Śniegi zeszły, tylko Kopystańka jeszcze z białą przekreską pod wierzchołkiem. Ależ lało nocą i do południa w sobotę, fale wody i wiatru uderzały od zachodu w chatkę, a rankiem potok z dołu szumiał bardzo groźnie. Ale koło południa rozjaśniło się na jakiś czas, nawet wyszło słońce, więc ubrałam gumiaki, aparat na ramię i poszłam z Mimą trochę po łąkach połazić. Przy okazji odkryłam, że przy ostatnich pracach przy gałęziach zniszczyłam sobie nowiuśkie gumiaki, ostra gałąź dziabnęła przy kostce i dziura jest, żeby chociaż wyżej, to przez potok przeszłabym suchą stopą:-) Ładne były, w szaroniebieską kratkę, i wysokie po kolana, i nie trzeba było się mocować z nimi, bo specjalnie kupiłam troszkę większe, takie wsunąć stopę i wysunąć, jak mężowskie filcaki:-(
Poniżej w zaroślach znalazłam całe łany śnieżyczek, śliczne są, takie świeżutkie, jeszcze nie całkiem rozkwitłe, płatki stulone w owal. Szukałam ich, bo moje pod chatką zniknęły, znowu gryzonie wyżarły cebulki, nawet już nie usiłuję sadzić krokusów, tulipanów, czosnków ozdobnych, bo wszystko wcinają.
Podejrzewam, że to pozostałości po dawnych mieszkańcach, ich ogrodach, rozsiały się śnieżyczki dziko, nie ograniczane ludzką ręką przez tyle lat. Tym bardziej, że trochę dalej znalazłam resztki fundamentów, może to był piec albo piwnica, czas dobry do obserwacji w terenie, bo latem tutaj pokrzywy powyżej głowy.
Przy okazji znalazłam nowe miejsce na uszaki bzowe, stary pień czarnego bzu, przytulony do śliwki, a na nim grzyby jak stwory nie z tej ziemi:-) nie muszę jechać daleko, są tuż pod ręką. Zebrałam je oczywiście, dorodne i wyrośnięte.
I tak chodząc po tych łąkach, zaglądając w różne zakamarki, zarośla, znowu je zobaczyłam po drugiej stronie potoku ... to już chyba będzie trzeci wpis o wilkach:-) Przed godziną rozmawiałam z siostrą, widziałam tylko jednego, biegiem przemknął przez łąki i zniknął w krzakach. No cóż, są tu cały czas, a teraz ja stałam po jednej stronie potoku, a one po drugiej, były znowu dwa. Jeden schodził w dół, drugi nieśpiesznie podchodził do góry. Zagarnęłam szybciutko Mimę, żeby nie przyszło jej do głowy gdzieś oddalać się i wróciłam do chatki. Na tej wypłowiałej po zimie trawie ciężko je wypatrzeć, jak stoją bez ruchu, dopiero oko rejestruje poruszenie i wtedy je widać dokładniej.
Usiadłam przed oknem z lornetką, obserwowałam je jeszcze przez jakiś czas, zniknęły. Kręciłam się po kuchni, coś tam przygotowywałam, ale oko z przyzwyczajenia cały czas leci na łąki. O, rany, znowu coś idzie, i to dużego, to łania, przechodzi z jednego lasku do drugiego. Zmartwiałam ze strachu, przecież tam są wilki ... weszła do zagajnika na środku łąk ... nie chciałam na to patrzeć. Ale wiecie, to tak jak przy oglądaniu horroru, człowiek zatyka oczy dłonią, ale odchyla palec, żeby zobaczyć, co dalej:-) Pytam męża, i co, i co, widać coś? Sama nie patrzę, grzebię się przy kuchni, wreszcie nie wytrzymałam, przecież ją tam na pewno dopadną, pewnie zobaczę za chwilę łanię z wilkami u szyi, albo rozrywającego trzewia, albo sama już nie wiem co, i to wszystko naprzeciwko okna. Nie, to nie na moje siły ... po dłuższej chwili łania spokojnie wynurzyła się z zagajnika po drugiej stronie, przeszła pustą przestrzeń łąki i zniknęła wśród tarninowych zarośli. Nie wiem, jak to się stało, że drapieżcy jej nie zwęszyli, wiem, że natura rządzi się swoimi prawami, ale takich spektakli wolę nie oglądać.
