środa, 22 sierpnia 2018

niedziela, 19 sierpnia 2018

I tak mija nam lato ...

W lipcu lało, ani się pooglądałam, a tu już prawie koniec sierpnia.
Mgły poranne zalegają doliny, by potem przegoniło je słońce.
Ptaki jakby ucichły, tylko koncerty koników polnych słychać do późna w noc.
Tylko trawa nic nie robi sobie z końca lata i rośnie jak szalona. Dopiero co skosiłam, a już trzeba robić powtórkę. I wcale nie z racji, że chcę mieć angielski trawnik, a dlatego, że będą lecieć orzechy, jabłka, a nawet śliwki, a wyższa trawa tylko by przeszkadzała.






Na początku tygodnia spędziłam trochę czasu z Jaśkiem, bywając sporo nad wodą. Wiar jest rzeką o charakterze górskim, ale woda była tak ciepła, że Jaśkowi nawet zęby nie dzwoniły po dłuższym chlapaniu:-) Pyszna to była zabawa, budowanie zapory z kamieni, puszczanie kaczek, "bomby" z wody, kiedy płaski kamień spadał z dużej wysokości, prawdziwe gejzery ...






Żeby tylko jeszcze wypoczywający nad wodą nie zostawiali po sobie tyle śmieci. Może to i wina braku koszy, przecież można zawiesić na obręczy kilka worków i po sprawie ... tak myślę:-)
Na drugim brzegu broniła dostępu wysoka ściana skalna fliszu karpackiego ...


Późnym popołudniem jechaliśmy na Pogórze, kierując się na most na Sanie w Krzywczy. Jakaż nas spotkała po drodze burza, ciemno zrobiło się wkoło, grad walił falami jak śnieg w syberyjskiej purdze ... schowajmy się pod drzewo, bo nam dziury porobi w karoserii ...- krzyknęłam do męża w strachu. - No tak, lepiej, żeby drzewo się na nas zwaliło - skwitował. Co prawda, to prawda, więc jechaliśmy wolniutko dalej ... za kolejnym pasmem wzniesień ani śladu ulewy, sucha droga.
Śmiałam się, że ludzie pomyślą sobie, że prosto z myjni wyjechaliśmy, tak wymyte mieliśmy auto.
Mąż zaczyna przygotowywać pszczoły do zimowli.
Już drugi raz były dymione, wczoraj po raz pierwszy je dokarmiał. Dziś zajrzał do uli, jedzenie prawie całe zabrane.
Także wczoraj zrobiliśmy porządek ze sprzętem pszczelarskim, mycie wiader, odstojników, sit, miodarki, montowanie w piwnicy nowej półki ... zajęło nam to prawie cały dzień.
Ale zanim zabraliśmy się do roboty, poranny wyjazd do sklepiku w dolinie i objazd drogi do Leszczyn i doliny Jamninki.
W Górach Sanocko-Turczańskich już z lekka płowieją bukom czupryny ...


Na drutach mnóstwo ptactwa, pewnie zbierają się do odlotu ... dziś na polach pod Radymnem widzieliśmy także stada czajek ...


Już zaczynają kwitnąć zimowity ...


Niechybny to znak, że lato ma się ku końcowi.
W piątek wieczorem znalazłam jeszcze chwilę czasu, żeby przygotować jedzenie, takie "ubogoresztkowe".
To knedle czeskie.
 Na zdjęciu wyglądają nieciekawie, ale są smaczne. To ulubione danie męża, babcia mu takie gotowała:-)


Na pewno u każdego znajdą się w chlebaku czerstwe bułki, z którymi nie wiadomo co zrobić, bo ileż można produkować tartej bułki. Więc trzeba te bułki pokroić w kostkę, przygotować ciasto drożdżowe jak na racuchy, a kiedy podrośnie, wsypać do nich te kostki. Dokładnie wymieszać i poczekać, aż bułka wypije wilgoć z ciasta. Uformować kule, wrzucać na wrzącą wodę /dla ułatwienia można obtoczyć je w tartej bułce, żeby nie lepiły się do rąk/. One nie toną, pływają cały czas po wierzchu i niech to Was nie zmyli, trzeba je pogotować dłużej, żeby środek nie był surowy.
Swoje knedle czeskie polałam sosem z kurek, na następny dzień zostały odsmażone i również z tymże sosem zjedliśmy. Dziś rano zjedliśmy same, tylko takie chrupiące:-)
Tylko trzy bułki, a jedzenie, że ho!ho!


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, bywajcie w zdrowiu, pa!


wtorek, 7 sierpnia 2018

Klęska urodzaju ...

