poniedziałek, 26 lipca 2021

Zaległości z najdłuższych dni lata ...

 Miałam małą przerwę w pisaniu bloga, końcówką czerwca i początkiem lipca. Nie chciało mi się nawet  otwierać komputera, ale zdjęcia robiłam, jak zawsze zresztą. I na podstawie tych zdjęć stworzę ten wpis, bo szkoda mi, żeby gdzieś przepadły, zapomniane. To będzie zlepek  z mgieł i deszczu, kwitnących lip, cerkiewek,  "deskali" i murali Andrejkowa, moich obserwacji botanicznych i ogródkowych,  pełnia lata z pobytu w chatce i wyjazdów po najbliższej okolicy.

Bazą moich posiłków była zielenina z grządek, różnego rodzaju sałaty, szpinak, szczypior, a wszystko polane sosem winegret z dużą ilością czosnku. Jadłam taki zestaw trzy razy dziennie, ale jak przyjeżdżał mąż, to posiłki były solidniejsze, często przypiekane na grillu. 

W tym czasie wszyscy pokazywali kwitnące róże, oczopląsu można było dostać od kolorów, kształtów i odcieni. Moja różyczka jest tylko jedna i skromna, zakupiona w gminnym sklepie rolniczym, przez dwa lata stała jak zaczarowana, w tym roku wypuściła długie pędy i zakwitła nawet dosyć obficie, radując moje oczy, bo jakoś nie mam dobrej ręki do róż. Zresztą u mnie wszystko rośnie, jak tylko przetrwa, nie stosuję jakichś specjalnych zabezpieczeń, okrywań, a już wykopywanie bulw na zimę to dodatkowe utrudnienie.


No, może oprócz mieczyków. W tym roku w markecie skusiłam się na torebkę pewnie 20 sztuk różnokolorowych bulw, już nawet zaczynają kwitnąć, trzeba mi tylko nie zapomnieć ich wykopać przed zimą i schować w piwnicy.

Nie zaniedbaliśmy też wycieczek doliną Jamninki, kapliczka w Trójcy schowała się w wysokiej trawie , a grzyby uszaki na konarach czarnego bzu czekają na jesienny zbiór.



Za płotkiem, uplecionym zeszłej jesieni rozkwitły różnego rodzaju dziewanny, te najpopularniejsze żółte, a także o kremowych płatkach, rozstrzelone na kłosie kwiatowym, albo bardziej skupione, nie urosły tylko fioletowe, a były w zestawie nasion. Nie dopisały też dzwonki kropkowane, które niby rosną, liście są, ale kwiatów nie wydały. Zobaczyłam je u BasiW, i też zapragnęłam. Te jasne na pierwszym planie to potężne krzewy szałwii muszkatołowej, rośliny ciekawej i bardzo dekoracyjnej. Jednakowoż zachwycają mnie ciągle rozwijające się delikatne kwiaty driakwii kaukaskiej, jak spódniczki baletnic, całej w falbankach.



I ostróżki do zakochania w niebieskościach, smukłe przetaczniki, i jednoroczne floksy jak gwiazdeczki, jakieś goździki, wszystko własnej hodowli, od nasionka.






Gęsto tego wszystkiego, raz koło razu, przemieszane z chwastami, podagrycznikiem, wspierają się jedne na drugich i kwitną, i pachną, zwłaszcza wieczorem.


Kiedy lipy zaczęły kwitnąć, pojechaliśmy w niedzielę po południu nawąchać się tego miodnego zapachu, nasłuchać brzęku pszczół na Roztocze, do Huty Kryształowej. Tam aleja lipowa wiodąca do nieistniejącego dworu Andruszewskich, zwanego Smolinem, zapewniała te wszystkie atrakcje.



Nasza lipka we wjeździe na podwórze też wyjątkowo obficie zakwitła, ale trochę później, bo to odmiana wąskolistna. Została bardzo okaleczona przez energetyków, powycinali jej gałęzie byle jak, to po trosze moja wina, nie powinnam jej tu posadzić tak blisko linii energetycznej.


