Pogoda z nocnymi przymrozkami, rześka i z niebem, aż oczy bolały. Trawy na pastwiskach wypłowiały od suszy, liście zaczynały z lekka kolorowieć.
Tym razem przecięliśmy kraj skosem, z północnego zachodu na południowy wschód, aż do Morza Czarnego.
Przygotowałam plan wyjazdowy z odwiedzeniem ciekawych miejsc, wiadomo, że nie wszystkie atrakcje uda się zobaczyć, ale ramówka musi być:-)
Po raz pierwszy od przekroczenia rumuńskiej granicy zatrzymaliśmy się w niewielkim wąwozie w pobliżu wsi Poiana Blenchii o nazwie Cheile Babei.
Przy końcu ścieżki przyrodniczej zainteresowały nas drewniane budki. Oho, nieciekawe miejsce jak na toalety, ale to nie były budki tego przeznaczenia, to przebieralnie i baseny z solanką.
Zbocza słonych gór pokrywają ciekawe rośliny, z łodyżkami jak niewielkie palce dłoni:-)
Tworzą całe dywany, najpierw zielone, potem czerwieniejące na jesień ... to soliród zielny.
Uwagę zwracają delikatne fioletowe kwiatuszki astra solnego, o mięsistych zielonych liściach, jakieś trawy ...
Z ciekawości wdrapałam się wyżej i zerwałam jakiś listek, trawkę, próbując je lekko rozgryzając zębami ... to wszystko słone. Od głównej ścieżki odchodziły odgałęzienia, odkrywające kolejne ciekawostki ... przy jednej z nich odchody, ani chybi niedźwiedzia, ale niezbyt świeże. Trochę wyżej na samym środku znowu ... o, nie, taka odważna to ja nie jestem, miejsce na uboczu, w pobliżu lasu, nie będę ryzykować:-)
Na samym środku wydeptanego miejsca znalazłam mały klejnocik, fioletowy kwiatuszek o trzech płatkach, to krokus banacki, kwitnący jesienią, oznaczył go kiedyś Staszek Kucharzyk.
Sama miejscowość w typie naszej Szklarskiej, a może Karpacza, dużo ludzi, autokarów, wycieczek, pensjonatów, każdy centymetr ziemi płatny, mnóstwo straganów, zabawek, lamp solnych i węgierskich kurtoszy i langoszy.
Aha, w planie były jeszcze odwiedziny w motylarni, z tropikalnymi motylami i roślinami, ale zastaliśmy drzwi zamknięte na głucho aż do końca maja przyszłego roku.
Przejeżdżaliśmy przez okręg Hargita, bogatym w rozmaite źródła mineralne, kąpieliska, sanatoria, a dodatek do nazw licznych miejscowości "baile" oznacza "łazienki".
W Baile Balvanyos skręciliśmy niezwykłą drogą w góry Bodoc, która prowadziła do jeziora Sfanta Ana/7km/.
Stary las, po drodze jedno miejsce widokowe ... nieco dalej przygotowane stoły, ognisko, pewnie jakaś grupa będzie tu bawić ...
Jezioro jest niezwykłe, znajduje się na dnie krateru wulkanu Ciomatul /ponad 900 m. npm/. Auto trzeba zostawić na zorganizowanym parkingu, a do jeziora zejść krętym asfaltem. Kiedyś można było tu zjechać, teraz trzeba opłacić sowicie górny parking i potrudzić się powrotną drogą. Wszędzie ostrzeżenia przed niedźwiedziami, schodzą tu na resztki pozostawione przez niefrasobliwych turystów ...
Zostawiliśmy ludną przystań i poszliśmy ścieżką wokół jeziora ...
Jest ono napełniane tylko woda opadową, nie wpływa tu żaden potok, głębokość sięga 7m.
Trochę wyżej, na północnym krańcu znajduje się kaplica św. Anny, patronki dziewcząt, które tu pielgrzymkują ... mężatki też. Ponoć oświadczyny w tym miejscu gwarantują udany, długi i owocny związek:-)
Wejście do kaplicy zabezpieczone kratą, na podłodze mnóstwo drobnych pieniążków i banknotów ...
Przysiedliśmy na ławeczkach, grzejąc w słońcu twarze po mroźnym poranku. Głosy nawołujących turystów niosły po wodzie, sunęły leniwie łódki, które można tutaj wynająć, wiatr czasami przynosił zapach palonego cukru, to opiekały się w budkach nad brzegiem jeziora kurtosze. Każdy nadchodzący obowiązkowo niósł ze sobą zwinięty i opieczony płat ciasta na słodko ... pewnie na to schodzą niedźwiedzie ...
Widok spod kaplicy ...
... i samo jezioro pod słońce ...
W sąsiednim kraterze znajduje się chronione rezerwatem torfowisko wysokie Tinovul Mohos, ale tam nie byliśmy.
W samym Baile Balvanyos z głównej drogi odchodzą znakowane ścieżki do źródeł termalnych, mofet z chłodnymi gazami wulkanicznymi, gazy bulgoczą też w basenach, obramowanych drewnianymi pokładami. Jest tu takie miejsce, a raczej grota, która nazwana jest Cmentarzyskiem Ptaków. Zgromadził się tu gaz i zabił wszystkie ptaki, które schroniły się w niej.
Przy jednym z ujęć mineralnego źródełka zrobiliśmy sobie popas, miejsce wyposażone w stoły i siedziska. Rozłożyliśmy naszą kuchnię turystyczną, zjedliśmy zupkę, potem kawa, nigdzie nie śpiesząc się, obserwowaliśmy, jak ludzie zatrzymywali się i łapali do butelek mizerny ciurek leczniczej wody. Musiało to być ważne źródełko, bo i odwiedzających było sporo.
Jadąc bocznymi drogami mijaliśmy kolejne miejscowości o węgierskim rodowodzie.
Nie sposób zatrzymać się w każdej, bo prawie każda posiada a to ufortyfikowany kościół, a to pałac węgierskiego grafa, a to ciekawy pomnik. Dużo jest takich z I wojny światowej z nazwiskami poległych żołnierzy-mieszkańców.
Zatrzymaliśmy się w jednej z nich, nawet nie pamiętam nazwy, pomnik na wzniesieniu, wśród spłowiałych traw jeździec na koniu ... to najprawdziwszy Arpad, wódz plemion madziarskich ...
Jego postać również u wejścia na stary cmentarz, w otoczeniu równie starego kościoła ...
Ponieważ lubimy stare kościoły i cmentarze, zajrzeliśmy i tu ... o, raju, nagrobki jak w naszym roztoczańskim Bruśnie i Podlesiu ...
Zdjęcie powyższej postaci Arpada zrobione ze skweru pamięci węgierskiego barona Apor Petera, postaci arcyciekawej, jak poczytałam w wiki ...
I tu mnie oświeciło ... jedno z kąpielisk termalnych nosi nazwę Baile Fetelor Apor, a więc "łaźnie dla dziewcząt z rodu Apor", arystokratycznej rodziny węgierskiej.
Stąd już niedaleko do Parku Narodowego Putna Vrancea, ale o tym w następnym wpisie.
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, ciepłej jesieni życzę, pa!