Zawsze byłam przeciwna takiemu nazewnictwu.
Jak to klęska? Trzeba tylko mądrze wykorzystać obfitość plonów.
Jednak mój stary sad chyba nie przeżyje tej obfitości.
Stare śliwy węgierki  łamią się pod ciężarem owoców jak zapałki.
Dziś kosiłam, bo po deszczach trawa znowu wybujała i już zaczęła wykładać się.
Kosiłam ze strachem pod tymi drzewami, bo zdawało mi się, że wibracje kosy spalinowej spowodują, że drzewo nie wytrzyma.
Jedna śliwka stoi jeszcze, bo oplatające ją pędy winorośli jeszcze przytrzymują, a kierunek upadku prosto na mój piec chlebowy:-)
Inna położyła się płasko na dachu pomieszczenia gospodarczego, podparta trochę na drewnianych widełkach, pojedyncze gałęzie jabłoni spadły na dół.
Do zbiorów owoców jeszcze daleko, muszą przecież dojrzeć, a jeszcze chyba powiększają swoją objętość i ciężar.









Tak się cieszyłam moją grządką permakulturową, dorodne pomidory, ogórki ... wystarczył jeden dzień nieobecności, a pomyślałam, że ktoś psikusa mi zrobił.



Jakby zaraza ogniowa przeszła ... dziś to już sterczą tylko wyschłe pędy, a zgniłe owoce opadają ...


Pod folią lepiej, no może chociaż tutaj coś z tego będzie ...



Po kilku dniach "złe" przylazło i tutaj ... coś tam jeszcze zbieram, ale nowe owoce już nie przyrastają, liście sczerniałe, łodygi to samo. Mąż tylko pokiwał głową: - Tyle się nachodziłaś przy tych rozsadach, tyle pilnowania, od lutego ... Takie to są blaski i cienie działkowca-amatora.
Pod folią jeszcze podlewam pomidory, niech dojrzeją te, które przetrwały. Wczoraj miałam towarzystwo, pod strumień wody z węża przyszła jaszczurka zwinka. Zanurzała pyszczek w wodzie, jak to czasami pies bawi się, polałam ją, co sprawiało jej wyraźną przyjemność:-) przeszłam do następnego krzaczka, a ona dalej czekała, no to jeszcze ją polałam ... popiła, kilka razy wysunęła rozdwojony języczek, jakby się oblizywała i sama odeszła. Nie sądzę, żeby cierpiała na brak wody, przecież tunel jest otwarty na okrągło.


Przestało wreszcie lać, może drzwi zaczną się domykać, spuchnięte od wszechobecnej wilgoci.
Piernaty wyniosłam na słońce, wszelkie dywaniki i inne szmatki, bo mam wrażenie, że wilgoć dotarła wszędzie.
Na środku podwórza rośnie stara grusza. Dziwna to jakaś grusza, bo jej owoce już spadają miękkie w środku, a już na ziemi wystarczy dzień, dwa i śladu po nich nie ma. Używanie mają osy, szerszenie, motyle, a nawet pszczoły ... teraz to nawet te na drzewie są przez nie zjadane. Słychać brzęczenie, jak na kwitnącej lipie, a pod gruszą ... no, tam to strach nawet się zbliżyć:-) Osy są wszędzie, nie można jeść na tarasie, psy chowają się przed nimi, a okna i drzwi w chatce są zamknięte, bo zlatują się po kilkanaście sztuk. Już zostałam użądlona, i to wieczorem, kiedy czytałam przy lampce. Przyleciała do światła, a ja myślałam, że to mucha usiadła mi na włosach, no i dziab! w rękę:-)
To ostatnie odkrycie w pomieszczeniu gospodarczym, są dwie kule wielkości głowy dorosłego człowieka, już są puste ...



... chyba osy tu mieszkały, te same, na które polował gąsiorek:-)
Nastał czas przetworów, zdążyłam jeszcze kupić wiśnie w sadzie po drodze na Pogórze. Dżem już siedzi w słoikach, a ja pracuję nad konfiturą wiśniową. Trochę to schodzi, bo konfiturę przygotowuje się przez 3 dni ... podgrzać i zostawić do ostygnięcia, podgrzać i zostawić ... owoce stają się szkliste, nasycone cukrem, dobrze się przechowują. To tak zwana galanteria przetworów z wiśni, nie do codziennego użytku, a do przyozdabiania smakowego np. budyniu, bitej śmietany, zupy "nic", ciast czy lodów:-)
To już tyle wieści z Pogórza.
W powietrzu czuje się już poranny chłodek, pachnie jesienią, a ja nie zdążyłam nacieszyć się latem.
To wszystko przez ten deszcz:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!