środa, 2 lipca 2025

Bułgaria ... piramidy, żmija, gorące źródła, powrót do domu ... cz. III ...

 Melnik to chyba najmniejsze miasto w Bułgarii. Słynie z dobrych win, ładnych domów, suchej rzeki pośrodku miasteczka, a okolicę otaczają piramidy. Zanim tam dojechaliśmy, krążyliśmy po suchej okolicy już prawie wypalonej słońcem, zbocza gór zajęte były przez plantacje winorośli, pośrodku nich domostwa właścicieli. I gorąco, od spieczonej ziemi tchnęło żarem, mimo że w oddali bieliły ośnieżone szczyty gór  Piryn.



Wyjechaliśmy powyżej Melnika do wioski Rożen, ponad nią góruje Monastyr Rożenski, klasztor o bogatej historii. Zerknęliśmy tylko przez wrota na podwórzec, obok w pomieszczeniu stróżował mnich, na wieszakach wisiały chałaty, które pewnie trzeba było przywdziać, żeby nie paradować w szortach. 

Z parkingu rozległe widoki na słynne piramidy melnickie, piaskowcowe skały wyrzeźbione przez wiatr i wodę. Można je podziwiać z góry, szlakiem wiodącym przez niezwykłe scenerie ... kiedy powiedziałam mężowi, że przygotowałam krótką trasę po pagórach, spojrzał na mnie wzrokiem, który zabija:-) - chyba oszalałaś, żeby tam iść w taki upał! Na parkingu oczywiście pies, taka łajka, który merdał ogonem na każdego, kto tylko pojawił się w zasięgu wzroku, sypnęłam mu też polskich chrupek.




Poniżej Monasteru Rożenskiego nieczynna cerkiew pw. Cyryla i Metodego, na wykoszonym placu można zabiwakować, ale nie ma dostępu do wody.


Pachnie różnymi ziołami, pod drzewami aż świecą delikatne kwiatuszki jakiegoś pięciornika, płatki układają się jak serduszka odwrócone czubkiem do środka, oprócz tego fioletowe pędzle szafirka miękkolistnego i coś jeszcze o drobniutkich liliowych kwiatuszkach na długich łodygach ...




No i niezwykłe trawy, kwitnące o tej porze, a skojarzyły mi się z włochatą gąsienicą siedzącą na końcu źdźbła :-) ...


Wśród mijanych zarośli bieleją wszędzie różne kształty tych melnickich piramid ...




Miejsca niczym nie zabezpieczone, spora wysokość, można niebezpiecznie zjechać w dół, jeśli ktoś nie uważa. Burza też potrafi nieźle namieszać, oglądamy filmiki vlogerów na yt, m.in kanał "Wiedźma w ruchu", widać tu, jak z gór spływają lawiny błota ... kto ma chęć, proszę obejrzeć:-)


Przez malutki Melnik tylko przejechaliśmy, najpierw jedną stroną suchej rzeki, mostek i powrót drugą stroną, a ponieważ byliśmy mocno zmęczeni, zjechaliśmy do Rupite, do gorących źródeł, wpierw robiąc spożywcze zakupy w sklepiku, no i grzebień zgubiłam, pewnie na poprzednim noclegu.

W gorących źródłach Rupite można pomoczyć się bezpłatnie, biwakować można na rozległej łące, trochę zarośniętej, trochę wykoszonej. Wpierw usadowiliśmy się w pobliżu kąpieliska, ale zajechał bułgarski kamper, stanął "dziób w dziób" ... nie, no tak tu nie będziemy, nie lubimy ścisku ... podjechaliśmy dalej pod skalną ścianę. 

Trawa na łące sucha, bardzo oścista, tak ostra, że potrafi przebić gumowy klapek i kłuć w stopę, ale lepsze to, niż okno w okno z Bułgarem:-) udeptaliśmy placyk, rozstawiliśmy sprzęt, wreszcie zjedliśmy coś konkretnego, o ile można nazwać tak zupkę z wkrojoną kiełbaską:-) 

Termalne "moczydła" niezbyt duże, poczekamy, aż tubylcy odjadą, a reszcie znudzi się siedzenie w wodzie po całym dniu. Odpoczęliśmy, nadchodząca znad Pirynu burza z piorunami gdzieś odeszła, niebo wyczyściło się. Nadszedł wieczór, szybko przebraliśmy się w stosowne stroje do wody, czołówka na głowę, klapki i w drogę ... w momencie kiedy wchodziliśmy z łąki na drogę spojrzałam w dół oświetlając czołówką .............. odskoczyłam jak oparzona, a wrzasnęłam tak, że chyba wszyscy usłyszeli....... dorodna żmija, zwinięta w S, gotowa do ataku ... chyba mój Anioł Stróż czuwał nade mną, bo nadepnęłabym na nią. Tam na południu są te żmije nosorogie, paskudnie jadowite ...

