazurą. Akuratnie mąż wracał rankiem do domu, te 7 km do Aksmanic jechał ponad pół godziny, zsuwając się z góry centymetr po centymetrze po ślizgawicy, byle do głównej drogi. Po południu już śladu nie było, jechaliśmy mokrymi drogami.
Wysiałam do doniczek nasiona, które wymagają stratyfikacji i pozostawiłam je na wolnym powietrzu, przyrzucając z lekka jedliną, żeby zwierzęta nie zniszczyły, albo wiatr nie poprzewracał.
Jeszcze w przeddzień na grządkach leżał śnieg, po nocy z plusową temperaturą zniknął.
To są próbne zdjęcia po awarii aparatu fotograficznego.
W pewnym momencie odmówił mi posługi zupełnie, pokazywało się czerwone 0, spust migawki nie działał i pokazał się komunikat, że karta pamięci pełna.
No jak pełna, jak dopiero wyczyściłam wszystkie zdjęcia i tylko jedno, poruszone zresztą, Wilczego Księżyca nad Kopystańką. Zmartwiłam się, aparat co prawda leciwy, ale bardzo zżyłam się z nim. Pojechaliśmy do Przemyśla poszukać nowej karty, bo pewnie ta zużyła się po wielu latach.
Na szczęście nie dostaliśmy takowej w żadnym punkcie sprzedaży, radzili, tylko przez internet szukać.
Po powrocie mąż przeskanował kartę, jak radziło jedno polecenie ... nie pomogło.
Pozostało ostatnie, sformatował i tadam! wszystko wróciło do normy, aparat działał, czerwonego 0 nie było, no i spust migawki pstrykał. To wyskoczyłam próbnie na podwórze:-)
Chmury nad Kopystańką i Kanasinem niosły deszcz, a na grządkach zielenił się jarmuż ...
W krzakach zielone liście przylaszczek, przy takiej pogodzie niedługo zaczną kwitnąć ...
... pod chatką zielone łany gajowca żółtego ...
... a dereń jadalny w blokach startowych, gotowy do rozkwitnięcia.
Krety ryją, starzy ludzie mówią, że zimy nie będzie:-)
W nową, zapasową kartę do aparatu i tak trzeba się zaopatrzyć, żeby mnie nie zawiodła w najmniej oczekiwanej chwili:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
Szkoła przygotowała jasełka, a maluchy dla swoich babć i dziadków mnóstwo wierszyków, piosenek i tańców z okazji Dnia Babci i Dziadka. Zatem przedpołudnie spędziłam w szkole, oglądając brzdące, które mozoliły się z wierszykami i ogólnie z całym przygotowanym programem. Jedne śmiałe, rezolutne, inne zawstydzone, jeszcze inne zapłakane ... w jednym z wierszyków trafiły do mnie znamienne słowa, wypowiedziane przez któregoś z chłopczyków: ... Dziękujemy wam, babciu i dziadku, że wychowaliście nam dobrych rodziców ... Tak, zastanowiłam się bardzo poważnie nad tymi słowami:-)
Taniec dżentelmenów:-) |
Taniec babuszek:-) |
Na dwóch ostatnich zdjęciach Jasiek, mój wnuczek. To ten z zajęczymi uszami i ten wysoki chłopak za ścianą szopki z gałązek. Ech, powiem szczerze, że łza się w oku kręciła i wcale nie wstydzę się tego.
Na Pogórzu śnieg prawie zniknął, ale zanim zniknął, na zmrożoną ziemię spadł deszcz., oblepiając wszystko lustrzaną glazurą. Akuratnie mąż wracał rankiem do domu, te 7 km do Aksmanic jechał ponad pół godziny, zsuwając się z góry centymetr po centymetrze po ślizgawicy, byle do głównej drogi. Po południu już śladu nie było, jechaliśmy mokrymi drogami.
Wysiałam do doniczek nasiona, które wymagają stratyfikacji i pozostawiłam je na wolnym powietrzu, przyrzucając z lekka jedliną, żeby zwierzęta nie zniszczyły, albo wiatr nie poprzewracał.
Jeszcze w przeddzień na grządkach leżał śnieg, po nocy z plusową temperaturą zniknął.
To są próbne zdjęcia po awarii aparatu fotograficznego.
W pewnym momencie odmówił mi posługi zupełnie, pokazywało się czerwone 0, spust migawki nie działał i pokazał się komunikat, że karta pamięci pełna.
No jak pełna, jak dopiero wyczyściłam wszystkie zdjęcia i tylko jedno, poruszone zresztą, Wilczego Księżyca nad Kopystańką. Zmartwiłam się, aparat co prawda leciwy, ale bardzo zżyłam się z nim. Pojechaliśmy do Przemyśla poszukać nowej karty, bo pewnie ta zużyła się po wielu latach.
Na szczęście nie dostaliśmy takowej w żadnym punkcie sprzedaży, radzili, tylko przez internet szukać.
Po powrocie mąż przeskanował kartę, jak radziło jedno polecenie ... nie pomogło.
Pozostało ostatnie, sformatował i tadam! wszystko wróciło do normy, aparat działał, czerwonego 0 nie było, no i spust migawki pstrykał. To wyskoczyłam próbnie na podwórze:-)
Chmury nad Kopystańką i Kanasinem niosły deszcz, a na grządkach zielenił się jarmuż ...
W krzakach zielone liście przylaszczek, przy takiej pogodzie niedługo zaczną kwitnąć ...
... pod chatką zielone łany gajowca żółtego ...
... a dereń jadalny w blokach startowych, gotowy do rozkwitnięcia.
Krety ryją, starzy ludzie mówią, że zimy nie będzie:-)
W nową, zapasową kartę do aparatu i tak trzeba się zaopatrzyć, żeby mnie nie zawiodła w najmniej oczekiwanej chwili:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
Subskrybuj:
Posty (Atom)