środa, 27 grudnia 2017

Na Moczarach ... czyli święta nie tylko przy stole:-) ...

Gdzie by tu pojechać? Nic zbytnio wysiłkowego, bo jedzie z nami 80-letnia mama męża ... wybór padł jak zwykle na Roztocze Południowe, nasze ulubione, a zarazem miejsce rodzinne babci.
Nie jechaliśmy głównymi drogami, tylko przez ciche wioseczki, bo przecież ludzie świętowali w domach.
W pewnym miejscu mąż zatrzymał auto przy samotnym krzyżu ... szarym polem przebiegło stadko saren ...

Na tablicy pamiątkowej ślad po wysiedlonej przez Sowietów na Syberię wsi Dresina ...


Do Lubaczowa wjechaliśmy od południa, by po chwili znowu zjechać w Baszni Dolnej w prawo,  rozeznać się z lekka w okolicach Huty Kryształowej. Dojrzeliśmy drogowskaz do Smolina Andruszewskiego ... tak! tu przyjedziemy następnym razem, zwłaszcza, że po obejrzeniu w necie zdjęć pewnego cmentarza z nieistniejącej wsi znaleźliśmy nazwiska połowy rodziny, o której wiele nie wiedzieliśmy:-)
Pięknie jedzie się do Horyńca tą drogą, roztoczańskie lasy, zagubione wśród nich wioseczki ... kierujemy się na Werchratę. Interesuje nas Dziewięcierz, a w szczególności jego samodzielna część Moczary. Jest, jest drogowskaz: Moczary 2km ... wąską, kręta drogą wspinamy się coraz wyżej i wyżej, już sama wieś, a naszego celu podróży jakoś nigdzie nie widać. Trudno, przecież nie raz tak już było, że wracaliśmy z niczym ... nawet zapytać nie ma kogo, bo ani żywego ducha wokół.
Nagle z któregoś podwórza wyjechało auto, zatrzymaliśmy, wypytaliśmy i pojechaliśmy za nimi, z powrotem tą samą drogą. Okazało się, że niefrasobliwie ominęliśmy to niezwykłe miejsce, bo z drogi widać tylko bruśnieńskie nagrobki wiejskiego cmentarza, a dopiero za nim rozpościera się widok na niezwykłe ruiny cerkwi na Moczarach ...







W 1945 roku wieś Dziewięcierz została przecięta granicą, po stronie radzieckiej został cmentarz i grecko-katolicka cerkiew pw. Podwyższenia Krzyża Świętego. Trzeba było wyznaczyć nowe miejsce pochówku, raczej jak najbliżej starego cmentarza i widać z drugiej strony wzniesienia kilka ogrodzonych grobów, bo po 1948 roku była regulacja granic i cmentarz z cerkwią wrócił do Polski.
Jednak cerkiew została już przez sowieckich sołdatów zrujnowana, zdjęto blaszany dach i od tej pory rozpoczął się proces kompletnej ruiny drewnianej budowli, aż do kamiennych fundamentów ...


Pod zakrystią znajdowała się piwnica, można tam wejść, spojrzeć na otoczenie przez otwór okienny ... ja nie weszłam:-)


Pozostały grube mury, wnęki po kapliczkach ...


... a także pomnik z 1927 roku na pamiątkę misji ...



U jego stóp leży wieńczący go kiedyś krzyż, zupełnie podobny do tego z cerkwiska z Brusna Starego ...

Precyzja wykonania kamiennego splatanego wieńca pozwala dostrzec tu rękę lub szkołę Kuźniewicza, mistrza kamieniarki bruśnieńskiej.
Na stronie OR-BAD Roztocze znalazłam archiwalne zdjęcie tego miejsca ...


Niezwykłe otoczenie architektoniczne cerkwi, mury, nisze kapliczek, kamienne bramy zwieńczone krzyżem, niespotykane okrągłe kamienne schody, kładka przerzucona przez mokradła nad przepływającym potokiem ... pozostała tajemnicza atmosfera wśród starych drzew, niezwykłość tego miejsca, cisza niczym niezakłócona i roztoczański las, i moczary ...




