poniedziałek, 7 sierpnia 2023

Z lotu ptaka na nasze Pogórze ...

 Sobotni poranek chyba wszędzie na południu mocno postraszył. Nagle zrobiło się ciemno, od zachodu znad Kopystańki coś zbliżało się, strasząc grzmotami i błyskawicami. Ale to nie wyglądało  jak zwykła burza, a raczej jak zapowiedź czegoś strasznego, nieokiełznanego, na żywioł człowiek jest bezsilny. Wicher uderzył w drzewa, teraz ucieszyłam się, że nie ma już orzecha tuż przy ulach, bo umierałabym ze strachu, że go zwali tam, na pszczoły.  I właściwie nie wiedziałam, za co łapać, zdążę pozamykać okna? a może najpierw polecę zasznurować tunel foliowy, żeby nie odfrunął. Ledwie zamknęłam okna, kiedy lunęło okropnie, krajobraz za oknem zniknął, to była biała ściana, nawet bez zarysu najbliższych drzew u sąsiada. Pierwszy impet przewalił się, potem nadchodziły kolejne fale, ale już łagodniejsze, do przeżycia, a po południu zrobił się upał nie do zniesienia ... co za wariactwo pogodowe. Za to niedzielny ranek obudził się wyjątkowy ...

Zza góry wstawało słońce, ale jeszcze nie zdołało się przebić przez biały opar, z dolin potoków dymiło, każda biała wstążka mgły to znak, że tam gdzieś płynie czy to większa rzeka czy mały ciurek wodny. Naszą łąkę od północy okrąża dopływ do większego potoku, a ten zmierza prosto na południe do Wiaru, one wszystkie parowały. Widok zmieniał się z chwili na chwilę, to mgła całkowicie zasłaniała widok, to ustępowała, aż bałam się, czy mój latający aparacik zdąży to wszystko zobaczyć:-) A potem słońce uniosło się jeszcze wyżej, rozpędziło mgłę i zrobiło się całkiem zwyczajnie, letnio, upalnie i słonecznie.


Bociany zdążyły już dorosnąć do pierwszych lotów. Nasze wsiowe zapamiętale ćwiczą, zlatując z gniazda i wracając z powrotem, kiedy tylko jakiś rodzic się pojawi. Staliśmy chwilę, rozmawiając z Jankiem i Haneczką, kiedy nadleciała cała trójka młodzieży, jak na filmie rysunkowym. Jeden za drugim zajęły gniazdo, dla rodzica nie zostało już miejsca. Odfrunął na pobliską latarnię do towarzysza, a ta gawiedź z gniazda czekała z dziobami skierowanymi do nich w oczekiwaniu, że może coś jeszcze wpadnie im do gardła. Świszczały, pogwizdywały charakterystycznie, jeszcze jak pisklęta ... pewnego dnia obudzimy się, a ich już nie będzie.


W któryś dzień, po deszczu, pojechaliśmy w objazdówkę z drugiej strony Kopystańki. Mąż miał jakieś załatwienia służbowe, a ja oczywiście towarzysko. Zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym nad Cisową, zegar słoneczny bardzo dokładnie wskazywał godzinę:-)


Widoki rozległe, a Kopystańkę widzimy z naszego okna, tylko z drugiej strony. 


Zaliczyliśmy już pierwsze grzybobranie, tak ni z gruszki ni z pietruszki. Jechaliśmy na Pogórze okrężną drogą, gdzieś nad Dubieckiem mignęło mi cos żółtopomarańczowego na skarpie przydrożnego rowu. - Stój, stój, będzie jajecznica z kurkami na śniadanie. - Okazało sie, że to wcale nie kurki, tylko coś twardego, jakby z przyrośniętymi rurkami pod spodem. Za to obok pyszniły się borowiki jak malowanie, ja, jako zapalona grzybiara jak mogłam im podarować. Pochodziłam po brzegu lasu, nazbierałam pół torby, jajecznica jednak będzie, jak nie z kurkami to z borowikami:-) jakiś podgrzybek się trafił, jeden ceglastopory młodziutki. Ale w chatce przy czyszczeniu grzybów okazało się, że została tylko garstka powycinanych kapeluszy, bo reszta robaczywa do wyrzucenia. Nic to, sezon grzybowy rozpoczęty, jajecznicy nie było, tylko sos śmietanowy ze smakiem grzybowym.


