Wyjazd trochę na wariackich papierach, na szybko i bez zbytniego przygotowania trasy. Coś tam zdążyłam przeczytać w necie, okolica na zdjęciach ładna, nie ma co szukać dalej. Tym bardziej, że prognozy pogody zapowiadały się całkiem dobrze, aż za dobrze, że tak powiem, bo temperatury miały przekraczać 30 stopni. Wybraliśmy góry Trascau w Siedmiogrodzie, po trosze z sentymentu, bo byliśmy już tutaj chyba 2 lata temu i bardzo nam się spodobało. Chcieliśmy uciec jak najszybciej z ruchliwych tras w spokojne śródgórskie drogi, ale nie dało się, zapętliliśmy się z lekka w Kluj-Napoka, w samym szczycie natężenia ruchu, a Rumuni jeżdżą bardzo z fasonem ... i z klaksonem na zawołanie. Wreszcie udało się, wspięliśmy się wysoko do wioski Ramet, i już zauważyliśmy zmiany, Powstają nowe domy, miastowi wykupują tereny i budują domy wcale nie w stylu tej krainy, nowomodnie, nieraz bardzo kolorowo, bezładnie ... jadowita różowość ścian domku jakby działkowego na połoninie pod lasem taka, że aż bolą zęby.
A my szukaliśmy tego ...
Zatrzymaliśmy się na samej górze, gdzie kiedyś stał kamienny krzyż ... została tylko ogromna podstawa ... wyprostowaliśmy kości po całym dniu, od zachodu zaczynało wiać , a widoki bardzo przymglone. Czyżby szykowała się jakaś zmiana w pogodzie?
Po posiłku, odpoczynku, a nawet małej drzemce, bo pobudka była tuż po północy, stoczyliśmy się powolutku w dolinę, żeby dotrzeć do miejscówki pod masywem Piatra Cetii ... na mapie wyszukałam miejscowość Raicani, jakaś droga tam prowadziła i w linii prostej zupełnie niedaleko ... ale tutaj trzeba pokonać sporo kilometrów, żeby wbić się w następną dolinę między pasmami górskimi ...
Dookoła rozbrzmiewa dźwięk dzwonków, zawieszonych na szyjach krów ... stada pasą się na takiej stromiźnie, że obawialiśmy się, że spadnie nam tu zaraz jakaś przed "czołgiem". W górach słońce bardzo szybko chowa się za szczytami, już w szarym mroku, a potem w ciemnościach pięliśmy się mozolnie znowu pod górę. Chcąc się jeszcze upewnić, spytaliśmy jeszcze kilka osób pod sklepem ... Raicani? Raicani? - wreszcie błysk zrozumienia ... a Rojka, to jeszcze Galda de Sus, i jeszcze jakaś miejscowość, a potem machnięcie ręką. Właściwie to nie byłam pewna, że mówimy o tej samej miejscowości, ale trudno, jedziemy dalej. Asfalt dobry, malowane pasy, a nie jakaś podrzędna droga, można jechać, najwyżej gdzieś zatrzymamy się na nocleg. Zapadły egipskie ciemności, asfalt zmienił się w dziurawy, potem lekko kamienisty, a na końcu w leśny kamienny dukt ... z lewej szumiał gdzieś w dole potok, czasami mijaliśmy pojedynczy dom, w światłach pojawiały się skalne ściany, a psy obszczekiwały nas groźnie, jakby wszystkie wyległy na drogę. I wcale nigdzie nie widać tego Raicani ... zamilkłam ze strachu, bo znowu wyszukałam jakieś ekstremalne miejsce ... patrzyłam tylko, czy przypadkiem na drodze nie pojawi się wielkie, kudłate cielsko niedźwiedzia. Boże kochany, gdzie my jesteśmy? Wreszcie pojawił się ręcznie robiony kierunkowskaz MOGOS ... serce żywiej zabiło, znamy to z poprzedniego wyjazdu, żeby tylko tam dojechać, reszta to pestka! Ale Mogos to dopiero środek gór, trzeba jeszcze sporo pokonać, żeby dotrzeć do jakiegoś miejsca noclegowego, bo o tej porze, i w takich ciemnościach nawet nie myśleliśmy o namiocie. Co najwyżej przedrzemiemy w aucie ... wreszcie główna droga, a przy niej przyjemny pension, nie wahaliśmy się ani chwili. A rano słyszę ... wiesz co, Maryś? my musimy tam wrócić, widziałaś te skały? te zjazdy, podjazdy? Pewnie, że wracamy, mimo, że to pewnie ze stówa kilometrów przez góry i ponad 3 godziny kręcenia po górzystym terenie ...
Rankiem, w pełnym słońcu świat wygląda zupełnie inaczej, a serca przepełniają się radością. Jak dobrze, że powtarzamy trasę, tyle widoków by nas ominęło ...
Robimy sobie popas na przecudownej widokowo miejscówce, wśród jałowców, pachnących ziół, przekwitłych dziewięćsiłów, a widoki z góry takie, że nie chce się stąd ruszać. Już stada bydła pasą się, dając znak dzwonkami, gdzie indziej mnogość owieczek ... nie chce nam się stąd ruszać ...