Skończyła się darowana przerwa w opadach, od zachodu znowu przyszła ciemna chmura, tym razem z mokrym śniegiem i prognozowanym ochłodzeniem. Tutaj to wygląda bardzo spektakularnie, biała ściana zabiera kolejno widoki, najpierw niknie Kopystańka, potem las i łąki na Horodżennem, bardziej na lewo niknie śnieżnej kurniawie Dział, a po nim Kanasin i wreszcie zaczyna sypać i u nas.
Myślałam, że tak już będzie do wieczora, najbardziej obawiałam się, że zasypie drogę, oblodzi i nie będziemy mogli wyjechać. Ale nie, pokurzyło, posypało i już widać było jaśniejący świat, od zachodu oczywiście.
A kiedy rozbłysło słońce, podświetlając ośnieżone gałęzie, zrobiło się jak w bajce. Miliony ruchomych, skrzących się jak diamenciki kropel, kolorowe rozbłyski, iskierki. Widok ten nie trwał długo, krople skapywały, migotały w słońcu, a kiedy chmury znowu skryły słońce - poszarzało.
Jeszcze wracając do tych wilków ... długo nie widziałam sarenek, które przychodziły do nas, a w takim sąsiedztwie to wiecie, o czym pomyślałam. Kiedy któregoś przedwieczora zobaczyłam ruch w krzakach i wynurzające się cienie, ucieszyłam się, przetrwały nasze sarenki. Pierwszy wyszedł koziołek, urosło mu nowiutkie poroże, ale jakieś dziwne, bardzo jasne i takie grube, omszone. Dopiero w internetach doczytałam, że to rogaś w scypule, czyli nowe poroże porośnięte żywą tkanką, którą potem ściera ... ha! tak, ściera w moim sadzie, pałuje mi drzewka. Zdjęcie nie moje, pożyczone z netu "Przygody przyrody" P.Warowny.
Przed nami marzec, Tosia kończy 4 lata, mała rezolutna dziewuszka. Opowiadamy sobie różne rzeczy, pyta mnie o moich rodziców, jak miała mama na imię, zresztą ma tak na drugie imię, Aniela.
- A jak babciu, miał na imię twój tato? -
- Józef -
Ona robi wielkie oczy i pyta:
- Święty Józef? -
Podśpiewuję im z Jaśkiem różne piosenki, np. Boli mnie noga w biodrze, chodzić nie mogę dobrze, ale tańcować mogę, zawiążę chustką nogę, oj dana dana ...
Jasiek jak był mały, od razu przynosił mi chustkę do obwiązania nogi:-)
Zwoziłam drewno w taczkach na taras, żeby było bliżej do kominka. Przy okazji z góry spadł mi na stopę spory klocek, obił mocno, stopa bolała, że ledwo chodziłam. Okłady z kwaśnej wody, smarowanie różnymi mastygami, stopa obandażowana, a Tosia akuratnie przyszła i coś tam chciała, żeby jej podać.
- Tosiu, bardzo boli mnie noga, nie mogę chodzić-
- Babciu, boli cię noga w biodrze? -
Jest wesoło:-)
Posiałam paprykę, mam nadzieję, że w tym roku nie pomyliłam nasion i nie będzie tylko ostra cayenne, a miała być czereśniowa do nadziewania serem. Na oknie też zielono, do poszczypania.
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za Waszą obecność, dobre słowo, bywajcie w zdrowiu, pa!