Ten wyjazd to udana pogoda, iście letnia, noce ciepłe, zresztą wrzesień w tym roku był wyjątkowy. Rankiem czekaliśmy, aż słońce osuszy rosę na trawie, podnosiliśmy zadaszenie, ustawialiśmy krzesełka i pierwsza kawa na rozruch. Na kempingu budziło się życie, patrzyliśmy z naszej górki, jedni szykowali się w góry, inni wyjeżdżali, jeszcze inni przyjeżdżali, a jeszcze inni szli na sąsiedni stok, aby złapać kontakt ze światem, bo tylko tam był zasięg.
Już z daleka słychać było nawoływania ciobanów, którzy pędzili owce na wypas jeszcze wyżej, a gromada psów w tym im pomagała. Dzwoniące stado, pobekiwania, były też wesołe kozy, po południu spędzano je z powrotem, wtedy rozsypywały się po zboczu aż do wieczora. Zatrzymywały się przy zanikającym potoku, aby napić się wody.
Wybraliśmy się i my na wędrówkę w góry, celem naszym były Pietrele Galbanei, tłumacz przekłada to na Żółte Skały albo Kamienie. Szlak z żółtymi okrągłymi znakami prowadził przez stary las jak puszcza pierwotna, zwalone pnie, które czasami przegradzały ścieżkę, obumarłe drzewa z hubami, niebieściły się kępy goryczek, a my szliśmy do góry i do góry, odsapując co i trochę po drodze.
Szlak piękny, wśród omszonych skałek i kamieni, szło się w czarodziejskiej scenerii jak w bajce o krasnoludkach, może trollach albo gnomach, gdzieś wyżej usłyszeliśmy rozmowy, śmiechy dzieci, już dotarliśmy na miejsce. Niby Rumunia, a wszędzie gadają po węgiersku, nie zrozumiesz człowieku za grosz:-) Potem wszyscy zeszli, a my zostaliśmy sami. Ciepły wiatr z południa suszył pot z czoła, można tak siedzieć i patrzeć, i patrzeć ...
Pod nami przepaść ogromna, przed nami południowa strona masywu, widać jaśniejące ogromne osuwisko Groappa Ruginoasa, gdzie byliśmy 10 lat temu:-)
Długo siedzieliśmy na tych skałach, nikt nie przeszkadzał, zresztą nie było tam za bardzo jakichś innych możliwości, patrzyliśmy, zjedliśmy po batoniku i czas wracać. Pomyliliśmy drogę, zagadani zamiast na Glavoi zaczęliśmy schodzić bardziej na południe ... ścieżka wiodła ostrym grzbietem, przecież tędy nie szliśmy. Straciliśmy sporo z wysokości, wreszcie wyjęłam telefon, a tam mapy.cz pokazały, że schodzimy na Twierdzę Ponoru ... o, nie! przypomniały mi się te wszystkie filmiki, ekspozycje, łańcuchy, drabinki, dziura w ziemi, groźnie szumiąca rzeka w podziemiach ... panika, ja tam nie idę! Co miał mąż ze mną zrobić, trzeba było nadrobić straconą wysokość, wrócić do rozwidlenia szlaków i ze spanikowaną babą wrócić bezpiecznie do obozowiska:-)
Innym razem wybraliśmy się na Poianę Ponor, już byliśmy tu kilka razy, ale miejsce to przyciąga wyjątkową magią. Akuratnie stada owiec zostały przepędzone w pobliże owczarni, co znaczyło że nie trzeba będzie za bardzo oglądać się za psami. Ale jednak nie, jeszcze jedno stado wracało z wypasu ...
Zapobiegawczo zeszliśmy im z drogi, wspinając się wyżej aż pod pod linię lasu, przysiedliśmy na pniu, a i tak psy pasterskie nas wyczuły. Stanęły pyskami zwróconymi w naszą stronę, ale nie chciało im się wspinać do nas, naszczekały, naszczekały, pasterz pomachał nam i całe towarzystwo zniknęło wkrótce za przewyższeniem. Już bez przeszkód mogliśmy powałęsać się po Ponorze ... sami:-)
W zadziwieniu obserwuję zawsze ten strumień znikający w czeluściach ziemi, tyle wody znika, by wypłynąć gdzieś poniżej, co tam musi się dziać w tym wnętrzu góry?
No, można się z lekka zdziwić, kiedy ziemia zapadnie się pod nami, dokąd sięga ta dziura? szybko zeszłam na wyższy brzeg:-)
Odosobniona dolina, wokół niebotyczne świerki, dziko, lasy przepastne, my sami, powiem szczerze, że myśl o niedźwiedziach wcale mnie nie opuszczała:-) upał niesamowity, ani ożywczego wiaterku, posiedzieliśmy w cieniu i powrót. Na pastwiskach nie uświadczy już kwitnących roślin, srebrzą się dziewięćsiły, a gdzie-niegdzie niebieszczą się maleńkie goryczki orzęsione.
Psy pasterskie być może są jakimś zagrożeniem, ale staramy się ich unikać na otwartej przestrzeni, jak np. tu w drodze na Ponor. Broniąc stada są groźne, walczą nawet z psami z innej grupy, co nie raz zaobserwowaliśmy, ale taka ich rola. Ale jak przychodzą do obozowiska, to są łagodne jak baranki, czekają na jakieś resztki, wylegują się, czasami bawią między sobą, ale nieustannie obserwują otoczenie. Mamy zawsze ze sobą worek karmy, podsypujemy zwłaszcza karmiącym sukom. Jednego ranka przyszedł niedaleko nas podrośnięty szczeniak, nazwaliśmy go Kulka, nie chciał za bardzo psich chrupek, szeleścił jakimś workiem foliowym poniżej. - Patrz, patrz - mówi mąż - ukradł chyba komuś chleb, a to cwaniak. Nic dziwnego, widzieliśmy już krowy porywające ze stolika worek z pieczywem, na filmiku:-) Patrzyliśmy na tego Kulkę z rozbawieniem, przyszedł starszy towarzysz, hasanie, zabawy, potem tak dziwnie zaskomlił, nasłuchiwał, aha! zbliżało się jego stado ... i pognały psy do swoich. Tymczasem zeszłam niżej pozbierać te resztki folii po psach ... i podnoszę ze zdziwieniem moją zmarnowaną szmacianą torebusię zakupową:-) A to cwane psy, któryś ukradł nam w nocy chleb z przedsionka, za nisko powiesiłam tę torbę. A przedsionek nie ma stałego połączenia z podłogą, wśliznął się któryś rabuś, zresztą czemu nie skorzystać z okazji w ich wypadku:-) No i zostaliśmy bez chleba ... dotrwaliśmy o zupce do wieczora, a bladym świtem spakowaliśmy dobytek i ruszyliśmy do domu, tą samą dziką drogą, którą przyjechaliśmy ... słońce dopiero wstawało.
I to już koniec naszej rumuńskiej przygody. Jeszcze na południu Słowacji odkryliśmy ciekawe miejsce, ale o tym napiszę trochę później.
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, bywajcie w zdrowiu, pa!