Sam cmentarz jest użytkowany, wśród starych kamiennych bruśnieńskich krzyży nowe, błyszczące nagrobki ...





Nie wszystko zobaczyliśmy, pozostała jeszcze kapliczka na lewym brzegu potoku, ruiny popówki, ale nie chcieliśmy trudzić babci, coś pozostanie na następny raz:-)
Ech! ma to Roztocze coś w sobie, przyciąga jak magnes:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za dobre słowo, bywajcie w zdrowiu, pa!

Jejku! zapomniałam wkleić filmik Krystiana Kłysewicza  - Cmentarz w Moczarach ...


poniedziałek, 18 grudnia 2017

Jak szukaliśmy "szyldówki" ...

W zeszłym tygodniu dodatnie temperatury sprawiły, że śnieg wytopił się prawie zupełnie.
Fakt ten ucieszył mnie z lekka, bo na pewno uda mi się zjechać bez strachu w dół na przedświąteczne wędzenie. Ale jak pisałam wcześniej, dziwnym zbiegiem sił przyrody pogoda załamuje się zawsze na weekend i w sobotę rano obudziliśmy się znowu w śnieżnej bieli.


Ale wymyśliliśmy sobie wyjazd do Krzeczkowej na poszukiwanie śladów po starym dworze Schildów i resztek ruin kaplicy prof. medycyny Romualda Węgłowskiego, czyli tzw. szyldówki.
Kilka lat wcześniej przy okazji pobytu na Krzeczkowskim Murze udało mi się dokopać do fascynującej historii tego niezwykłego miejsca i samej Krzeczkowej.
Więc tym razem wiedząc mniej więcej, gdzie szukać, ruszyliśmy w drogę, zostawiwszy pojazd przy szlabanie i normalnej już na Pogórzu ostrzegawczej tabliczce: Uwaga! Ostoja niedźwiedzia.
Owszem, jedyny ślad opon na drodze pokazuje, że jednak można tędy przejechać, na pewno myśliwi.
Po lewej stronie bobrowe uroczysko, wszędzie sączy się woda, na potoku liczne tamy tworzą wielopoziomowe rozlewiska.


Uszliśmy spory kawałek twardą, bitą drogą, wypatrując pilnie śladów po dworze. Ale albo nie doszliśmy do tego miejsca, albo świeżo spadły śnieg przykrył mizerne resztki i najnormalniej w świecie nic nie znaleźliśmy:-)


Droga zaczęła się już obniżać i doszliśmy do wniosku, że już jesteśmy za daleko.
Dopiero w samej wsi zagadnęliśmy na którymś z podwórek mężczyzn rozprawiających nad podniesioną maską samochodu i oni nas upewnili, że byliśmy w dobrym miejscu ... tam po lewej stronie jest takie wypłaszczenie, widać resztki murów, ruiny kaplicy, a będzie z 10 metrów od drogi ... to pewnie przez ten śnieg nie zauważyliście ...


Ale skoro tu już znaleźliśmy się, to nie wypadało nie zaliczyć odwiedzin na Krzeczkowskim murze, w niesamowitej bajecznej scenerii, ze śniegiem i mgłami.
To tylko 5 minut drogi od głównego szlaku niebieskiego, ale w jakim anturażu.


Sama droga w dziewiczym śniegu prawie po kolana, ciemne jodły o gęstej koronie do samej ziemi
od razu przywodziły na myśl liczne kryjówki niedźwiedzia ... no niechby tylko coś tam się poruszyło, a zwiewałabym pewnie, gubiąc nogi:-)


Sam Krzeczkowski Mur jak starożytna twierdza, flisz karpacki regularnie spękany jak cegły i stąd pewnie ta nazwa, bardzo zresztą akuratna.


Gdzieś tu, trochę dalej na mniejszym kamieniołomie rośnie języcznik, trzeba spróbować wiosną.