Znowu zjeżdżamy z gór we wciosową dolinę, teraz widać, że mieszkają tu wszędzie ludzie ...
tu zatrzymali się na pogawędkę ...
... gdzie indziej małżeństwo wraca z zakupów chyba, bo wiozą zapasy w taczkach ...
... a jeszcze gdzie indziej gospodyni już krząta się przy ognisku, warząc na wolnym powietrzu strawę dla domowników ... jak mi się to podoba ...
Z kominów lecą dymy, złe psy pasterskie, które nas wczoraj tak obszczekiwały, poszły już ze stadami na pastwiska ... babulinka pasie swoją krowę przy drodze ... nieznani ludzie pozdrawiają skinieniem głowy, uniesieniem ręki, machnięciem, uśmiechem ... starzy, młodzi, taki maja tu zwyczaj ... to miłe bardzo ... a my toczymy się dalej.
Jesteśmy już w Intregalde, a tutaj przepiękny wąwóz wśród skalistych ścian, pnących się ku niebu ...
Szlaki przez góry znaczą stare, kamienne krzyże ... spotykaliśmy je co i raz na rozwidleniach dróg, dla orientacji dla wędrowców od wieków ...
Wiele zagród stoi opuszczonych, niszczeją i rozsypują się bezpowrotnie domy i budynki gospodarcze o stromych strzechach, odchodzą w przeszłość ...
Nie jest łatwo tu żyć ... mnie jak zwykle gnębi, jak tu jest zimą? przecież nikt nie odśnieża tych dróg wśród gór, mieszkańcy muszą być przygotowani na długie dni bez dojazdu ... zapasy, siano blisko obórki, bo jak zasypie śniegiem, a nagła choroba? ... pewnie kto mocny, ten przetrwa ...
To już wąwóz Valisoara ...
Nie znaleźliśmy tego Raicani, za to odwiedzaliśmy stareńkie, przydrożne cerkiewki ...
... a detale architektoniczne starych budowniczych przyprawiały o niesłychany zachwyt ...
... drzwi wejściowe z wypukłym warkoczykiem we framudze ... przecież dawniej nie mieli skomplikowanych narzędzi ... a to zamknięcie ...
... a czopowane belki ...
... a otwór wentylacyjny ...
Widzieliście kiedyś takie cudo?
Powłóczyliśmy się po sennych miasteczkach szeklerskich, szukaliśmy jakiegoś targu, ale nie znaleźliśmy, za to kosztowaliśmy różnych słodkości w postaci ciast czy lodów, przesłodkich i przesmacznych zresztą.
A jak wracaliśmy nocą przez Węgry, to wstąpiliśmy na nasze stare miejsce "śniadaniowe", gdzie obstalowałam sobie kilka krzaczków piołunu ... wykopaliśmy je przy świetle czołówek, a sporo zerwałam do ususzenia ... piołun już posadzony, po dzisiejszym obfitym deszczu "podniósł uszy do góry" ...
Przywiozłam też sporo sera słonego, bo będę nadziewać paprykę czereśniową, która zresztą już oczyszczona z pestek czeka po obgotowaniu ... tak, jest ostra, palce pieką, oczy pieką, i jakby powietrze piekące też dostawało się do płuc:-)
Oto mój zbiór, miks paprykowy ... mam też kilka okazów czarnej, ale jeszcze całkiem nie dojrzała ... znaczy nie sczerniała:-)
... i po raz pierwszy orzechów laskowych nazbierałam z naszej leszczyny, a może po prostu udało mi się wyprzedzić wiewiórki:-)
Jeszcze zbieram pomidory ... udało mi się zebrać je przed deszczem ... te drobniutkie to takie podłużne, koktajlowe, ale bardzo smaczne ...
Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie, dziękuję za odwiedziny, dobre słowo, dobrego życzę, pa!
I bardzo pozdrawiam panów ze Straży Granicznej, bo sympatyczne, poranne spotkanie przy drodze zaowocowało nowymi ciekawostkami krajoznawczymi z pogórzańskiej krainy, i okazuje się, że w wielu miejscach jeszcze nie byliśmy, albo ominęliśmy... czyli jeszcze sporo przed nami, i trzeba buty szykować do wędrówki:-)
A tu jeszcze zdjęcie z bardzo wczesnego ranka, nie wiem, czy coś zobaczycie ... pod samym szczytem Horodżennego, czyli "zapotocznych" łąk ... najpierw myślałam, że stado jeleni wyszło zza zagajnika, dopiero jak wzięłam lornetkę, zobaczyłam, że to dziki, w różnym stadium wiekowym:-) pewnie ze 30 sztuk przemaszerowało przed moimi zdumionymi oczami.
I rykowisko jeleni już się zaczęło ... słyszę je wieczorem, rano ... nocą nie, bo nocą śpię:-) bywajcie w zdrowiu!