Trzeba było poczynić poranne zakupy, przede wszystkim w sklepiku sieci Hruszka, bo tam sprzedawali bryndzę na wagę, a czynny był tylko do 12. W jednym już nie było, w następnym też, więc machnęliśmy ręką i po drodze okazał nam się trzeci, w którym tę bryndzę dostaliśmy ku naszej radości. Marzyło mi się w domu zrobić haluszki z bryndzą i skwarkami boczkowymi:-)
Już byliśmy wykwaterowani, żeby nie śpieszyć się z trasy, by zdążyć zabrać się z pokoju przed zakończeniem doby pobytu na agro.
Mieliśmy zaplanowaną trasę szlakiem żółtym ze Zlatych Hor, z ośrodka narciarskiego Bohema.
Na mapie zielony kolor znaczył, że będziemy wędrowali lasem, co nas niezmiernie cieszyło, bo dzień od samego rana był upalny.
Ale niestety, las był tylko na mapie. W rzeczywistości szlak prowadził pustynią, lasem wyciętym do jednego drzewa, tylko te pnie ze znakiem szlaku ucięte były do połowy i smutnie znaczyły drogę.
Upał walił w nas ze zdwojoną siłą, wlekliśmy się do góry w ślimaczym tempie, czy aby do samego końca czeka nas taki goły stok, buchający żarem?
Na szczęście okazało się, że szlak jest jednocześnie Drogą Krzyżową, ze stacjami zbudowanymi z kamienia, tak jak lubimy. W ich cieniu chowaliśmy się przed palącym słońcem, czasami zatrzymywaliśmy się pod pojedynczymi drzewami.
Coraz wyżej, coraz wyżej, przy kolejnej stacji szlak skręcił w prawo, ostatni ścięty świerk ze znakami szlaku i wreszcie zbawczy cień lasu. Czuło się się chłód ciągnący z zielonego masywu, jaka ulga ...
Jeszcze trochę i znaleźliśmy się ponad sanktuarium Marii Pomocnej.
Przy okazji poszukiwań w necie natknęłam się na wpis z 2009 roku blogowego znajomego Wkraja, który pięknie opisał historię tego miejsca. Przy okazji, zerknąwszy na datę tego wpisu pomyślałam o sobie. Wtedy internet dla mnie jeszcze nie istniał, z pobłażaniem patrzyłam, jak mąż z synami siedzą, grzebią w tym internecie, marnotrawią czas ... po jakimś czasie wciągnęło i mnie:-)
I tak od marca 2011 roku nie mogę wyleźć z tej "studni":-)
Wracając jednak do naszej wędrówki ... schodkami zbiegliśmy na kościelny plac, obeszliśmy krużganki, napiliśmy się źródlanej wody z cudownego źródełka, a potem zasiedliśmy wysoko pod drzewami, w cieniu na ławce.
Widzicie te siostry zakonne u wejścia do kościoła w niebieskich szatkach?
Potem przyszły wysoko do nas, usiadły na sąsiednich ławkach i zaczęliśmy rozmawiać. Młodziutkie twarze, dzieci prawie, wesołe, rozszczebiotane, roześmiane ... jak to młodzi.
Tymczasem trzeba nam było jakoś dotrzeć do niebieskiego szlaku, a nigdzie tego koloru nie widzieliśmy na szlakowskazach i nikt nie umiał nam powiedzieć, gdzie go szukać.. Dobrze, że miałam podrukowane mapki, a wśród nazw wymieniony szczyt Vyr, do niego musieliśmy dotrzeć. Prowadziła tam 0,5 kilometrowa ścieżka pięknym, bukowym lasem, a już na szczycie węzeł szlaków i nasz niebieski, i oryginalna skała ...
Znowu szliśmy sami, teraz już coraz niżej i niżej, przy drodze wiata z ciurkającym źródełkiem w środku, miły chłód bijący od wody, chwila odpoczynku i wreszcie ruiny zamku Edelstejn.
Od XIII wieku pełnił on funkcje obronne i ochronne interesów biskupstwa wrocławskiego, tego, co kryło wnętrze góry Pricny Vrch, a więc bogatych pokładów złotego kruszcu. Znaleziono tutaj jedne z największych samorodków złota w Europie Środkowej o wadze 1,38 i 1,79. Jak czytaliśmy na tablicy, zamek przechodził różne koleje losu, zmieniali się właściciele, był zastawiany, przegrywany, wreszcie został zburzony. Oto, co z niego zostało ...
W prześwitach miedzy drzewami niezłe widoki, i na Zlate Hory też:-)
Szlak wychodzi przy górnej stacji wyciągu narciarskiego, jest ławka ze stołem, można odpocząć, popatrzeć na przecudowne motyle, które nijak nie dały się sfotografować, a także wyobrazić sobie to miejsce zimą, pełne narciarzy. Bo teraz cicho i spokojnie ...
Zeszliśmy do drogi, obok płynął wartko górski potok, na znacznych uskokach tworząc pieniste kaskady ...
Jeszcze przejechaliśmy drogą w stronę Hermanovic, gdzie mąż zauważył skręt do Pomocnej Marii i pokiwał głową z uśmiechem: - To tyle mnie po górach przegoniłaś, a można było autem podjechać:-)
Odbiliśmy w boczną drogę w poszukiwaniu strumienia, żeby można było obmyć się po trudach wędrówki, przebrać ... na samej górze znaleźliśmy źródełko, kryniczna woda zmyła z nas zmęczenie, ochlapanie zimną wodą orzeźwia. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęć z daleka Pomocnej Marii, ale zobaczycie je u Wkraja, widoki były też niezłe, to już morawski kraj.
I to już koniec naszej czeskiej wyprawy.
Jeszcze w sklepie u Horaka poczyniliśmy ostatnie zakupy, obserwując uważnie, co też ludzie kupują.
Batony czekoladowe Kastany o różnych smakach, przyprawa Deko do przetworów, wielkie opakowania pieprzu czarnego i kolorowego, szampon i krem do rąk z serii konopie, była jeszcze herbata konopna ... ale ja wiem, wystarczy może czystek, który piję:-) ... i jeszcze "ryżi pivo z hor":-)
Także w tym samym miejscu zjedliśmy obiad, powtórka czesnakovej polivki, bo nam smakowała i oczekiwanie na koncerty. Byliśmy już bezdomni, bo nocą mieliśmy wracać do domu, nie braliśmy sobotniego noclegu, tym bardziej, że syn angielski w tym samym czasie na urlop zjechał i to on był pierwszy w domu.
Załapaliśmy się na występy konkursowe PUCH, potem była Irena Salwowska z zespołem ... w zeszłym roku byliśmy świadkami jej zwycięstwa w konkursie i z wielką przyjemnością wysłuchaliśmy tego koncertu.
Potem były Wyspy Dobrej Nadziei z poezją Gałczyńskiego ...
Darowaliśmy sobie następne koncerty.
Za chwilę miał zapaść zmrok, trzeba jeszcze za dnia przejechać te remontowane ronda z objazdami, w Prudniku, w Głogówku ... dzięki temu zobaczyłam, jak piękna jest stara zabudowa rynkowa mijanych miast. Potem to już dojazd do A4 w kierunku na Pyskowice, do domu jeszcze daleko, ale przynajmniej nie było korków na bramkach autostrady. Koło 2 nad ranem, w niedzielę byliśmy już w domu.
Dziękuję za Waszą uwagę, pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia na następnej Kropce, pa!