sobota, 26 września 2020

Na 48 ławce ...

 Słabo wychodziło nam wędrowanie latem. Gorąco nie służyło zdrowiu, zatem prace koło domu wcześniejszą porą, potem odpoczynek. Wreszcie przyszła jesień, a z nią rześkie dni i chęci, aby wreszcie ruszyć gdzieś przed siebie. Przez Pogórze przewaliły się rzesze turystów, pewnie mniejsze, niż przez inne atrakcyjniejsze regiony, ale tylu aut z obcymi rejestracjami jeszcze nie widzieliśmy. Może to tylko przejazdem, autostradą pod Przemyśl, a potem w Bieszczady:-)

Na pierwszy rzut wzięliśmy Połoninki Arłamowskie, dzień powszedni, popołudnie, więc nie powinniśmy spotkać za dużo ludzi, a może wcale. Ruszyliśmy spod szlabanu, szlakiem na Suchy Obycz, a potem w kierunku dawnego Arłamowa. Nie, jednak nie byliśmy sami, z górek zjechała grupa młodych ludzi na rowerach z przytroczonymi kolaskami dla dzieci. Wszystko jednakowe, a więc podejrzewaliśmy, że z wypożyczalni z hotelu arłamowskiego. Nie wiem dlaczego, ale zawsze żal mi tych dzieciaczków, zamkniętych za folią kolaski, przegrzane i osamotnione, a spełniające marzenia rodziców. Niektóre zapłakane, niektóre przysypiające, nie, nie podoba mi się to, może dlatego, że nie znam takiego sposobu spędzania czasu z dziećmi.

Poszliśmy przed siebie w cieniu coraz wyższych świerków, a potem na rozsłonecznione stare trakty dawnej wsi Arłamów.

W oddali, na ostatnim planie bieszczadzkie szczyty, próbowaliśmy je oznaczyć, trochę nam się udało, reszta to po stronie ukraińskiej. Po dawnej wsi pozostał stary, drewniany krzyż ...

Wygodną drogą z betonowych płyt wspięliśmy się na najwyższy szczyt połoninek, marząc po drodze, że przydałoby się tam jakieś siedzisko, podobnie jak na Żytnem pod Kalwarią. Ot, posiedzieć, popatrzeć, a gdyby zastał deszcz, to schować się pod dach. Wyszliśmy na wypłaszczenie, a tam, oczom, nie wierzę, najprawdziwsza ławka:-)


Nie będę się rozpisywać o inicjatywie, przeczytajcie sami wyrzezany w drewnie napis ...


O! jak przyjemnie usiąść, zapatrzeć się w dal ...


Za plecami widoki na Ukrainę, przed oczami  dolina arłamowska, na lewo dalekie Bieszczady, i polskie, i ukraińskie.

 

Delikatny wiaterek wiał, nad górami lekko chmurzyło się, przepowiadając zmianę pogody. Nie chciało się ruszać stąd, aż żal, że nie zabraliśmy herbatki w termosie. Za to nazbierałam sobie wiązankę krwiściągu, wielce pomocnego ziela. Po drodze spotkaliśmy bardzo ładnego, dużego i żywotnego padalca, a także ogromną gąsienicę z ogonkiem:-)



Wracając do ławki, ma ona numer 48, a zamontowanych jest po górach 50 sztuk, Na pewno je spotykaliście, posiadywaliście na nich, napiszcie, w jakich miejscach?
Do domu wróciliśmy, jakżeby inaczej, pętelką przez dolinę Jamninki, u wyjazdu z lasu otwiera się doskonały widok na dolinę ...



Dziś pogoda już zmieniła się, w nocy obudził nas rzęsisty deszcz, walący o blaszany dach. Wstrzeliliśmy się w 2-godzinną przerwę w opadach przed południem i poszliśmy z kolei na Połoninki Kalwaryjskie. Niebo ciemniało coraz bardziej, wiatr niósł znad gór pojedyncze krople, a my zakotwiczyliśmy pod wiatą na Żytnem, mimo takich odstraszających tabliczek.


Droga wiła się przez rozległe pastwiska, cała w zimowitach, krówki leniwie przeżuwały, to co naskubały rankiem. Też ładne miejsce, bardzo widokowe, na paportniańską dolinę, Suchy Obycz, dolinę Wiaru i sanktuarium kalwaryjskie.







Jak zwykle trafił nam się patrol pograniczników, ale my przecież swojacy z sąsiedniej góry, o! tam nawet ją widać na grzbiecie, więc pożyczyli nam miłego dnia i odjechali.