Zdjęcia źródeł termalnych robione rano ...



Bardzo chwalę sobie moczenie w takich wodach, tym bardziej, że nigdy nie zaznałam tej przyjemności. Bolał mnie kręgosłup, weszłam wpierw do chłodniejszego jeziorka, potem do gorętszego ... och, jaka ulga, można smarować się zieloną glinką leczniczą, ponoć odmładza jak nic na świecie:-) jest tu muzeum Baby Vangi, bułgarskiej mistyczki, jej pomnik, gdzieś za tymi budynkami na ostatnim zdjęciu, ale tam nie zachodziliśmy. 

Teraz to już powolny powrót do domu, kierunek północ, w pobliże Sofii. Po drodze zatrzymaliśmy się oczywiście w lokalnej piekarni, ja nie mogłam najeść się ichniej banicy, gorącej prosto z pieca, no coś pysznego. Chcieliśmy uciec z tego upału trochę w góry, ponieważ byliśmy w zeszłym roku na 7 jeziorach rylskich, to tym razem również góry Riła, ale trochę dalej, z miejscowości Borowiec. To ośrodek sportów zimowych przede wszystkim, sceneria zakopiańska ... na szczyt Jastrebec chodzi gondola, stamtąd szlakiem można również zobaczyć inne jeziorka, a także choć popatrzeć na Musałę, najwyższy szczyt Bułgarii, albo nawet troszkę ugryźć tej wysokości. Niestety, gondola nie działała, dopiero od 28 czerwca uruchamiano kursowanie, szkoda, a drałować sporo na ponad 2000 npm nie chciało nam się. Zjechaliśmy nad jezioro Iskar, to samo co w zeszłym roku, tylko z drugiej, spokojniejszej strony. Tarp rozciągnięty przy "zielepuszce" uratował nam życie, bo nie wytrzymalibyśmy w tym upale. Woda w jeziorze tuż przy brzegu w miarę ciepła, a dalej wprost lodowata, więc chlapaliśmy się, moczyliśmy nogi, ale pływania nie było. Zawsze zabieram ze sobą w podróż książkę, czasami jeździ tylko na wycieczkę, ale czasami doskonale zajmuje mi czas. Wałkoniliśmy się nad wodą, odpoczywaliśmy, ja czytałam, taki dzień też nam się należał.

Obwodnicami okrążyliśmy Sofię i wjechaliśmy w kanion rzeki Iskar. Pięknie się jedzie wśród stromych skalnych ścian, a ponieważ kończyła nam się woda, zatrzymaliśmy się przy ujęciu jakich wiele w górach. Przepływała tam rzeka Probojnica, dopływ Iskaru o litym, skalnym dnie. Niezwykłe, co woda potrafi zrobić ze skałą ... wydrążony mini-kanion jak w lodowcu, prawie nie widać wody, za nim wodospad ...



W wąskiej dolinie, gdzie przebiega droga, kolej i płynie rzeka trzeba również zabezpieczyć skalne ściany przed obrywem, obserwowaliśmy na światłach, jak pracują młodzi, sprytni chłopcy, na pewno po przeszkoleniu alpinistycznym.



Ciekawa jest Łakatnicka Skała, do stromej ściany przytulony jest czerwony domek, chatka alpinistów, nikt tam nie wejdzie, ani z dołu, ani z góry, tylko alpiniści na linach. Zdjęcie z netu - Mariana Pehlivanowa... 


Nam zachciało się zobaczyć świat z góry, na mapie znaczone były punkty widokowe. Wspinając się do góry licznymi zakosami wąskiej drogi wyjechaliśmy na płaskowyż, tam też mieszkają ludzie:-) urokliwe miejsca, mieszkalibyśmy tu. Na skraju urwiska grotołazi szykują się do zejścia, bo ściana naszpikowana jaskiniami jak szwajcarski ser, inni idą na szlak, a my patrzymy w dół ...






