wtorek, 3 grudnia 2024

Miałam ci ja węża ... i inne pogórzańskie wieści ...

Opowiem Wam o moim wężu na grządkach. Na początku nie wiedziałam nawet, że lubi wygrzewać się na ciepłej ziemi, pewnie nie raz miałam go na centymetry od rąk, stóp. Aż wreszcie, kiedy uniosłam agrowłókninę nad młodymi sadzonkami papryki, zobaczyłam go, jak spełza na ścieżkę i potem w trawę za ogrodzeniem. Blady jakiś, z delikatnym wzorkiem po bokach, ale pyszczek wcale nie żmijowy, trójkątny, tylko łagodnie zaokrąglony jak u padalca, nawet myślałam, że to padalec, jakich wiele tutaj. Jednak to pełzanie nie było padalcowe, tylko gibkie, szybkie, no i ten ostro zakończony ogon. Sprawdziłam w necie, porównałam, to gniewosz. Wśród porad, jak znaleźć różnicę np. z taką żmiją, to polecali porównywać źrenice oka ... no tak, schwytać, porównać, albo zbliżyć twarz na centymetry od węża.

I tak spotykaliśmy się co jakiś czas, nie przeszkadzając sobie zupełnie. W stworzeniach jest naturalny odruch, żeby wycofać się, a nie od razu atakować, no chyba że z zaskoczenia, wtedy broni się. Jednego dnia mąż wykosił w pasiece okolice uli, żeby wyższa trawa nie przeszkadzała pszczołom swobodnie kursować do i z uli, a nasz wioskowy bocian jest już wyszkolony. Gdy tylko usłyszy odgłos pracującej kosy, od razu pojawia się w pobliżu, bo łatwiej mu wtedy zbierać pokarm dla młodych. Akuratnie podniosłam twarz znad grządek i zobaczyłam ... złapał mojego gniewosza, biedaczysko owinął się dookoła dzioba, ale nie miał szans, skończył w czeluściach żołądka, a potem jako pokarm dla piskląt. Było mi go żal, pierwszy raz widziałam to stworzenie, rzadkie zresztą, ale cóż, natura ma swoje prawa, pisklęta trzeba nakarmić.

Lato było wyjątkowo intensywne, przyjechał syn angielski z rodziną na urlop, plony udały się, pomidory wyjątkowe, tylko ogórki za wcześnie zachorowały, i tunelik foliowy nie pomógł. Szparagówkę siałam chyba trzy razy, plonowała obficie, zapasteryzowałam w słonej zalewie, pomidory wylądowały w słoikach w różnych postaciach, a mnóstwo zjedliśmy. W torebkach z nasionami zdarzają się obce nasiona, w rzędach buraków ćwikłowych urosło mi kilka cukrowych olbrzymów, sarny je dostały. Z papryką ostrą to były hece, trafiło się kilka habanero, przecież to jest jakaś piekielna papryczka. Mąż odważnie ugryzł, ja tylko dotknęłam dla posmakowania, co za ogień, aż łzy wyciskało i oddech zapierało ... a gdyby tak zjeść odważnie całą? niewyobrażalne:-)




Jesień to czas grzybowy, uwielbiam chodzenie po lesie, nie dla samych zbiorów nie wiadomo jakich, ale właśnie dla samego chodzenia. Odwiedziliśmy lasy roztoczańskie, chodziliśmy do naszego lasu za drogą, nieduży, ale grzybów w nim również obfitość. Mima nam towarzyszyła, wielce zadowolona z takich wyjść, bo ruch też jej potrzebny. Czasami wpakowała nam się w błotną kałużę już na powrocie do domu, ale jej gładka sierść nie zatrzymuje zaschniętego błotka, samo odpada jak wyschnie. Nie myślcie, że sezon grzybowy już zakończyłam ... teraz również odwiedzam las, szukając zimowych grzybów, a znam już trzy takowe.  


To płomiennica zimowa czyli zimówka, chyba najwięcej jej u nas. Do tego znany Wam już uszak bzowy, jemy do potraw "chińskich", chrząstkowaty grzyb niezbyt aromatyczny, ale jako dodatek do ryżu z kurczakiem jak najbardziej.