Wracaliśmy szutrówką przez Hutę Łodzińską, bardzo lubimy tę drogę, a potem jeszcze pętelka doliną Jamninki. Terkotały ciągniki koszące łąki, nosa nie można było wychylić z auta, bo gzy rzucały się na człowieka, jak to w przedburzowym, parnym gorącu.




W chatce mam atlas grzybów, starą książkę odziedziczoną po wujciu Pietrze, tłumaczoną z czeskiego, z rysunkami grzybów, dokładnymi opisami, które może nawet bardziej przemawiają do mnie niż fotografie. Rozpoznałam te pomarańczowe grzyby, które zwiodły mnie jako kurki. To kolczak obłączasty, jadalny, ale niezbyt smaczny, kwaśnawy, najlepiej stosować jako dodatek do innych grzybów. A jak zaczęłam przed chwilą szperać w necie, to okazało się, że ludzie go zbierają, tego kolczaka, robią nalewki, jest leczniczy, i w ogóle same dobre rzeczy o grzybie wyczytałam:-) Tyle dobra przemknęło mi przed nosem ...



A to zdjęcie z netu, z wikipedii ...


Przycięłam winorośl na przydomowej pergoli z przysłaniających odrostów, nie, no głowa mała, co ja zrobię z tym urodzajem, wyjątkowo obficie zaplonował. Co się będę martwić na zapas, trochę pójdzie na sok, trochę do butla, trochę zjemy my, a z resztą rozprawią się ptaki:-) Odmiana najlepsza, stara, granatowa, słodka i aromatyczna.



Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za odwiedziny, bywajcie w zdrowiu, pa!
P.s. Mój latający aparacik robi też zdjęcia, niezbyt wyraźne, umiem tylko takie malutkie wyjąć z niego, ale świat z góry wygląda ciekawie:-)











wtorek, 1 sierpnia 2023

Zapach dojrzałego lata ...

 Trochę się napracowaliśmy. Przy chatce było takie miejsce zaciszne, placyk miedzy jedną ścianą a drugą, akuratnie na posiedzenie w pierwszych ciepłych dniach po zimie. Czasami luty grzał przyjemnie słońcem, a czasami dopiero kiedy śniegi zeszły. Zarys tarasu był, obłożony kamieniami na sucho, ale przez lata malutki placyk niewykorzystany, bo albo zarośnięty, albo za gorąco. Więc wzięliśmy się z mężem do pracy, naiwnie myśląc, że szybko uporamy się z robotą. Wpierw przytargaliśmy ciężkie kamienie, ocalone po rozburzeniu zawalonej piwnicy. Wielkie i ciężkie płyty ... tak się zastanawialiśmy, jak przed kilkudziesięciu laty zbudowano ją, przy pomocy tylko konia, wozu i siły rąk gospodarza. Ostatnią warstwę trzeba było wypoziomować, zachowując minimalne nachylenie, żeby wody opadowej nie sprowadzać pod chatkę, przybetonowaliśmy od spodu sporą kielnią zaprawy i czekaliśmy, aż zastygnie. Potem to już zabawa w układanie klocków, drewnianego bruku, który trzeba było sobie przygotować., ale zanim klocki, to włóknina na ziemię, potem warstwa kamyczków ... żeby te nie topiły się później w ziemi. Ależ mi się zmęczyło chłopisko, bo z tymi taczkami musiał pod górę jeździć. A gzy nie próżnowały w tym gorącu, żarły nas ile wlezie:-)


Naiwnie myślałam, że kilkanaście klocków wystarczy, żeby pokryć nimi powierzchnię tarasu, a tu tniemy, układamy i układamy i końca nie widać. Środek w metalowej obręczy ze starego koła wozu strażackiego wypełniliśmy w połowie drewnem śliwkowym, uzupełniliśmy orzechem włoskim, a reszta to w przewadze orzech z większych pieńków. Usiłowaliśmy zdejmować korę, ale tak mocno przyschła do drewna, że to katorżnicza praca. Wniosek był jeden, nie zdejmujemy kory, jak się rozsypie, uzupełnimy kamyczkiem i już. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy cała powierzchnia została ułożona, a mąż dowiózł z dołu jeszcze dodatkowo dziesięć taczek kamyczków, aby wysypać je między puste przestrzenie. Na wierzchu rozsypałam jeszcze dodatkowo jedną taczkę, bo jak popada deszcz, to wszystko ładnie się zaklinuje.