Nie wracaliśmy już do kanionu Iskar, bo droga przez góry Starej Płaniny wiodła dalej. Jechaliśmy i jechaliśmy z zamiarem noclegu nad jeziorem Rabisza, tego z zeszłego roku, gdzie wyły złociste szakale. Mąż orzekł, że ma jeszcze zapas sił, nie będziemy już biwakować w Bułgarii, przejedziemy do Rumunii i tam poszukamy noclegu. Super się teraz jedzie, nie ma odpraw na przejściu granicznym, tylko pan przyciska guzik, żeby podniosło się ramię szlabanu, prawdę mówiąc, nie wiadomo po co, przecież i tak trzeba trochę dalej uiścić opłatę za przejazd mostem na Dunaju. 
Znalazłam jezioro w rzadko uczęszczanych górach Poiana Rusca, jezioro o tej samej nazwie. I znowu to samo, jezioro widać z góry, a ciężko znaleźć dojazd nad samą wodę. Wjechaliśmy w szutrową drogę, objeżdżamy to jezioro, jakby wysiedlona wieś, mnóstwo sadów, opuszczone domy, jest przepięknie, dziko bardzo, po lewej stronie pogłębia się przepaść, na dole szumi rzeka ... mąż mówi, że chyba nie przejedziemy, ale jest most. Jedziemy dalej, śladów pojazdów prawie nie ma, osypane z góry skały, nagle droga opada stromo w dół i jesteśmy nad śliczną rzeką, czyściutką, z kamykami kolorowymi na dnie, po drugiej stronie, w zaroślach słychać ludzkie głosy, ale jak oni dostali się tam? Przyszedł jeden pies, potem drugi, słychać dzwonienie dzwoneczków, czyli jest tu życie.
Tu biwakowaliśmy, na nieskazitelnej, nie wydeptanej trawie. 





Przyszedł do nas jeden Rumun, sympatyczny człowiek, zdziwiony, że my z Polski i skąd wzięliśmy się z tej strony jeziora. Poczęstował nas narodowym napitkiem, jak powiedział, to cujka, na śliwkach. Jak nie używam takiego alkoholu, tak posmakowana kropelka tego trunku okazała się całkiem smakowita, pachnąca śliwkami ... pogadaliśmy trochę po niemiecku, pochwaliliśmy kraj, że piękny, że często tu przyjeżdżamy od lat. Powiedział, że trzeba przekroczyć rzekę brodem i jechać tą stroną co oni, jest bliżej i łatwiej. Posiedzieli do wieczora, pośpiewali, zanim kobiety pozbierały mężów do aut, trochę minęło, jak jednego wsadziły, to drugi uciekał:-) w końcu pojechali.
Mąż mówi, przenieśmy się na drugi brzeg, tam, gdzie oni byli, bo jak w nocy przyjdzie deszcz, to rzeka wzbierze i nie przejedziemy. Na co ja mądra: - zobacz, jakie czyste niebo, nie będzie padać! - ale może padać w górach, nie tutaj i rzeka też wzbierze ... ostatecznie zostaliśmy.
O czwartej nad ranem obudziły nas błyski zza gór, a niech to licho, idzie burza, trzeba uciekać! Na chybił trafił złożyliśmy spanie, szybko spakowaliśmy się i przez rzekę na drugą stronę, zaczęło lać, trochę pobłądziliśmy w plątaninie dróżek, wreszcie wyjechaliśmy na główną drogę. Połowę drogi w Rumunii przejechałam w piżamie, w końcu zatrzymaliśmy się gdzieś, umyli, przebrali i można wracać do domu. 
Zrobiliśmy 3200 km, byliśmy zmęczeni ciągłym przemieszczaniem, ale nie da rady inaczej, jak chce się coś zobaczyć. Kiedy odtajaliśmy w chatce, odespaliśmy wszystkie trudy, spojrzeliśmy z mężem po sobie i orzekliśmy: WRÓCILIBYŚMY TAM!


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, wszystkiego dobrego, pa!

wtorek, 24 czerwca 2025

Na południe Bułgarii .. jeziora, Rodopy ... cz II ...

 W wędrówce przez Bułgarię towarzyszyły nam burze, jedne przechodziły bokiem, jedne dopędzaliśmy i jechaliśmy przez ich środek, ale jednocześnie powietrze orzeźwiało się i robiło chłodniej. Zjeżdżając krętą drogą z gór Starej Płaniny obserwowałam skalne ściany, które były przepięknie ukwiecone, kolorowe, ale jak tu zatrzymać się w takim gardle? Widoki te zostały tylko w mojej pamięci ... mocno różowe poduchy bodziszków, jakie storczyki, niektóre bardzo okazałe, pojedyncze albo w malowniczych grupach, dyptamy jesionolistne, jakieś łososiowe drobniutkie kwiatki, że o różnych odcieniach kwitnących rozchodników nie wspomnę:-) Było nam trochę żal opuszczać te piękne krajobrazy, ale czas i plan podróży gonił. 