Bywały dni deszczowe, kiedy nie było co robić i jechaliśmy na dłuższą wycieczkę po okolicy, szlakiem cerkiewek choćby. Do Birczy, przez Leszczawkę, przy okazji znaleźliśmy skrót do Lipy, potem do Rudawki i Kotowa, i robiąc solidne koło do cerkwi w Roztoce.




Jednego razu wracając w niedzielę do domu, wybraliśmy trasę przez Hutę Łodzinkę, a potem mieliśmy jechać przez Hutę Brzuskę, bardzo widokową drogą po wzgórzach pogórzańskich. Jednak skusił nas, a raczej zachęcił wjazd w leśną drogę z napisem, że dopuszczona do ruchu i też dociera do Huty Brzuskiej, droga jak dla nas. Pięknym jodłowym starodrzewiem dotarliśmy do skrzyżowania ze szlakiem niebieskim, który w prawo schodzi do Krzeczkowskiego Muru, a w lewo do Huty Brzuskiej, przed nami w oddali leśna droga już zamknięta dla ruchu samochodowego. Ponieważ było sucho, zdecydowaliśmy się na zjazd polną drogą, niezapomniany, piękny, chwilami niebezpieczny, ale warto było. Po deszczu nikomu nie polecam tego przejazdu, chyba że jakimś leśnym ciężkim pojazdem:-)





Na zdjęciu powyżej widać dachy domostw, przecież ludzie musza tam jakoś dojeżdżać ... jednak droga skończyła nam się na czyimś podwórku. Zawróciliśmy i dalej tą polną drogę wjechaliśmy w las, cały czas niebieskim szlakiem:-) i zjechaliśmy w dół na łeb, na szyję sporą stromizną w samo centrum wsi, czyli Huty Brzuskiej. Oświeciło mnie, przecież przed laty szliśmy tą trasą, tylko odwrotnie, opuściliśmy szlak na tej właśnie krzyżówce do Muru i dalej na azymut, na dziko do Chyrzynki, a potem krypą przez San, bo prom nie działał.
Ponieważ pogoda była ładna, do domu niezbyt śpieszno, zahaczyliśmy jeszcze o nasz prześliczny Pruchnik z pochyłym ryneczkiem, to nasza Lanckorona:-) 
Tutaj kiedyś przemknął mi nowy "deskal" Andrejkowa, dziś miałam czas go sfotografować.






Uroczy zakątek z wystawą dawnego Pruchnika na starych fotografiach, ze zbiorów naszego dobrego znajomego, przewodnika jarosławskiego Jurka Czechowicza.






Pozostając w temacie talentu Andrejkowa, pokażę jeszcze zdjęcie muralu z Przemyśla o tematyce I-wojennej, z ulicy Smolki. Czytałam kiedyś wspomnienia hrabiny, mieszkającej właśnie na tej ulicy i  u której w kamienicy przewijały się tabuny żołnierzy różnych armii, w zależności od tego, w czyich rękach była twierdza Przemyśl. Nie jest to moje zdjęcie, pożyczyłam je ze strony miasta, ileż razy przejeżdżałam tamtędy, plując sobie w brodę, że nie wzięłam aparatu fotograficznego:-)


Jak już post urósł mi do rozmiarów olbrzymiej anakondy, to jeszcze pokażę kruszczyka, który urósł mi prawie na ścieżce za chatką, Przetrwał, ochroniony różnymi patyczkami, przed mężowską kosą, bo on idzie i macha sobie nią beztrosko, kosząc wszystko, co na drodze, a potem: ... trzeba było sobie zaznaczyć, zapomniałem:-) ...




Ania orzekła, że to kruszczyk szerokolistny ... jaki by on nie był, cieszy, że obrał sobie miejsce w pobliżu chatki, a ja z dnia na dzień mogę obserwować jego rozwój, od wąsatego kłosa do rozkwitu.
Ach, ach, i jeszcze jasieńce piaskowe, jak jedziemy do babci, błękitne obłoczki, niestety przekwitły już ...