Najbardziej intrygował mnie boczniak ostrygowaty. Wyhodowałam je na zaszczepionej kostce słomy, ze 3 razy dawały plon, ale ja chciałam zobaczyć je w naturze, a teraz to odpowiedni czas. W naszym lesie nie znalazłam, bo chodziłam tylko skraju, może gdzieś głębiej są. Wreszcie znalazłam,  rosły na pojedynczym starym jaworze, całkiem blisko ludzi. Były już tosty z boczniakiem, teraz czas na jajecznicę i może co jeszcze innego, może makaron:-) Są twardsze od tych z hodowli, bardziej zwięzły miąższ i bardziej aromatyczne.

W lodówce znalazłam zapomnianą torebkę foliową z zaszczepionymi grzybnią boczniaka kołeczkami. Ależ to życie się rozwinęło, grzybnia przerosła prawie jak bloczek styropianowy.

Rozerwałam tę białą masę na pojedyncze kołeczki, a w mglisty dzień mąż nawiercił mi otworów w różnych pozostawionych pniakach na podwórzu, które tylko przeszkadzały, ja za nim z młotkiem powbijałam kołki w otwory i będziemy czekać na efekty:-)

Jesienią powolutku przygotowałam grządki, przekopałam je, pozwijaliśmy folię z tunelików, żeby nie martwić się, że śnieg czy wichura je połamie, ostatnio naprawiliśmy kompostownik  z palet, bo stary już się przewracał. I co najważniejsze - utwardziliśmy ścieżkę za chatką płytkami chodnikowymi, między nie drobne kamyczki. Wiosną czy w deszcz tworzyło się tam błotko, a teraz przejdziemy suchą stopą. Po kilku latach spotkaliśmy znowu żbika w tym samym miejscu, co poprzednio.  I to tak bliziutko, zza pnia chwilę popatrzył na nas uważnie, ze ślicznym pyszczkiem z białymi wąsiskami, potem odwrócił się, zawinął pręgowanym czarno ogonem i zniknął w krzakach. Takie chwile są niepowtarzalne, ja bez aparatu, zanim odblokowałam telefon, on już zniknął.

Na górze Iwa pod Pruchnikiem postawiono nową wieżę widokową, tym razem z metalowych elementów, ze szklanym tarasem widokowym, wyższą niż ta drewniana. Elementy ażurowe, kiedy wieje wiatr, wieża wibruje głębokim dźwiękiem, raz cieniej, raz grubiej. Próbowałam nagrać, ale tylko świst wiatru nagrał się ... niezwykły dźwięk, jak z kosmosu. Widoki stamtąd są przepiękne, bardziej płaskie tereny na północ, na południe lesiste i górzyste.


W domu wreszcie wzięliśmy się za akwarium, bo stara obsada wyrodziła się, Dodaliśmy nowe mieczyki dla zmieszania genów, molinezje, z 70 gupików, 5 glonojadów, w sumie ponad 100 rybek. Za bardzo ich nie widać w 300 litrach pojemności, bo to dosyć małe rybki, ale urosną, wtedy się pochwalę:-) Jeszcze dokupiliśmy 15 sztuk ślimaków helenek, ładne muszle, pręgowane, ślimaki na ślimaki. Z kupionymi roślinami zawlekliśmy do akwarium plagę ślimaków, sposobu nie było, żeby je zlikwidować, ponoć helenki mają dać sobie z nimi radę. Szkoda że na te rude paskudniki nie ma takiej naturalnej metody typu ślimaki na ślimaki:-) ptaki na ślimaki czy choćby pająki na ślimaki:-)



Rybki i ślimaki z prywatnych hodowli w pobliżu nas, może bardziej odporne niż te ze sklepu, no i o wiele tańsze. Szukaliśmy ogłoszeń na olx, telefon i w jedno popołudnie zdobyliśmy te najbardziej pożądane. Nie mamy jakichś wymyślnych, o większych wymaganiach, może pospolite, ale jest na co popatrzeć w akwarium, ruch wzmożony, już widzę zaloty:-)

Nie sposób pomieścić w jednym wpisie trzech pór roku, mam nadzieję, że więcej czasu pozwoli na bardziej regularne blogowanie:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo w komentarzu, wszystkiego dobrego, pa! I bądźcie grzeczni, Mikołaj wszystko widzi:-)



poniedziałek, 25 listopada 2024

Nie szukaj noclegu po nocy ... Biełogradczik, Biełogradczik ...