Czekaliśmy, czekaliśmy, ale zapowiadanego deszczu nie było, więc podłączyliśmy węża pod prysznic w chatce i z góry polewałam taras, pomagając naturze. Woda wpłukała ładnie kamyczki z pospółką w wolne przestrzenie, większe kamyczki zostały na wierzchu, pewnie niektóre ręcznie powciskam, a resztę zmiecie się gdzieś na bok. 


Ładnie wygląda to drewno, śliwka aż czerwona, orzech z ładnie zaznaczonymi warstwami, w samym kącie trochę jasnego dębu z pozostałości słupków ogrodzeniowych. Nie jest to idealnie równiutka powierzchnia, ale z czasem nierówności same się ułożą, uklepią:-) 



Teraz tylko ustawić siedziska pod ścianą, ławy z topolowych belek, pozostałych po budowie chatki i korzystać. Taras wyższy, zadaszony i z przesłonami przeciwwiatrowymi służy teraz właściwie jak pokój, z bambetlem i poduszkami do leżenia, a nawet do popołudniowej drzemki:-)

Odwirowaliśmy trochę miodu spadziowego, ciemny bardzo, teraz to już ostatnie prace przy ulach i przygotowywanie pszczół do zimowli, czyli trzeba je odpowiednio zakarmić, żeby zgromadziły jedzenie w plastrach na zimę. Pożytki już się skończyły, łąki wykoszone, jakieś kwitnące kwiatki dostarczają pożytku na bieżące jedzenie pszczołom w ulach. Nie ma u nas nawłoci, nie ma wrzosów, może to i dobrze, bo pszczoły nie spracują się tak do imentu:-) 


Zabezpieczyłam przed ptakami kilka krzaków borówek, bardzo lubimy ciasto jogurtowe z borówką i  kruszonką. W zeszłym roku kupiłam siatki osłaniające, ale kiedy zaczęliśmy je teraz rozciągać, od razu pojawiła się obawa, że ptaki mogą zaplątać się w nie pazurkami, bo wcale jej nie widać na krzaku. Więc tradycyjnie pojawiły się chochoły z firanek, a pierwszy jogurtowy z borówkami zjedliśmy w niedzielę:-)


Ogórki na grządkach już zaatakowała zaraza, nie tylko u mnie. Obserwuję w mijanych ogrodach pożółkłe liście ... sama już nie wiem, czym je traktować, żeby ochronić przed zarazą. Było podlewanie z aspiryną, były drożdże i soda, oprysk z jodyną, oczywiście wszystko rozciągnięte w czasie ... to zniechęca człowieka. Przymierzam się do niewielkiego tuneliku, bodaj takiego marketowego, może to je uchroni w przyszłym roku. Z tego wszystkiego na łąki poszłam, oko pocieszyć, posłuchać świergotu młodych ptasząt w krzakach, które niedawno wyleciały z gniazda, ale ciągle nawołują rodziców o jedzenie:-)





Na miedzach kwitnie dzikie oregano, kalina już rumieni się, to przedsmak następnej pory roku:-)



Nasze obejście zatopione w zieleni, mąż wreszcie odkrył uroki kosy spalinowej, w wolnej chwili wyskakuje na koniec dnia i partiami kosi trawę, która ma się doskonale i rośnie, i rośnie. Ile nam jeszcze sił wystarczy, żeby pracować na tej ziemi?


Wcześniej pokazywałam kwitnące cukinie, ogromne żółtopomarańczowe kwiaty, a teraz mam efekt tego kwitnienia. Przemycam te cukinie, gdzie się da, wczoraj były placki ziemniaczano-cukiniowe, leczo już kilka razy, była grillowana, ale ileż można? rodzina również już nie przyjmuje tych darów:-) gdzie by ją tu jeszcze wcisnąć:-)


Potwory wykładają się nawet poza deskę ograniczającą cukiniową grządkę:-)

Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, wszystkiego dobrego, pa!