... i ziele centurii, ocalone z łąki przed sianokosami, pomocne na dolegliwości trawienne, gorzkie jak licho.

Jeszcze opowiem Wam o myszach-celebrytkach, a może to były popielice. Ukradły mi moją kredkę do oczu i najpierw wygryzły rysik, pewnie miał jakiś dodatek tłuszczu, żeby gładko rysowało skórę, a im zasmakowało. Pierwszym razem znalazłam ją za umywalką, a tym razem zabrały ją zupełnie i nieodwołalnie, nie ma nigdzie, będą się pewnie upiększać:-)


Uff, uff! skończyłam ... dotrwaliście do końca? ... jestem w podziwie:-)
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za poświęcony czas, zostawione słowo w komentarzu, zostańcie w zdrowiu, pa!





 

poniedziałek, 19 lipca 2021

Buna ziua, Romania, czyli jak spełnił się nasz sen ...

 Obostrzenia covidowe bardzo skomplikowały nam podróżowanie do tego kraju. Przedtem  przejeżdżaliśmy wschodem Słowacji i Węgier i już późnym rankiem staliśmy u bram Rumunii, teraz życie stało się trudniejsze. Mimo szczepień, posiadania certyfikatu, na który nikt nie zwraca uwagi, podróżni kierowani są na trasy tranzytowe w obu krajach i nie ma zmiłuj się, trzeba odbić aż do Preszova, potem przez Koszyce do Miszkolca. Trzeba wykupić winiety na autostrady na Słowacji, bo też są wyznaczone trasy przez ten kraj, potem na Węgry, gdzie przedtem przemykaliśmy szybciutko przez gaje akacjowe, aby tylko przekroczyć Cisę. Oprócz tego tymi trasami gnają tiry w nieprzebranych ilościach, trwają roboty drogowe ze światłami, a więc korkują się niemożliwie i zamiast rankiem witać Rumunię, nadkładamy wiele kilometrów i lądujemy tam późnym popołudniem. Na Węgrzech wyznaczone są przy autostradach z rzadka parkingi, gdzie można się zatrzymać, zatankować, odpocząć, skorzystać z toalety, na innych zatrzymuje czerwony napis "not for transit". Choćby rosły gule za uszami, w oczach przelewało się na żółto, albo i co innego ... "not for transit", kurczę! jakby człowiek był zadżumiony, szkoda, że jeszcze dzwoneczków nie każą nosić, jak trędowaci. Mamy cichą nadzieję, że może na jesień coś się zmieni, oby nie na gorsze.

Wyjechaliśmy jak zwykle dwie godziny po północy, żeby trochę zaoszczędzić czasu, ale trzeba jechać aż na przejście w Barwinku, reszta zamknięta. Wybraliśmy początek tygodnia, aby w dzień powszedni uniknąć tłoku weekendowego, a celem naszym był Narodowy Park Apuseni, a konkretnie Poiana Glavoi. Chcieliśmy spędzić ten czas zupełnie inaczej niż na poprzednich wyjazdach, bardziej stacjonarnie, a także pochodzić po górach. Było bardzo gorąco, zatrzymaliśmy się dopiero w Rumunii, nad huczącym strumieniem po drodze w góry , aby schłodzić stopy, przemyć twarz ...

Niech ten chłód wody zatrzyma się choćby w parcianych paskach sandałów:-) Mieliśmy jeszcze jedną atrakcję do obejrzenia w osadzie Boga, to wodospad Oselu, kawałeczek tylko trzeba odbić szutrową drogą. Z przyjemnością wysiedliśmy z auta rozprostować kości po wielu godzinach, a także zanurzyć się w chłodny cień lasu. Z daleka słychać było szum spadającej z wysokości wody, zbudowana obok zapora psuje trochę naturalne piękno tego miejsca. 



