Niby temperatura niezbyt wysoka, do 25 stopni, ale niebo tak przejrzyste i słońce tak palące, że krople potu występowały nam na twarze bez żadnego wysiłku, a najlżejszy podmuch wiatru był przyjmowany z ulgą. Może mieszkańcy Rumunii są do tego przyzwyczajeni, my byliśmy wypompowani zupełnie. Może to, że wstaliśmy tuż po północy, potem ta męcząca droga, ostre promienie kłujące w oczy, niebo bez chmurki, więc czekaliśmy na moment, kiedy słońce schowa się za grań. I wtedy jak za pstryknięciem palców, od razu chłód, przejmujący chłód, a my chcemy nocować w namiocie, który być może nad ranem pokryje się szronem:-) Ubrawszy ciepłe polary i dresy wybraliśmy jednak nocleg w drewnianym domku, na łóżku z palet, bo na szczęście na kempingu były jeszcze wolne domki.
Posiedzieliśmy w noc, owinięci śpiworami i obserwując ogromny ruch na niebie, samoloty latały mrugając światełkami w tę i we w tę, bo w pobliżu jest lotnisko w Cluj-Napoca. Jestem zmarzluchem, więc cieniutka kołderka zupełnie mi nie wystarczała, wsunęłam się do ciepłego śpiwora, przykryłam kołdrą i dopiero wtedy zasnęłam:-)
Rankiem słońce szybko przesuwało granice cienia i ogrzewało powietrze po zimnej nocy, ale jeszcze nie czas na zdjęcie polarów, dopiero jak zaczęło przygrzewać w plecy, od razu zrobiło się gorąco. Na kempingu przebywały dwa psy właściciela, w typie pasterskim, łagodne i wesołe. Kiedy jeden kudłacz przybiegł wesoło, żeby się rano przywitać, chciałam zrobić mu zdjęcie. To co zobaczyłam, zdumiało mnie bezgranicznie ... pies na widok aparatu w momencie odwrócił się i odszedł, nie reagując na wołanie, podkulając ogon pod siebie. Skąd takie przykre doświadczenia, z czym mu się kojarzą?
Kemping budził się do życia, mnóstwo młodych ludzi przygotowywało sprzęt do wspinaczki, poprawiali uprzęże, wyciągali kaski, specjalne buty, poprawiali zwoje lin, nigdy nie pasjonowała mnie ta atrakcja, jakim jest wspinaczka, bo po prostu boję się wysokości, ale z zainteresowaniem patrzyłam. Po lekkim śniadaniu i kawie ruszyliśmy i my w trasę szlakiem dołem wąwozu, górą prowadzą ścieżki również i mieliśmy taki plan, że przejdziemy dołem, wrócimy górą. A różnice wysokości są tam zacne, pionowe skalne ściany sięgają 200-300 m od dna potoku Hasdate.
Początek ścieżki prowadzi wśród drzew, czuje się chłodne tchnienie rzeki i skał, zanim słońce zajrzy do wnętrza wąwozu. Od razu na wejściu spotkanie z wężem, chyba usiłował przepełznąć na druga stronę ścieżki, ale na odgłos kroków zawrócił, zdążyłam tylko złapać końcówkę ogona. Był długi, czarny, bez charakterystycznych żółtych plam na głowie, a więc to nie zaskroniec.
Idzie się ładnie, w otoczeniu pionowych, białych skał, raz jedną stroną, raz drugą stroną potoku, woda z szumem spływa po kaskadach, a kamienie są tak wyślizgane butami wędrujących, jak gładka powierzchnia szkła.
Na pionowych ścianach widać naszych znajomych z kempingu, już wpięci w te różne klamerki, mozolnie wspinają się do góry. Samo patrzenie na nich wywołuje łaskotanie w żołądku, a co dopiero tam być:-)
Ja tez używam lin, ale na samym dole:-)
Idą z nami przyjazne psy, to wieczni wędrowcy, towarzyszący turystom, chodzą to w jedną, to w drugą stronę, nos wkładają do garści, bo może coś niesiemy do zjedzenia.
Na płyciźnie, gdzie ścieżka schodzi na sam brzeg potoku, widzimy ławice maleńkich rybek i długi kształt z łuskami układającymi się w wyraźny wzór. To najpewniej zaskroniec rybołów, przyglądamy się, jak sunie po dnie, wypuszczając z pyszczka bąbelki powietrza.