Najwyższy czas wracać do domu, bo zaczęło kropić coraz bardziej, a teraz leje. I dobrze, bo już sucho było bardzo, rzeki mizerne, a może i grzyby pojawią się w lesie. Na szybko zrobiłam rumuńskie placinty ze słonym serem ...


Trochę eksperymentuję w kuchni. Ponieważ obejrzałam na yt filmy z Makłowiczem, z Chorwacji, to zaciekawiła mnie taka potrawa blitva. Buraki liściowe rosną na grządce, nie miałam pomysłu, co z nich zrobić, o! i już mam natchnienie ... nie są to co prawda białe, tylko czerwone, ale to niczemu nie przeszkadza ... są śliczne, naprawdę, zwracają uwagę intensywnym kolorem łodygi i liści ...


Pokrojone ziemniaki z łodygami i liśćmi buraka, cebulka i czosnek z oliwa, razem uduszone, całkiem smaczny dodatek do drugiego dania, albo samodzielnie ... z bułką zjadłam:-)


Na jesiennych grządkach całkiem kolorowo, co prawda zlikwidowane już pomidory i ogórki, ale czerwieni się papryka czereśniowa i wąziutkie strąki chili, kwitną jeszcze słoneczniki, dodają koloru cukinie i pióropusze marchwi, pietruszka wzeszła pojedynczo, mimo dwukrotnego siania, a kapusta nie zawiązuje główek.



Na grządce po pomidorach wysiałam jakieś sałaty na patelnię, rukolę, szpinak, rzodkiew Lodowy sopel, roszponkę, jeśli nie zdążą urosnąć przed zimą, przykryję i będą szybciej na wiosnę, coś tam zawsze przetrwa.

Po drodze z kalwaryjskiego wzgórza wypatrzyłam w bocznym wąwozie coś kwitnącego na żółto w stercie wyrzuconych kiedyś, zmurszałych już odpadów z ogrodu. Ojejku, przecież to dzielżan ... wróciłam z łopatką i przeniosłam roślinę do nas, nawet nie odczuła tych przenosin. Pszczoły od razu zwiedziały się, że to coś dla nich:-)


Chatkę porosła nam rdestówka, kwitnie na całego, a domek wtapia się coraz bardziej w otoczenie. Tutaj też chętnie przylatują pszczoły, a z przekwitłych kwiatostanów sypią się białe płatki ...



Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, wszystkiego dobrego, pa!





poniedziałek, 21 września 2020

Powidoki lata ...

 Przepraszam, po stokroć przepraszam, że martwiliście się o mnie.

Nie pisałam, dopadł mnie uwiąd twórczy, wena uleciała, a komputer odpoczywał długi czas nieotwierany, pokrył go kurz, patyna czasu, a blogger zdążył zmienić szatę graficzną, w czym usiłuję się odnaleźć:-) Lato upłynęło mi na pracach gospodarczych, wyprawach w pobliskie rejony pogórzańsko-roztoczańskie, to czas spędzony po trosze z rodziną, a po trosze w chatkowej samotni. Drugi syn z wysp urlopował w sierpniu, bo drugi mieszka z nami, a mama jak to mama dogadzała mu trochę kulinarnie:-) A że lubi Pogórze, spędzał tu dużo czasu. Po wielokroć tego lata walczyłam kosą spalinową z szybko odrastającą trawą w sadzie, co w sumie daje całkiem spory wynik, 1,60 ha:-) 

W ostatnim poście pisałam o powodziach, które nawiedziły nasze okolice. Długi czas po nich, kiedy było już sucho, wybraliśmy drogę przez Hutę Brzuskę, urozmaiconą, krętą, z serpentynami, bardzo widokową, ale rzadziej uczęszczaną. No co też nawyrabiał tam taki niepozorny ciurek wodny, dopływ Stupnicy. Zjechały całe brzegi, z drzewami, do gołej skały albo gdzie ziemia była luźniejsza, woda zabrała dwa mosty, a ludzie przechodzą do swoich domów po drabinach wspartych o urwiste brzegi.


Taki stan trwa do dziś, przez potoki są przerzucone płyty, po których można przejechać, wszystko dobrze, gdy mała woda jak teraz, gorzej, gdy przyjdą opady. Ten widok z drabinami przypomina mi Rumunię wrześniową sprzed dwóch lat, kiedy to uczniowie rozpoczynali naukę, a my przy skalnym Moście Boga piliśmy w sklepiku najlepszą na świecie kawę. W tv leciał reportaż z pierwszego dnia nauki w szkole, do której uczęszczało troje dzieci, a do domów wracali skracając sobie drogę po takich właśnie drabinach. Wspinali się wysoko, bo tam w górach były ich domy.


