Miałam poślizg w publikowaniu kolejnego wpisu o Bułgarii. Pogodowy armagedon, który przyniósł tyle zniszczeń w różnych regionach nie ominął i nas. Po upalnym przedpołudniu przyszła potężna burza i wystarczyła minuta, aby uderzenie wiatru złamało trzy stare śliwy przy chatce, utrąciło gałęzie wielkiej gruszy i czereśni ptasiej, a przy chatce pszczelarza rozłamało ogromną jabłoń. Wrażenie niesamowite, zdążyłam zamknąć tunel foliowy, a już gonił mnie trzask pękających pni, zdążyłam do chatki w ostatniej chwili. Po burzy pozostała plątanina gałęzi, niedojrzałe jabłka, które usuwały się spod stóp i jeździło się po nich, że nogę można złamać. Trzeba było zabrać się do roboty w tym upale, mąż obcinał gałęzie, ciął na pieńki, ja mniejsze gałęzie wynosiłam na środek podwórza, skąd były wyciągane na linie poza sad. Obeschną i będzie ognisko. Tymczasem wracam do ostatniej części bułgarskich klimatów.
Znad jeziora, gdzie kumkały żaby, przemieściliśmy się krętą górską drogą do osady Panicziszte, stąd już bliziutko do wyciągu. Jako że to park narodowy, pan pobrał opłatę za wjazd, potem kilka osób do kasy, aby kupić bilet na wyciąg. Bilet kosztuje 25 lewa od osoby ... kasjerka zerknęła z okienka na nasze posrebrzone włosy i zapytała: - Seniori? Mnie zamurowało, a mąż przytaknął i ku wielkiemu zdziwieniu pani oddała nam 20 lewa na dwie osoby:-) Ha, dobre sobie, ucieszyliśmy się, że chociaż raz przydał się stateczny wiek:-)
Po 20 minutach jazdy wyciągiem znaleźliśmy się na wysokości 2100 m n.p.m. Na pierwszym zdjęciu budynek hotelu Rilski Ezera, przy końcowej stacji kolejki ... ponoć kolejka i hotel zostały wybudowane nielegalnie:-) Stąd wspinaliśmy się jeszcze wyżej po kamienistym szlaku, ograniczonym barierami, z platformami widokowymi na jeziora, a stromizna w dół była imponująca. Niestety, nie czekaliśmy w kolejce, żeby zrobić ładne zdjęcie, bo chętnych było wielu ... wycieczka z przewodnikiem, Chinka nagrywająca do vlogu podróżniczego, Anglik z żoną Bułgarką i dzieciakami. Nawiasem mówiąc dziewczynka była prześliczna, piegowata i ruda, z burzą kręconych włosów, w przeciwieństwie do matki, o włosach prostych i czarnych jak skrzydło kruka, ale mąż był rudy:-)
Choć to początek czerwca, w górach było sporo śniegu, z wyższych partii spływały bystre potoki z topniejącego śniegu, w suchej trawie mnóstwo krokusów, a jako że pogoda była wyjątkowa, widoki były przednie, a szum wody towarzyszył nam przez cały czas.
Ze stromych zboczy zsuwały się do wód jeziora prawdziwe góry lodowe, a przejrzystość wody była niewyobrażalna, tak czystej wody nie widziałam dawno. Wody przelewały się z wyższych jezior do niższych, z góry po skałach płynęły wodospady, czasami spadająca woda zamieniała się w mgiełkę z powodu wysokości, potoki przeważnie trzeba było pokonywać pomostami ...
Można było wspiąć się jeszcze wyżej, co niektórzy robili, ale śnieg rozmiękł coraz bardziej, widziałam jak brnęli w brei po kolana, my zrezygnowaliśmy. Wystarczył nam widok na jeziora z tego poziomu ...
I tutaj można byłoby zakończyć podziwianie doliny 7 Rilskich Jezior i tą samą drogą wrócić do wyciągu. My poszliśmy szlakiem robiąc całkiem solidną pętelkę, po śniegu, gdzie nieoczekiwanie noga zapadała się i lądowała w potoku, było błotniście, szlak prowadził po ogromnych kamieniach. Jak dobrze, że szliśmy w solidnych butach, mieliśmy kijki trekkingowe, które nie raz ratowały przed upadkiem, bo i nogi były już zmęczone. Narzeka się, że wspinaczka do góry to zadyszka, sapanie, ale chyba gorsze jest schodzenie z gór.
Jeziora są przepiękne, same góry wyjątkowe, majestatyczne, udała nam się pogoda, po zejściu popatrzyliśmy na siebie z wielkim zadowoleniem: - Choć "seniori", daliśmy radę:-) Niby to tylko troszkę ponad 10 km, ale w jakże trudnych warunkach, zwłaszcza ten ostatni odcinek. Patrzyłam na ogromne kamienie w zielonym kolorze, jakby posypane brokatem, piękne ... do tej pory jestem pod urokiem tych gór, choć to tylko maleńka cząstka.
Nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła zdjęć maleńkim klejnocikom, porastającym wypłowiałe jeszcze trawy, zachwycające maleństwa, kolorowe kępki, maleńkie gwiazdeczki, dzwonki, żółte słoneczka ... nie znam tych wysokogórskich roślin, oprócz krokusów ... i na ostatnim zdjęciu urdzik:-)
Byliśmy zmęczeni, zjechaliśmy trochę poniżej, przy ujęciu wody obmyliśmy spieczone słońcem twarze. No tak, my mądrzy nie wzięliśmy żadnej osłony, ani czapki z daszkiem, ani kapelutka, wszystko zostało w samochodzie. Przed nami jeszcze wiele kilometrów, chcieliśmy się przemieścić jak najbliżej granicy, a byliśmy poniżej Sofii. Może uda się dotrzeć w okolice Montany, tam też widziałam jakieś jezioro. Najpierw autostradą, potem drogą przez kolejne pasma Starej Płaniny, bo te góry towarzyszyły nam przez całą Bułgarię:-) Jechaliśmy i jechali, nad jezioro Ogosta ... wpierw chcieliśmy dojechać od południa, błotniste drogi, wycofaliśmy się, przyatakowaliśmy z drugiej strony, zarośla, pola, strome zejście do wody, a co będzie, jak spadnie deszcz? Pojechaliśmy dalej, wskaźnik gpsu pokazuje, że jesteśmy na środku wody, a tam krzaki i szuwary ... odpuściliśmy jezioro, zjechaliśmy za mostem nad rzekę Ogosta, piękna, z okrągłymi kamieniami, z czarnym bocianem na wysepce ... to jej wody spiętrzono w jezioro. Nawet przyzwoite miejsce, można było ogień rozpalić, bo kiedyś ktoś tu był, a kąpiółka po całym dniu mordęgi nam się należała:-) Odświeżeni, po kolacji, ze złocistym płynem w kubku siedzieliśmy długo w noc, nad nami latały gacki, jakieś wielkie żuki jak bombowce, a potem z krzaków wyleciały jak zjawy świetliki, a na łące kwitły fioletowe dziewanny.
Rankiem ruszyliśmy w stronę Biełogradczika. To urocze miasteczko, położone wśród czerwonych skał, ukształtowanych przez naturę w bajeczne kształty. Zrobiłam zrzut z ekranu, dojechaliśmy do głównej drogi i takie skały towarzyszyły nam do samego miasteczka, nie wiadomo było, gdzie patrzeć. To ciągle Stara Płanina:-)
Ponieważ nie jedliśmy śniadania, weszliśmy do malutkiego bistro przy jednej z ulic, a tam dali nam coś podobnego do smażonych pierożków z tak delikatnego drożdżowego ciasta jak na racuchy, w środku był słony ser, wszystko cieplutkie, pyszne. Powłóczyliśmy się po miasteczku, pooglądaliśmy skały jak z prehistorycznych czasów, ale tyle tego było, że nie wiadomo, gdzie zawiesić oko:-)
Czas zbierać się w drogę, Dunaj przekroczyliśmy w Widinie przez długi most, za który potem po stronie rumuńskiej trzeba było zapłacić:-) Po dniach pięknej pogody zaczęło się psuć, kiedy dojechaliśmy do Baile Herculane, zaczęło padać, ba! to była ulewa jak się patrzy. Im dalej, tym coraz ciemniej, trasa ruchliwa, mnóstwo tirów, po drodze rozbite auta ... nawet nie zauważyłam, kiedy wskoczyliśmy na autostradę, może to było Lugoj, a może Lipowa ... omijaliśmy duże miasta, Timiszoarę, Arad, Oradeę.
Ulewa została w górach, za Timiszoarą wyszło słońce, za Oradeą znalazłam na mapie jezioro, nie szkodzi, że prywatne.
Przycupnęliśmy cichutko na polnej drodze wśród rzepaków na nocleg, a rankiem prosto do domu, nie! jeszcze do chatki zrzucić sprzęt turystyczny:-)
I to już ostatni wpis o naszej wyprawie do Bułgarii, zrobiliśmy 2600 km, spaliśmy na dziko i wróciliśmy zauroczeni tym krajem. Chcielibyśmy tam wrócić jesienią, już nie z takim rozstrzałem kilometrowym, a skupić się na konkretnym regionie, Biełogradczik obowiązkowo, choć ze 2 dni:-)
Jedliśmy bułgarskie banice, gdzie tylko sie dało, to pyszne ślimaki z serowym wypełnieniem, na słono, a ciasto jak nasze filo.
W domu spróbowałam zrobić, z ciasta francuskiego z biedry, ser słony ze szpinakiem, ach! pychota:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, jak sobie radzicie w tym upale? bywajcie w zdrowiu, pa!