poniedziałek, 30 stycznia 2023

Natura o nas dba:-) ....

... żebyśmy się nie nudzili i jak najczęściej korzystali ze świeżego powietrza i ruchu. Zima znowu nas zaskoczyła, bo przywykliśmy już do dodatniej temperatury i suchego pod nogą,  a tu zasypało, docisnęło mokrym śniegiem, narobiło szkód. Nie widziałam tego zimowego spektaklu na Pogórzu, zeszły weekend spędziłam z wnukami, ale kiedy wstałam w nocy zajrzeć do nich, to i przy okazji za okno zerknęłam. A tam bajkowy świat, nie szkodzi, że noc ... na gałązkach gruba warstwa puchu, miękka kołderka otuliła wszystko, a zbielała ciemność dodawała uroku.. To nic, że rankiem wszystko spadło, mokre i brejowate:-)  



Za to, po powrocie na Pogórze zaraz po weekendzie niespodzianka, zwały śniegu w bramie to standard, ale widok złamanych drzew zasmucił nas podwójnie. Po pierwsze dlatego, że to stare odmiany węgierki, a po drugie bluszcz pospolity wspiął już się wysoko w koronę drzewa, kwitł od kilku lat
będąc ostatnim jesiennym pożytkiem dla pszczół. Ale znowu w nieszczęściu mieliśmy szczęście, drzewo zwaliło się obok "sławojki z widokiem", oszczędziło nas:-) 



Druga śliwka znowu spadła przy pasiece, ale w pewnym oddaleniu, zagrożenia nie było. Oszczędziło nas potrójnie, ule, domek pszczeli i teraz sławojka:-) 


Bluszcz był dorodny, kwitł i owocował, teraz na gałązkach zostały owoce jak borówki, granatowe . Dla bezpieczeństwa mąż obwiązał pień liną i odciągnął "zielepuszką" na bok, jak na ironię drzewa lecą teraz "ze wschodu na zachód":-)  Ślady na śniegu wskazują, że sarny odwiedzają zielony paśnik, niech im służy.

W ramach przewietrzenia "zielepuszki", bo jak mówią, kiedy auto stoi, to się psuje, pojechaliśmy do Kopysna. W ogólnopolskich statystykach to wieś, w której zameldowany jest jeden człowiek:-) mieszkała tam też samotna pani, którą spotkałam w drodze na Kopystańkę przed dwu laty chyba. W tej rozmokłej śniegowej brei wjechaliśmy do wsi, w tych warunkach nie polecam podjazdu autem osobowym. Jak zwykle zatrzymaliśmy się przy kapliczce z Nepomucenem, w otoczeniu wielkich, starych drzew. Kapliczka z 1848 roku, mówią, że "pańszczyźniana". Spękana, drewniana figura  Nepomucena pasuje idealnie do surowych kamieni, z których zbudowana jest kapliczka.


Historia tej figury jest o tyle ciekawa, że w latach 70 XX wieku zniknęła nie wiadomo gdzie, a może wiadomo wtajemniczonym ... pojawiła się powtórnie w blaszanej koronie na głowie w 2004 roku.



Niedaleko kapliczki na drogę wypływa potok, za nic ma rów przy drodze, rozlewa się szeroko po lesistym podłożu, a potem spada w dół do stromego jaru Szubieniczego Potoku, jak wyczytałam z map.



Na rozstaju dróg drewniany krzyż, za jego plecami szlak prowadzi do Przemyśla, w prawo łąkami można dotrzeć do naszej wioseczki, a na zachód dalszy ciąg szlaku do cerkwi, cmentarza i na Kopystańkę. Pamiętam, kiedy byliśmy tu pierwszy raz, chłopcy byli jeszcze mali, szukaliśmy ziemi dla siebie ... atmosfera tej wymarłej wioski, drogi w tunelu zwieszających gałęzi, gorące tchnienie lata  ... człowiek w południe rozglądał się odrobiną strachu, czy jakaś postać nie przemknie wśród starych sadów:-) 

Ileż tu historii, legend, o tajemniczej postaci ze światełkiem, jakoby władyka Kopystyński wędrował, o cudownym źródełku, tajemniczych lochach ciągnących się z dawnego zamku na Grabniku, do Rybotycz, z czasów "diabła łańcuckiego". 
Do cerkwi i cmentarza nie dojechaliśmy. Z drogi do rowu zsunęło się auto, pewnie tego jedynego mieszkańca, przysypane śniegiem, widać, że nikt nawet nie usiłował go stamtąd ruszyć, może pozostanie tam do wiosny. Wąziutki skrawek wolnej drogi nie skusił nas, po śliskim moglibyśmy i my zsunąć się w drugą stronę, do rowu. 