wtorek, 25 lipca 2023

Innymi drogami ... rumuńska lipcowa objazdówka ... cz.II

 Poprzedni wpis zakończyłam, że z nieba lunęło jak z wiadra:-) Staliśmy pod zadaszeniem i czekaliśmy, patrząc ze smutkiem na powiększające się kałuże. Tyle kilometrów pokonaliśmy w upale, żeby teraz tę piękną trasę przejechać w deszczu? Ale po jakimś czasie niebo podkasało się, pojaśniało, burza odeszła gdzieś nad góry Parang, a my już w nieśmiałym słońcu  po kilku kilometrach znaleźliśmy się w przemysłowym mieście Vulcan. Stąd wjechaliśmy na drogę Transvalcan, prowadzącą przez góry Valcan. Droga ta nazywana jest również drogą królewską, "drumul lui Mihai Viteazul". W 1600 roku hospodar Michał Waleczny ruszył przez góry z Oltenii do Siedmiogrodu po pomoc do cesarza Rudolfa II, aby prosić go o wsparcie. Jak wieść ludowa niesie, na przełęczy Valcan padł mu z wysiłku koń i dalszą drogę przez góry pokonał pieszo /zdjęcie z netu/. Pomnik znajduje się przy budynku hotelowym, gdzie nie zatrzymywaliśmy się.


Powyższa przełęcz znajduje się na wysokości 1621 m npm,, a droga nazywana jest również drogą rzymską z czasów wojen dako-rzymskich, ma ponad 2000 lat. Ciekawie się nią jedzie, bardzo strome podjazdy o maksymalnym nachyleniu 21,8% . 


Tutaj kończy się asfalt, a miejsce jest szczególne. W 1916 roku toczyły się tutaj ciężkie walki pomiędzy wojskami rumuńskimi a niemieckimi i austro-węgierskimi. Można zobaczyć okopy, ułożone z kamieni stanowiska ogniowe, jest wieża obserwacyjna, a zdarzenia te upamiętnia panteon bohaterów, ustawione popiersia króla Ferdynanda I, królowej Marii, generałów. Co roku we wrześniu odbywają się tu uroczystości, stąd te czerwone słupy do wciągania flag. 


Pod krzyżem kamienny sarkofag z napisem.


Niezwykłe miejsce, dziwne miejsce wśród pustych i pięknych gór.
Zatrzymaliśmy się tu na dłuższą chwilę, burza odeszła już daleko i zrobiło się bardzo gorąco, jak na patelni, mimo że to wysokość 1621 m. Widoki wokół wyjątkowe, ponoć Juliusz Verne właśnie w tych górach umiejscowił akcję swojej mrocznej powieści "Zamek w Karpatach", mimo, że nigdy nie był w Rumunii:-) korzystał z opracowań innych podróżników. 



W XVIII wieku jeździł tędy pocztylion, ponieważ równoległa dolina Jiu była nieprzejezdna, drogę w tej dolinie zbudowano dopiero po I wojnie światowej. Czy wiecie, że chcą tu , w tych górach, zbudować farmę wiatrową?








Widzicie tę wstążeczkę drogi, wiodącą po połoninach? tamtędy będziemy jechać.



Dobre się skończyło, znaczy asfalt się skończył, ale widoki wynagradzały wszystkie niedogodności. Każda pochyłość wypłukana przez wodę do ostrych kamieni, trzeba ostrożnie pokonywać zjazdy i zakręty, ale nam się przecież nie śpieszyło. Połoniny porośnięte niebieskimi dzwonkami, niskimi żółtymi krzewinkami, a także innymi, których nie znałam. Kompozycje kwiatowe prześliczne.





Gdzieś w połowie drogi napotkaliśmy staje pasterskie, pasące się stada krów, kóz i owiec. Potem teren zaczął powoli obniżać się, stromymi zakrętami schodząc w dół. Pod kołami ruchomy, kamienny rumosz, a pod górę wjeżdżają dwa motory, chłopak z dziewczyną, oj! ciężka droga przed nimi.




Potem, mimo że ciągle z górki, wypłaszczyła się z lekka i jechaliśmy cudowną drogą wśród starych buków. Ależ wrażenia, maszerowali nią legioniści, jeździli królowie, napadali Turcy, pocztylion rozwoził pocztę, toczyły się krwawe bitwy, a teraz jedziemy nią my:-) 




Urokliwie, jak w lesie wróżek i elfów:-) Wśród drzew wynurzył się dach maleńkiej cerkiewki, to już wioska Schela i koniec tego dobrego, zaczął się asfalt i powrót do cywilizacji. Żal wracać po takich wrażeniach. Skoro już znaleźliśmy się w Południowych Karpatach, to nie pozostaje nic innego, jak przemieścić się do Novaci, które to miasteczko znajduje się już na następnej górskiej trasie, Transalpinie. Byliśmy już tu wielokrotnie, jechaliśmy w słońcu, w chmurach, w deszczu, ja z duszą na ramieniu, nie było barier, droga jeszcze w budowie. Tym razem zaskoczenie, przepaściste miejsca obarierowane, a najbardziej zaskoczyło nas coś błyszczącego z daleka. Przy bliższym poznaniu, co to, rozczarowanie, paskudne plastikowe płotki przeciwśniegowe, ale są tam wyciągi narciarskie, duża osada wypoczynkowa Ranca, dostępna zimą, muszą sobie jakoś radzić.