Teraz już prosto zakosami do góry, a z przełęczy Scarita zjazd szutrową drogą w urokliwą, zieloną dolinę Poiana Glavoi. Z jednej i drugiej strony pasterskie zagrody, w górach pasą się stada owiec i krów. Przez środek płynie po kamieniach strumyk, teraz tylko poszukać dobrego miejsca na rozbicie namiotu.

Trzeba uważać na wystające skały, żeby nie rozpruć miski olejowej:-) Ulokowaliśmy się w najwyższym punkcie, mieliśmy doskonały widok na całą dolinę, a przede wszystkim po południu był tu upragniony cień. Niedaleko były punkty gastronomiczne, można zjeść smakowita ciorbę z grzybami albo mięsem, albo placintę z bryndzą, polentę z bryndzą, a w gustownych drewnianych cebrzykach lub skrzyniach chłodziło się w źródlanej wodzie piwo. 

Mąż był bardzo zmęczony, tyle godzin za kółkiem, więc za chwilkę rozległo się pochrapywanie z namiotu:-) a ja poszłam na skałki zdjęcia porobić, kwitły pięknie macierzanki, pomponiaste bordowe osty, a same skałki to jak gotowe skalniaki do ogrodu.



Obserwowałam też ludzi, byliśmy jedynymi Polakami, dwoje Czechów, tyleż Niemców, reszta to Węgrzy i Rumuni. Ci ostatni to umieją biwakować:-) W ruch poszły siekierki, wszędzie odgłosy rąbania, żadne tam grille, tylko zapłonęły ogniska żywym ogniem. Rozsnuły się pachnące dymy po dolinie, zapachniało jedzeniem, ktoś rozstawił na trójnogu ogromniasty rondel z uszami i wielką łychą mieszał zawartość, bo dużo było namiotów wokół tego ogniska. A potem w ciemności cała dolina zajarzyła dogasającym żarem ognisk, cichły rozmowy, ktoś zaśpiewał w tym niezrozumiałym języku, mamy ukołysały dzieci do snu, gdzieś szczeknął pies ... nawet nie zauważyłam, kiedy obudził mnie ranek.

A właściwie nie ranek, tylko melodia wydzwaniana dziesiątkami dzwoneczków uwieszonych na szyjach owiec, grubiej, cieniej, w rytm poruszania się zwierząt, stada szły na pastwiska górskie ... ten malutki czarny piesek za ciobanem czyli pasterzem robił głośną robotę, najwięcej naszczekiwał, wielkie pasterskie psy zabiegały stado, poganiały maruderów na ostry gwizd pasterza. On sam pohukiwał wesoło, góry odpowiadały echem ... tego nie zobaczy człowiek na komercyjnej wycieczce, w takie miejsce nie zawiezie wycieczkowy autokar:-) W trawie wydeptane odwieczne ścieżki, trasy, którymi idą owce ... jak zmarszczki na obliczu starego człowieka. Za tym stadem przeszło następne, potem jeszcze krowy. 

A po śniadaniu tymi ścieżkami poszliśmy i my, na kolejna polanę w dolinie, jeszcze ładniejszą, to Poiana Ponor. Po drodze rosły ciekawe zarazy, pyszniły się intensywnym pomarańczowym jastrzębce ...


... a na podmokłym stoku bieliły się wełnianki.

Pierwszy raz widziałam takie łany tojadów, szkoda tylko, że dopiero rozkwitały, no i delikatne dzwoneczki karpackie.



Nic, tylko siedzieć i patrzeć.

Ciekawostką jest wartki potok płynący jej dnem, a potem ginący gdzieś w czeluściach ziemskich. Jak to? tyle wody i ginie nie wiadomo gdzie? nie mogło pomieścić mi się w głowie. Okazało się, że jednak odnajduje się, wypływa na powierzchnię w Twierdzy Ponoru:-)




W zaklęśnięciu terenu potok kończył swój bieg, słychać było bulgot, szum wody uciekającej gdzieś do wnętrza ziemi lejem krasowym ...