Zanim wróciliśmy do domu, objechaliśmy jeszcze sporo terenu, aż na Chwaniów pod myśliwską kapliczkę. W Górach Sanocko-Turczańskich zima na całego, Wiar pełen wody, a jodły i świerki jak z bajki.





Pod Arłamowem szadź jak zwykle w najładniejszym wydaniu, tam wiecznie wieje i przewala mgłę przez drogę.




Za to pewnego ranka, do kawy przy oknie, wyszły na łąki one, wilki, sześć sztuk dorosłych. Powoli szły z tego zagajnika po lewej, polegiwały na śniegu, bawiły się, podgryzały ... teraz już taki widok nie robi na nas tak wielkiego wrażenia, jak wcześniej, kiedy to okulary parowały z emocji, a serce biło jak szalone:-)



Może wczoraj wilcze oczy patrzyły gdzieś na nas, jak jechaliśmy do Kopysna, albo kręciliśmy się w okolicach kapliczki. To spore stado, a nazajutrz, kiedy rozmawiałam z siostrą, znowu wyszedł jeden, samotnik ... w południe widziałam go znowu. Może to ten, widywany tutaj od kilku lat.
A teraz coś kolorowego, jeszcze ze zbiorów z zeszłego roku:-) zebrane zielone przed przymrozkami, w chłodnej chatce mają się całkiem dobrze, powoli nabierając kolorów, pewnie wystarczą nam do lutego.


Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za Waszą obecność, wszystkiego dobrego, pa!


P.s. Mieszka z nami w chatce od dłuższego czasu całkiem spore stworzenie, przecież nie wyniosę go na mróz:-)
P.s. Ja w sprawie tych wilków,  właśnie dziś przeczytałam ten artykuł, chyba nie wierzę, że wilki zagryzły człowieka, to bardzo blisko nas. 
Oprócz tego znowu przypisano Pogórze Przemyskie do Bieszczadów:-)

wtorek, 17 stycznia 2023

Po dawnych śladach ... na rybotyckim kirkucie ...

Jechaliśmy na Pogórze prawie w ciemnościach, tylko łuna na niebie znaczyła miejsce, gdzie zaszło słońce. Wypogodziło się, nad horyzontem zajaśniała mocnym blaskiem pierwsza gwiazda. Wydawało mi się, że to chyba dwie gwiazdy znajdują się blisko siebie, ale migoczący blask mylił. Zanim dojechaliśmy do siebie, niebo rozświetliło się milionami gwiazd i już nie potrafiłam rozpoznać, która to Wenus. Ale zasadziłam się na nią w następny dzień, miałam ją naprzeciwko okna. Lornetka nie za bardzo pomagała, w szkłach odbijało się jakoś tak myląco, ale orzekliśmy oboje z mężem, że gwiazda wieczorna znajduje się blisko innej z naszego układu słonecznego i stąd ten mocny blask. W googlach napisali, że w koniunkcji z Saturnem ... dalekie światy ... aż żal, że nie mamy lunety:-)  Wcale długo nie podziwialiśmy tych planet, znad horyzontu schodziły coraz niżej i niżej, przybladły, wtopiły się w inne konstelacje, aż w końcu schowały się za jakieś 2 godziny za Horodżennem  W sobotę, po małym przymrozku zrobiła się całkiem ładna pogoda, czas na wycieczkę, bo słońca teraz jak na lekarstwo.

Pojechaliśmy na rybotycki kirkut. To miejsce dawno zauroczyło nas swoim położeniem, o ile można tak mówić o cmentarzu. Właściwie przyczynkiem do tej wycieczki była przeglądana ostatnio strona w necie pobliskiej Birczy " Bircza - trzy kultury". To stąd również zapożyczyłam pomysł na ubarwienie wpisu pieśnią "Miasteczko Bełz" w języku jidysz.


Na kirkut prowadzi ścieżka, wspinamy się coraz wyżej zieloną trawą, kto to widział cos takiego w styczniu.

Historia tego miejsca, jaka dotknęła podobne nekropolie od czasów wojny, a więc zniszczenia, rozebrano mur z kamienia i dom pogrzebowy, potem pasły się krowy, teren zawłaszczyły lasy państwowe. Macewy ocalały, przewrócone "twarzą" do ziemi,została bogata ornamentyka i symbole, choć czas robi swoje. Wreszcie przyszedł czas, że teren uporządkowano, ogrodzono, macewy zostały podniesione z ziemi i oczyszczone, wiele dobrego zrobił tu Szymon z grupą Magurycz, do tego starania kilku rodzin żydowskiech, m.in, Mojzesza Rubinfelda, jedynego ocalałego Żyda z Rybotycz. Mnóstwo osób i organizacji przyczyniło się do tego, że kirkut tak dzisiaj wygląda.