Zjechaliśmy teraz w Dolinę Róż. W zeszłym roku te kwitnące pola różane wydawały nam się jakieś mizerne, nie przystawały do wyobrażenia, dopiero teraz zobaczyliśmy ich ogrom i urodę, a może to po prostu jest rok róż:-) Było po południu, więc kwiaty róży na krzakach były rozwinięte, pola rozciągnięte u stóp gór, szkoda tylko, że znowu padało. Na południu, tam gdzie jechaliśmy szalała potężna burza, to pewnie ta, która nas ominęła wysoko w górach. Mieliśmy zaplanowany dłuższy postój w uroczej miejscowości Koprivsztica, ze starą zabudową, może coś przekąsimy w lokalnej knajpce, pozwiedzamy, a na nocleg pojedziemy gdzieś dalej, bo widziałam urokliwe miejsca na górskich łąkach, na filmikach z yt. 

Wjechaliśmy do miejscowości tuż po burzy, krajobraz jak nie przymierzając w naszym Pawłosiowie po niedawnej powodzi. Mieszkańcy wylegli, ratując swój dobytek, uliczki w remoncie, rozkopane spływają błotem, a sama miejscowość to jedna wielka zlewnia wody, której przepływająca przez środek rzeka nie jest w stanie pomieścić. Uciekaliśmy czym prędzej, żeby nie zostać uziemionym na dłużej, ktoś wskazał nam drogę do następnej miejscowości. Baliśmy się, czy woda nie wleje się do środka "zielepuszki", bo auto jak czołg brało na siebie falę wody. Teren odrobinę podniósł się i ze zdziwieniem wyjechaliśmy na suche pastwiska, przecież tu nie spadła kropla wody. To jakby burza usadowiła się nad tą biedną Koprivszticą i tam miała używanie.

Mieliśmy biwakować wśród tych skałek, które wyglądają jak starożytne ruiny, wśród stromych zielonych przestrzeni prześwitywały skalne ściany ... szkoda, nie będziemy ryzykować, mając za plecami siną ścianę deszczu. A ponieważ dzień jeszcze młody, jechaliśmy dalej. Wśród bardziej płaskich przestrzeni ukazywały się niewielkie pagórki, które są trackimi grobowcami. Od wieków grabione tylko niektóre przetrwały w stanie nienaruszonym. Chyba największa grabież przypada na czasy współczesne, grasowały całe bandy z koparkami, które rozkopywały grobowce, kradnąc co cenniejsze artefakty i sprzedając potem za bezcen kolekcjonerom. Polowali przede wszystkim na złote przedmioty mając w nosie ozdobne mozaiki, freski na ścianach, przedmioty codziennego użytku. szkielety. Nikt nie panował nad tym procederem, który chyba trwa do dzisiaj. Najcenniejszy grobowiec zachował się w okolicach Kazanłyku, został wpisany na listę UNESCO.

Zatrzymaliśmy się pod wieczór nad jeziorem Batak, przy miejscowości o tej samej nazwie. Nie jest łatwo zjechać na sam brzeg jeziora, co prawda wokół prowadzi przyzwoita droga, ale ciągle jest wysoko, a pojedyncze zjazdy to prawie rowy wypłukane przez wodę. Widać płaskie brzegi, kampery i przyczepy nad wodą, domki, no przecież muszą tam jakoś dojechać. Było kilka prób, wreszcie zawróciliśmy i przyatakowaliśmy z drugiej strony, tam bardziej płasko i udało nam się znaleźć puste miejsce, porośnięte trawą, z dala od ludzi. Uderzyła nas cisza, spokój, nocne ptaki nawoływały, choć niebo nie napawało optymizmem, może gdyby spadł deszcz uda nam się wyjechać na tych napędach, "zielepuszka" mocna jak czołg:-) mocno zmęczeni spaliśmy jak susły.