Bardzo podobała nam się ta krótka wędrówka, na pewno wrócimy tu z powrotem, choćby po to, by trochę nadmiar świątecznego jedzenia spalić. Mapa pokazuje, że można zrobić zgrabne kółeczko lasami i wrócić w to samo miejsce, można też zejść do nadsańskich Chołowic. Ale tutaj z kolei pojawia się problem zmotoryzowanego turysty,  pozostawione auto:-) 


No i może w końcu uda nam się odnaleźć "szyldówkę"
Zrobiliśmy sobie powrót do chatki przez Birczę, w śniegu, w mgle, czyli w prawdziwej zimie.





W niedzielę znowu kłopoty na podjazdach kalwaryjskiej drogi, bo wczesnym rankiem nikt jeszcze nie posypał zamarzniętej na lustro drogi.


Próbowaliśmy potem alternatywnego zjazdu inną drogą, ale ona w zimie jest nieutrzymywana, poza tym koło kaplic kalwaryjskich śnieg jest zgarnięty przez pług w wielką hałdę nie do pokonania.




Może się tak zdarzyć, że człowiek zostanie uwięziony na górze, jeśli inne pojazdy zatarasują tę jedyną drogę lub wydarzy się coś innego ... przeczekać jest gdzie, tylko my zawsze w pośpiechu:-)
Słońce ożywia ten monotonny krajobraz w czarno-białej tonacji ...




No i jemiołę trzeba było jeszcze uciąć z jabłoni na święta, na całowanie:-)


Pozdrawiam Was w zimowej, przedświątecznej tonacji, spokoju życzę, pa!



niedziela, 10 grudnia 2017

Na Pogórzu okiść ...

W zeszłym tygodniu zaczęła się u nas zima.
Jeszcze zdążyłam po raz ostatni zjechać z góry do chatki, posadziłam miododajne krzaczki, zanim spadł śnieg.


Zasypało Pogórze mocno mokrym śniegiem, przykryło ogromny stos porąbanego drewna, które miałam poskładać na tarasie, załamał się pod ciężarem śniegu tunel foliowy ... potem zaczął wiać halny, spadł deszcz. Ależ potok huczał z doliny, spływające wody zasiliły go solidnie ... Spod śniegu wyjrzało drewno, więc w tej mokrości zabrałam się za jego składanie pod dachem, i dobrze, bo po chwilowym ociepleniu znowu nas zasypało. Jakoś tak się składa, że zawsze przychodzi załamanie pogody na weekend:-)


Już bałam się, że w niedzielę nie wyjedziemy do góry.
Jednak sobotnim wieczorem zjechał do nas pług, odśnieżył pięknie drogę i po strachu.
Nie, nie po moim strachu, nie odważę się zimą zjechać w dół ... może na zdjęciu nie widać tej stromizny, ale skoro już usiądę za kierownicą, to na szczycie pagóra zamieniam się miejscem z mężem ... taki to ze mnie kierowca:-)
Sam śnieg nie jest taki straszny, najgorszy jest lód ... w ciągu dnia słońce przytopi, woda spłynie, a na wieczór zamarznie. Czasami potrzebne jest wiadro z popiołem do posypania samego wjazdu w bramę, niech opony złapią jaką taką przyczepność do góry.


Droga na kalwaryjskie wzgórze również bardzo dostarcza podobnych przeżyć. W zeszłą niedzielę mijaliśmy auta w rowach, na poboczach, widać było ślady tańczenia na drodze, gdzie na stromiźnie kierowcy rezygnowali z walki i zostawiali pojazdy ... taki to urok górskich terenów.


Ale zima dostarcza nam nie tylko takich przeżyć ... jest wprost bajkowo, żal stąd wyjeżdżać do miasta. Nam tu dobrze, i psom naszym, karmimy ptactwo, pichcimy na kuchni proste potrawy, popijamy herbatki grzańcowe, a to zbójnickie, a to kozackie i patrzymy za okno.


Zobacz, jaka okiść! - mówię do męża.
Dla mnie to śnieg - odpowiada.
A jednak okiść, mokry, ciężki, oblepiający śnieg, który zamarza w ciągu nocy. Białe czapy, uginające się pod ciężarem gałęzie, trzask łamanych drzew ...





Huśtawka pogodowa trwa, znowu ma przyjść ocieplenie. Zresztą ziemia jeszcze nie jest zamarznięta, krety ryją kopce ...


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, bywajcie w zdrowiu, pa!