W oddali, na następnej górze widać wieże sanktuarium Kalwarii Pacławskiej. Na kirkut prowadziły dwie drogi, jedna z Rybotycz, a jedna z Makowej. Tą z Makowej widać za ogrodzeniem, jakby stokówka na kserotermicznych skarpach rybotyckich. 





Na niektórych macewach położone kamienie. U stóp wzgórza szumi Wiar, przybyło wody, za nim rozległe wzniesienia góry Zapust i Kanasina, widać wyczyszczone z krzaków połacie.


Kiedyś można było przejść łąkami do nas, teraz wszędzie ogrodzenie z siatki leśnej, pasą się tu krowy, owce, słyszymy czasami ich odgłosy, kiedy rzadkie powietrze i wiatr zachodni:-) 
A tymczasem w Damaszku, jak mawia mój syn:-) .... okazało się, że moi blogowi znajomi Ania i Stefan grasowali po drugiej stronie Pogórza Przemyskiego. Będąc na wycieczce nad Sanem, spotkali tego samego drapieżnego ptaka z białą głową, co my niedawno, na dokładkę Stefan swoją wielką tubą zrobił mu dokładne zdjęcie


Znajomy ornitolog orzekł, że jest to jakaś odmiana myszołowa.
Oprócz tego udało im się sfotografować cudnego zimorodka, pluszcza i gągoła:-)




Nawet nie pytałam Stefana, czy mogę pokazać jego zdjęcia, ale myślę że się nie pogniewa na mnie:-)
Cieszy mnie takie bogactwo ptactwa czy też innych stworzeń w naszym regionie, więc chce sie i z Wami podzielić, choć zdjęcia to nie moja zasługa:-) Aha, i orły bieliki też spotkali nad Sanem, ten co nam odfrunął z drzewa ostatnio, to też bielik.
I to właściwie byłoby na tyle z pogórzańskich wieści, bo potem to był już tylko nudny dalszy ciąg prac w obejściu. Kwitnie leszczyna, szkoda, pszczoły nie zdobędą pyłku na pierwszy wiosenny rozruch, jak przyjdzie mróz, wszystko omarznie.


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!



środa, 11 stycznia 2023

Szczęście w nieszczęściu ...

Odziedziczyliśmy na podwórzu po dawnych gospodarzach dwa stareńkie orzechy włoskie. Wysokie do nieba, wiatr strącał na ziemie spróchniałe gałęzie, ale jeszcze rodziły orzechy. Ten bliżej wschodniej granicy runął któregoś lata podczas letniej nawałnicy, na gęste zarośla z głogu i zawisł na nich. Trzeba było go ostrożnie ogłowić z gałęzi, żeby główny pień opadł na ziemię.

Drugi orzech rósł sobie dalej , jesienią rzucił mnóstwem orzechów, bo to był dobry rok, przymrozek nie zwarzył pąków. Jedno i drugie drzewo cierpiało na jakąś grzybową chorobę, od poziomu ziemi do wysokości 1.5 m pnie próchniały, robiły się w nich dziuple, a szerszenie wynosiły z nich celulozowy materiał do budowy swoich gniazd. Mąż nie raz powtarzał, że trzeba orzecha ściąć, bo coraz bardziej pusty w środku, a niedaleko pasieka, stoją ule ... nawet nie chciało mi się myśleć o tym, ileż to pracy czekałoby nas. 

- Zostaw, niech jeszcze rośnie, a zresztą drzewa, które zwala wiatr, i tak lecą z zachodu na wschód, więc z tym orzechem też tak będzie. - odwlekałam ten moment. Mąż tylko kiwał głową, a orzech rósł sobie dalej. W zeszłym tygodniu, po czerwonych zachodach słońca, które Wam pokazywałam, przyszedł wiatr, jakiś kolejny cyklon powiał, Axel czy jak mu tam. Przyjechaliśmy do chatki, jak zwykle czyszczenie pieca z popiołu, ja rozpalałam, a mąż poszedł opróżnić na kompost wiaderko z popiołu. Nie było go długi czas, a kiedy wrócił, kazał mi spojrzeć przez okno i zapytał, czy widzę jakieś zmiany na podwórzu. Gdzież tam, przez gęste gałęzie jabłonek nic nie zauważyłam.