... i koniec, nie ma śladu po potoku:-) Spędziliśmy w tej dolinie dużo czasu, przemierzyliśmy ją wzdłuż i wszerz, pochlapaliśmy się, a ponieważ wyszliśmy dosyć wcześnie, byliśmy tu prawie sami, prócz stad pasących się na zboczach.

Wróciliśmy do bazy, a po przekąszeniu placinty i ugaszeniu pragnienia poszliśmy w dół szutrową drogą. Było nam dobrze, nieśpiesznie, tylko bardzo gorąco:-) mimo, że w górach. Przy drodze znalazłam prześliczne kruszczyki rdzawoczerwone, a także inne kukułki.




Po południu przyszły chmury, zagrzmiało, zahuczało i rozszalała się burza, odbijając się od skał tysięcznym echem aż ziemia drżała. Najpierw grad, potem deszcz, a potem na niebie pojawiła się cudna tęcza.



Po burzy ochłodziło się, siedzieliśmy długo w wieczór, opatuleni śpiworami, był plan ruszać dalej, zobaczyć twierdze, ciekawe źródła, ale nie chciało nam się, zostajemy ... jutro pójdziemy na Padis, choć po burzy będzie błoto.

W lesie wilgotność przekraczała wszelkie normy, od rana znowu upał, poty lały się litrami, brakowało tchu, co kilka kroków odpoczynek, bo i stromizna niemała, do tego wymyte kamienie, trzeba kombinować, żeby całemu wrócić do domu.

Nic się nie odzywałam, ale za uszami miałam stracha, a jak niedźwiedź gdzieś nam wylezie? przecież tutaj o to nie trudno:-) Wyszliśmy, wydyszeliśmy właściwie poza granice lasów na pachnące łąki, pastwiska, upalnie, kwitnąco, prześlicznie.




Na szlaku spotkaliśmy pierwszych ludzi, już pod samym Padisem, tam daleko za kępą kwitnących macierzanek.

Sam Padis wydawał nam się centrum turystycznym, a teraz pustki, coraz bardziej w ruinie, szałasy pasterskie pozamykane, czynne dwa, może trzy, nawet namiotów nie widać. Chcieliśmy wracać inną, dłuższą trasa, ale niebo chmurzyło się coraz bardziej, więc wróciliśmy tą sama trasą. Dopiero teraz kamienie w lesie dały nam popalić, ślisko że strach, łatwo zjechać, złamać, a i przy okazji zauważyliśmy, jaką stromiznę pokonaliśmy. To umocniło nasze morale, że nie jest jeszcze z nami tak źle, swoim tempem pokonamy jeszcze niejedną górę:-)

Wróciliśmy na czas, zza lasu od południa zaczął się burzowy armagedon. Dwa razy tak blisko walnął piorun, że namiot podskoczył, potem burza odeszła za lasy, za to lało, lało, deszcz stukał o ściany namiotu tak usypiająco ... poderwaliśmy się pod wieczór, deszcz ustał, pojawili się nowi sąsiedzi. Zrobiło się grząsko, auta miały kłopot z dojazdem, ale jakoś dawały radę, ludzie trochę wypychali ... coraz więcej aut, nawet nocą, zaczął się weekendowy najazd, czas nam wracać do domu. Wyjątkowo żal, jak nigdy ... rankiem mokre rzeczy wrzuciliśmy do auta, po drodze zakupy na straganie słodziutkich arbuzów i melonów i ta niekończąca się droga, nikomu niepotrzebne nadkładane kilometry. Po północy stanęliśmy pod chatką, bo wracaliśmy ładną drogą przez góry obok zbiornika Fantanele. Tu też wczorajsza burza zostawiła ślady, jęzory błota na pół drogi, lawiny błotne, obrywy nawisów, zwalone drzewa.

Przez Pogórze też przeszła wichura, powalona śliwka na wędzarnię, dobrze, że pnącza przytrzymały i nie zawaliło dachu, dziś odkryłam złamany konar innej śliwki na dachu chatki z drugiej strony, tam gdzie nie zaglądałam:-) 


Oj, lubi nas robota:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!