Lato w paśmie Chwaniowa, w drodze do Ropienki, złociło się łanami rozkwitłych rudbekii, takie też były drogi przez Grąziową, całe w złocie.


Plony były znośne, choć przez cały czas trwała walka z zarazą. Pomidory dziś zerwałam ostatnie, ogórki poległy już wcześniej, ale na zimę zdążyłam zrobić. Czosnek suszy się pod dachem, powiązany w warkocze, cebulka drobniejsza jest jedzona na bieżąco. 


W dolinach rankami zalegają mgły, noce już bardzo chłodne, za to zaczęło się rykowisko.

 Kiedyś rankiem, kiedy już słońce ozłociło "zapotoczne" łąki, rozległ się głęboki ryk jelenia, odpowiedział mu inny, a kiedy spojrzałam tam, zobaczyłam je. Całe stado łań, niektóre jelenie walczyły, aż do mnie słychać było trzask uderzającego poroża. Aż chciało mi się zaklaskać w dłonie z radości, bo poprzedniego dnia spotkałam na drodze panów z flintą na ramieniu, szli zmęczeni po nocy czatowania. Aha, dobrze wam tak, jelenie były sprytniejsze, odczekały dzień i wyszły na łąki, dla mnie:-)


W zaciszu rozpiął sobie pajęczynę tygrzyk paskowany, do floksów przylatywał fruczak gołąbek, ruchliwy jak licho, ciężko go było złapać w obiektyw.



Przy ogrodzeniu zakwitł po raz pierwszy powojnik pnący, inne sadzonki jeszcze małe. Ale po co jeździłam aż na Słowację po nasionka, żeby zebrać je z przydrożnych zarośli, skoro ostatnio zauważyłam taki powojnik koło wiaduktu kolejowego w Przemyślu? A było mi wcześniej patrzeć:-)



Wrześniowe krajobrazy już tchnące jesienią, wierzchołki buków muśnięte lekkim kolorem, a w lasach pełno grzybiarzy. Chyba więcej ich w roztoczańskich lasach, bo my ciągle czekamy na rydze.
Ponieważ zrobiłam sobie bardzo dużo rozmaitych rozsad, trzeba było gdzieś je w końcu ulokować, bo przecież nie zostawię na zimę w doniczkach, łatwiej je okryć jedliną. Wymyśliłam sobie pleciony płotek, do tego wsypana ziemia, taka niby grządka. I nieszczęście gotowe, jeden palik nieoczekiwanie stanął na drodze Amikowi, uderzył w niego mocno, kuleje na łapkę, zostawił trochę sierści, ale będzie dobrze. Zakończenie płotka zrobiłam teraz z wyższego palika, na to jakaś ozdóbka z doniczek, i może futrzak popatrzy, gdzie goni.


W Górach Sanocko-Turczańskich dokwitają goryczki, przecudne, dorodne, prawie jak na połoninach:-)


Z traw wychylają się zimowity. Kiedy robiłam ostatnie koszenie, ścięłam niektóre żyłką, ale na następny dzień już pojawiły się nowe, śliczne, delikatne.




Nigdzie nie wyjechaliśmy tego lata, miała być wczesna wrześniowa Rumunia, a tu zamknęły się Węgry, Ukraina, a i Rumunia pewnie też, bo już teraz nie śledzę. Może zmienią się za jakiś czas realia, brakuje mi tych wyjazdów, jak i również koncertów z "krainy łagodności". Mieliśmy jechać w ostatni weekend do Zajazdu Pod Caryńską na koncert grupy BEZ JACKA, ale zmęczenie po pracowitym dniu zwyciężyło.
Nie ma już naszego Gucia, dachowca podrzutka, od sierpnia, a był z nami 10 lat. Poturbowany po zdarzeniach z zeszłego lata nasz trzyłapy kot nie wrócił do domu ... i nie wrócił do tej pory. Jeszcze stoją jego miski, na wszelki wypadek puszka z jedzeniem, ale chyba nie ma już szans. 
Miałam taki sen ... jest ciemno, otwieram drzwi sypialni, a on zawsze czekał już na mnie przy drzwiach. Z naprzeciwka padało światło, w ciemności zaświeciły jego oczy ... Gucio wrócił, radośnie zabiło mi serce ... ale to był tylko sen. Opowiadałam go potem domownikom ...


A to na pożegnanie lata, Tosia z mamą, w wianuszkach z rumianów, obie wypaćkane czekoladowymi lodami, Tośka bardzo lubi mleeem!


Pozdrawiam wszystkich serdecznie, dziękuję za troskę i o wybaczenie proszę, że nie dawałam znaku życia, zostańcie w zdrowiu, pa!