- Orzech runął ..... między ule ... Zatkało mnie, jak to między ule, a co z pszczołami? - Idź, sama zobacz!

Pobiegłam z ciężkim sercem, a tam obraz nędzy i rozpaczy, ale ule całe, tylko jeden z brzegu lekko przesunięty. Drzewo wcale nie poleciało na wschód, tylko na południe, ale tak szczęśliwie między pszczeli domek a ule. Stara jabłonka uratowała domek pszczelarza, a gałęzie między ulami nie narobiły wielkich szkód. Baliśmy się, czy uderzenie nawet z góry w daszek ula nie strąciło w dół z ramek tzw. kłębu zimowego pszczół, a pszczoły nie miały siły wrócić na ramki i skrzepły. Na szczęście temperatury były dodatnie, a kiedy zajrzeliśmy pod daszek, słychać było brzęk owadów. Dzielna jabłonka poniosła ofiarę, straciła mnóstwo gałęzi, połamanych przez niesamowity ciężar drzewa, kosmetycznie przytniemy ją i odrodzi się.



Ponieważ dzień następny to święto, za robotę z piłą zabraliśmy się w sobotę. Widzicie tą gęstwę gałęzi? trzeba wszystko przyciąć, wynieść, przyciąć mniejsze konary, ale tak, żeby główny pień nie stoczył się na ule, wiele konarów wbitych w ziemię ... nawet nie chcę myśleć, co byłoby, gdyby ... to potworny ciężar, co czuje się podnosząc nawet pojedynczego klocka.




Gruby pień ma ponad 3 m długości, to ładne i cenne drewno. Już mamy obgadany tartak, potną go na brusy, ten drugi wcześniejszy pień także, może wystarczy materiału młodym na schody:-)


Z kolei mniejsze pieńki potniemy na jeszcze mniejsze, okorujemy i będzie brukowany taras w zaciszu pod chatką:-) Gałęziami obłożone jest całe podwórze, mamy mnóstwo chrustu:-) potrójne rzędy zasieków jak w afrykańskiej zagrodzie z kozami:-)



Tak więc widzicie, że zajęcia nam nie brakuje, a już w kolejce czeka na ogłowienie z jemioły kolejna jabłonka, także nad ulami. To praca na ten weekend, jak pogoda pozwoli. a sarny przyjdą i ogryzą jemiołę, bo lubią. Śpieszymy się, bo może wrócić zima, a potem wylecą pszczoły i już nie będziemy mogli tam pracować. Tymczasem do weekendu mięśnie odpoczną, zakwasy znikną, z nowymi siłami dalej pójdziemy do sadu.


Nie myślcie, że tylko pracowaliśmy. Byliśmy też na wycieczce, po deszczu unosił się opar nad lasami, było wilgotno i mgliście, tradycyjnie pętelka doliną Jamninki, było nam mało, pojechaliśmy do Wańkowej zobaczyć nowy stok, śniegu jak na lekarstwo, długo nie pociągnie, nawet na naśnieżanie nie ma odpowiedniej temperatury.




W Grąziowej przy cerkwisku nowa kapliczka św. Jana, z ławeczką że można przysiąść w wędrówce, bo prowadzi tamtędy zielony szlak. Wieńczy ją bardzo ładny krzyż, jak zdjęty z cerkiewnej bani ...


No i w styczniu zbieraliśmy grzyby:-) pół płóciennej torby dorodnych uszaków bzowych:-) Na zmurszałym  pniu były też boczniaki, ale już stare, zbrązowiałe, poczekam na nowe. Frajda jest, zbierać grzyby w styczniu.
1/3 zbioru uszaków już w garnku, w mieszance niby chińskiej z ryżem, reszta zamrożona. Siostra śmieje się ze mnie, że jakieś huby z lasu przynoszę i jemy to, jakiegoś specjalnego smaku nie mają, raczej jako egzotyczny dodatek.



Udało mi się rankiem zapolować na ładny wschód słońca, ostatnio były zachody:-) co prawda słońce mam za plecami, nie widać go, ale ładnie oświetla przeciwległe stoki. Trwało to tylko chwilę, różowe niebo, różowy poblask na ziemię, potem przyszły chmury i po widokach.




To wszystko przy wielkiej herbacie z jesiennym suszem owocowym, który sobie zachomikowałam na zimę, do tego plaster świeżej pomarańczy i miód, pół litra delicji:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, zdrowia życzę, pa!



P.s. Z daleka wypatrzyliśmy nad Sanem wielkiego drapola. Ptaki chyba wiedzą, że są obserwowane, odfrunął, a naprawdę byliśmy daleko, nie było powodu uciekać:-)