Za to na połoninach kolorowo, kwitnie coś różowego i śliczne bratki, albo fiołki, sama nie wiem, intensywnie fioletowe, i jeszcze takie coś białe w pąku, a różowe, kiedy rozkwitnie, ładny ten roślinny drobiazg:-)





Nad górami ciemnieje coraz bardziej, stragany na przełęczy zwijają się, wspinamy się serpentynami coraz wyżej osiągając Urdele na wysokości 2145 m npm, to najwyżej położona droga w Rumunii.
 Gdzieniegdzie płatami leży jeszcze śnieg, dopiero przywożone są na wypas co niektóre stada owiec. W tym roku trasa ta była zamknięta na okres zimy od 11 listopada zeszłego roku do 20 czerwca, długo leżał śnieg w górach,







I tu skończyły nam się widoki, przyszła chmura i przesłoniła cały świat. Wjechaliśmy w następną trasę, to Strategica, zbudowana przez Niemców w czasie I wojny światowej, a właściwie to mnie ciągnęły tutaj zbocza kwitnących różaneczników. Jedziemy tą szutrówką, jedziemy sporo czasu bez żadnych zmian pogodowych, temperatura spadła z 34 stopni do 16, zimno, ciemno, porywisty wiatr, mgliście, a my mamy gdzieś tu mieć nocleg. Zmęczeni po całym dniu drogi, przyznam szczerze, że zrezygnowaliśmy z dalszej jazdy tą drogą, zjechaliśmy w dolinę Lotru i tam poszukaliśmy miejsca na nocleg. Rano już nie chciało nam się wracać tam, z czego zrezygnowaliśmy, zawsze powtarzam sobie, że trzeba mieć pretekst, żeby tu wrócić:-) Dalsza droga również Transalpiną, jej dłuższym odcinkiem. Wybraliśmy powrót przez miasto Alba Julia, prawda, że ładna nazwa:-) I to był błąd, miasto rozkopane, korki, objazdy, straciliśmy sporo czasu, za to potem było trochę spokojniej.



Na skalnych ścianach i w przydrożnych rowach kwitły całymi chmarami ciekawe, bledziutkie dzwonki, a także delikatne chyba przetaczniki, lekkie i zwiewne.



Na wysokiej skalnej ścianie w przydrożnym kamieniołomie w górach Apuseni świecił po oczach czerwony napis w języku polskim ***** ***:-)
Zjechaliśmy na polanę Glavoi na odpoczynek, wałkoniliśmy się, nie chodziliśmy nigdzie i odpoczywaliśmy przy dźwięku dzwonków przeganianych owczych stad, patrzyliśmy jak rankiem idą na wypas. Przechodziły burze, łamało drzewa, pogoda nie sprzyjała, ale tak zawsze w górach, jesienią chyba najlepiej. 






Wracaliśmy znowu innymi drogami, chcąc ominąć okolice Oradei, a jednocześnie trafić w miejsce z zeszłego roku, gdzie były kolorowe ptaki, żołny. Niestety, jechaliśmy znowu inaczej, ale przez inne pasmo górskie Apuseni. To góry Padurea Craiului, bardziej od północnego zachodu. Nowe drogi zachwycały gładkością, świeżo zbudowane, aż obawialiśmy się, czy za za chwilę nie spotka nas zapora drogowa i dalej nie pojedziemy, no i najważniejsze, znikomy ruch.  Trafiliśmy nawet do wsi Rosia, skąd Andrzej Stasiuk zaczynał swą podróż w książce "Droga do Babadag". Przywieźliśmy arbuza tak słodkiego, że klękajcie narody, i melona ... jaki zapach. Wszystko prosto z pola. Zachowałam pestki, może kiedyś uda mi się wyhodować choć jednego:-)
Polska przywitała nas ślicznym zachodem słońca za beskidzką cerkiewką, jak dobrze wracać do domu:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję, że dotrwaliście do końca postu, bywajcie w zdrowiu, pa!