Rankiem strachy minęły, niebo czyste, choć prognozy zapowiadały znowu burze już koło 9 rano. Nie chciało nam się wyjeżdżać, więc zostaniemy tu, dopóki nie przepędzi nas deszcz. Mieliśmy sporo atrakcji, obserwowaliśmy ptactwo wodne, a przede wszystkim stado kormoranów, czaple, które na przeciwległym brzegu miały swoją ostoję, a drzewa były zupełnie białe, pokryte ich guanem. Kormorany przyleciały w pobliże nas, dziesiątki ptaków, a rozłożywszy skrzydła suszyły je w słońcu. Potem ruszyły na swoją stronę, na te drzewa, ale nie startowały wszystkie naraz, bo to ciężkie ptaki, tylko kolejno, jeden za drugim w jakimś ustalonym porządku ...

Za naszymi plecami, zza krzaków wyszło stado bydła, czarne krowy z zakrzywionymi do góry rogami, nie ciekawskie ... mówię do męża - zobacz, jak mają tu dobrze, pastwisko, swobodny dostęp do wody ... Krowy podeszły na brzeg, napiły się, a ponieważ było już bardzo gorąco, zanurzyły się całe w chłodnej wodzie, ale mądrale:-)

Wchodziły coraz głębiej i głębiej, w końcu zanurzyły się z całym łbem, tylko nozdrza wystawały, no, czegoś takiego to w życiu nie widzieliśmy ... tylko krokodyli brakuje:-) Długo siedziały w tej wodzie, rozlegało się tylko parskanie, od czasu do czasu trzepanie uszami, w końcu wyszły dalej na brzeg ciągle wędrując tam wodą w zanurzeniu ...

Słońce przypiekało coraz mocniej, a my dalej patrzyliśmy ... na koszuli przysiadła "czarna pszczoła", ta która pojawiła się i u nas.

Przyleciał helikopter najpierw jeden, potem drugi, podczepiono im zbiorniki na wodę i chyba mieli ćwiczenia p.poż. Nabierali wody z jeziora, potem lecieli gdzieś dalej nad góry i tam ją wylewali ... no i dziwić się, ktoś mógł zobaczyć ryby spadające z nieba:-) dymu nigdzie nie było widać, więc na pewno to były ćwiczenia. Sam moment upustu wody był ciekawy, na tle nieba biały pióropusz wody spadał na góry ...


Jechaliśmy dalej na południe, teraz już w górach Rodopy, mijaliśmy kolejne jeziora, miasteczka, osady, a burze nie odpuszczały, w pewnym miejscu drogi pokrywała gruba warstwa gradu. Zatrzymaliśmy się na chwilę w Dospat, przy jeziorze o tej samej nazwie. Jezioro mocno zaanektowane przez domki, ośrodki wypoczynkowe, o gęstej zabudowie, na wodzie dużo sprzętu pływającego, miejsce trochę nie dla nas ...




Widzicie to niebo nad górami? nie napawa optymizmem, ale widoki wynagradzają. W każdej miejscowości, nawet w wioseczce stoi szafka, automat do kawy, za 80 stotinek można napić się całkiem przyzwoitej kawy, czekolady, z cukrem, bez cukru, naprawdę smacznej. Pod koniec podróży, tuż przed granicą zaserwowano nam kawę na stacji paliw, niedobra była w porównaniu z tą z automatu-szafki:-)
Teraz jechaliśmy wzdłuż granicy z Grecją, przejeżdżaliśmy przez miejscowość o dziwnej nazwie Goce Dełczew ... okazuje się, że tak nazywał się bułgarski bohater narodowy w walce z tureckim okupantem. Zginął w młodym wieku /1872-1903/ w starciu z turecką policją, prawdopodobnie zdemaskowali go chłopi ... to pogranicze bułgarsko-grecko-macedońskie, wiec każde państwo przypisuje sobie narodowość tego bohatera, urodził się na terenie Grecji, żył w Bułgarii, jest pochowany w Macedonii w Skopje, a szczątki jego długo wędrowały na miejsce wiecznego spoczynku. Po drodze, na przełęczy w lesie znajduje się jego pomnik, imponujące wąsy, czupryna i młody wyraz twarzy ...


Trochę obawiałam się tej drogi, bo na mapie zmieniła kolor z żółtego na zwykłą kreskę, krętą, zawiłą, ale była w porządku. To kraina wytwórców kamiennych płytek do okładania elewacji, podmurówek, kolory przeważnie jasne w odcieniach, niewyobrażalne ilości. Może i na eksport przygotowują palety tego naturalnego urobku skalnego ... tyle dobra budowlanego:-) W mijanych miejscowościach meczety, może była pora modlitwy, bo na ulicę wylegali mężczyźni, może jakieś święto. Chyba nie zmieszczę całości podróży w tym wpisie, żeby nie zanudzać, będzie jeszcze jeden wpis:-)


Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!