Wyszliśmy z wąwozu na rozprażone przestrzenie, niebo bez chmurki, po drugiej stronie jest wioska Petresti de Jos, trzeba kawałek podejść. Wyszukałam w necie, że znajduje się tam placintaria z przepysznymi placintami z różnym nadzieniem, zjemy i będziemy wracać z powrotem.
Hm! placintaria, zwykła przyczepa, ale to niczemu nie przeszkadza, żeby serwować tam lokalne pyszności. Niestety, była zamknięta, to środek tygodnia, już po sezonie, a gospodarz coś tam remontował przy domu. Z żalem wróciliśmy z powrotem, u wejścia do wąwozu z tej strony szlakowskazy kierujące po stromym stoku na górę, tamtędy skalnym grzbietem mieliśmy wracać.
Popatrzyliśmy po sobie, pot obficie spływał po twarzy, nie damy rady w tym upale i rozprażonych skałach, damy sobie popalić, a jutro będziemy do niczego.
W wysuszonej trawie okazałe dziewięćsiły, i ślimaczki w białych paskowanych skorupkach, na objedzonych łodyżkach roślin, pewnie zamarłe z tego upału, z zamkniętym wejściem do domku, trzeba przetrwać.
Wróciliśmy dnem wąwozu, po śladach, a ludzi coraz więcej, wręcz zatory na węższych przesmykach, no i to wszechobecne selfie:-)
Wróciliśmy do bazy, a ponieważ było za gorąco na obiad, pojechaliśmy jeszcze na druga stronę autostrady Transilvana, aby popatrzeć z góry w przepaściste wnętrze kolejnego wąwozu Tureni.
Wioska poniżej, wokół pola z kukurydzą i nad samym wąwozem pastwiska, znaczone owczymi bobkami. Owiec nie widać, pewnie przepędzone w inne miejsce, przecież tu nie ma już na czym się paść.
W dole szumi potok, to on tak żłobi wąwóz w wapiennym podłożu, przez miliony lat, jest nawet wodospad. Tutaj również prowadzą ścieżki, dnem wąwozu i górą, widać było po drugiej stronie ludzi, znaczony szlak turystyczny. Teraz mogliśmy wrócić na kemping, w pobliżu, prawie za ogrodzeniem knajpka Taverna, wysyłająca w świat smakowite zapachy. Poszliśmy tam na obiad i zimne piwo w zmrożonych kuflach, czy jest coś lepszego po upalnym dniu, zmęczeniu, jak łyk zimnego piwa:-) Do jedzenia jak zwykle lokalności, zaciekawiła nas ciorba pod nazwą bob gulyas, ha! jak gulasz, to musi być coś pożywnego. Dostaliśmy glinianą miseczkę, pełną smakowitej gęstej zupy, prawie sosu z mięsem, napaprykowanej, pachnącej, z dodatkiem czerwonej fasoli. Do tego pokrojona w plasterki słodka, rumuńska cebula w typie naszej szalotki, no i biały chleb. Pochłonęliśmy danie, a potem odpoczywaliśmy w cieniu, obserwując ludzi, atrakcje wokół, jakie oferują w okolicy. Jeszcze napisze o obserwacji, co ludzie zamawiają, a więc ciorba de burta, to danie cieszy się wzięciem, ja nie zamówię już nigdy:-) flaki zabielane i zakwaszane, za to zainteresowało mnie coś ładnego. To pączki papanasi, danie jak z obrazka, pączek z wykrojoną dziurką, w to mnóstwo bitej śmietany, na to spływająca lawa z konfitury wiśniowej albo jakiejś innej, a na wierzchu uwieńczenie, kuleczka również z pączka, z tej wykrojonej dziurki.
Co ranek przyjeżdżał gość z osiodłanym koniem, on sam wyglądał jak kowboj z argentyńskiej pampy, może ktoś robił sobie z nim zdjęcia, może przejażdżka, a raczej oprowadzanie konia z kimś na grzbiecie.
No i tyrolka, od czasu do czasu głośny krzyk aaaaaaaa! i ze świstem kolejny chętny zjeżdżał po linie. Odważniejsi zjeżdżali bez wyhamowującego spadochronu, ci mniej odważni byli spowalniani tym dodatkiem. Ja nie nadaję się do wysokości, choć z góry świat pewnie wygląda ciekawie, a mąż mówił, że pod nim zerwała by się lina:-) tak więc zgodnie orzekliśmy, że darujemy sobie i zostaliśmy przy obserwacji.
C.D.N.
Pozdrawiam serdecznie w ten deszczowy, chłodny czas, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!