 Po wiosennym wyjeździe bułgarskim pozostał nam niedosyt, a przede wszystkim zauroczyły nas skałki wokół Biełogradczika, obiecaliśmy sobie, że tu wrócimy. To maleńkie miasteczko, ale położone tak malowniczo, że nie zważa się na opuszczone zakłady, sypiące się tynki, tylko wzrok leci dalej, w te skalne rzeźbione ściany, niezwykłe formy stworzone przez naturę, czerwonobrunatne stwory wyłaniające się z zieleni lasów. Stare góry, ciągnące się przez całą Bułgarię od morza aż po Dunaj i Serbię, bogate w różne formy skalne, niezwykłe jaskinie ... to Stara Płanina.


Po przekroczeniu granicy z Serbią wjechaliśmy w ubogie, przygraniczne tereny. Wioseczki z rozsypującymi się domami, starzy mieszkańcy, bo młodzi wyjechali za chlebem, ale dojechać można wszędzie, zniszczony asfalt lub szutrówka nie stoi na przeszkodzie naszej "zielepuszce". Wyschnięte koryta rzeczułek nie obiecywały noclegu nad wodą, ale śledząc mapę zauważyłam jezioro. Może uda się tam zanocować, może nie będzie zakazu, choć prawdę mówiąc, w Bułgarii nie spotkaliśmy się jeszcze z tym, że dostęp do wód jeziora zamknięty. 


To jezioro Rabisza, a nad nim wypiętrzenie Magura, niewysokie, niższe od naszej Kopystańki:-) bo tylko 461 m npm. Skoro rzeki wyschnięte, to i jezioro mocno wyparowało, szeroki pas piasku, rośliny wodne wyłaniały się łachami z wody, tworząc miejsca spacerowe dla mnogiego ptactwa wodnego. Obserwowaliśmy stada przelatujących kormoranów, czapli i innych drobniejszych, których nie umiem nazwać. Póki jeszcze jasno, na brzegu spotykaliśmy mężczyznę z wykrywaczem metali, zostawiał po sobie dołki, pewnie jezioro oddawało skarby pozostawione przez plażowiczów. Raz chodził z jednej strony, raz z drugiej, nie przeszkadzaliśmy sobie. 


Na krótko znad Magury wyłaniał się księżyc, na przeciwległym brzegu urzędowali wędkarze, nocą światełka znaczyły, gdzie są. Rankiem zbierali się, zwijali sprzęt i odjeżdżali do domów. Kiedy zapadała prawdziwa ciemność, rozlegały się wokół jeziora piekielne chóry:-) Jeden głos dawał początek innym, po chwili odpowiadały im i z Magury, i za naszymi plecami, i z boku. Przerażenie mnie ogarnęło, kiedy usłyszałam je pierwszy raz, niesamowite wysokie tony, jakby osaczały nas z każdej strony, a tereny spore, dzikie, porośnięte krzakami, trawami.
To szakale złociste ... nie mam własnego nagrania, pożyczyłam z netu, posłuchajcie:-)
Szakale złociste zachodzą i do nas.


Pierwszej nocy nie wytrzymałam siedzenia przed autem i podziwiania bułgarskiej nocy, bo oprócz tego niesamowitego wycia zobaczyłam na tle jasnej poświaty, jak brzegiem wody zasuwa chyba piżmak:-) po chwili zniknął mi, lezie do nas skurczybyczek:-) Podniosłam stopy do góry, ale długo tak nie wysiedziałam i zwiałam do "zielepuszki". 
Magura oferuje jeszcze do zwiedzania ciekawą jaskinię z prehistorycznymi rysunkami, a ponieważ są cenne, ta część została zamknięta. Jaskinia prowadzi pod całą górą i wyjście jest z drugiej strony. Próbowaliśmy się tam dostać, ale zwiedzanie z przewodnikiem i trzeba zebrać grupkę chętnych, a w zwykły dzień trudno o taką, i to jeszcze poza sezonem.


Czas na Biełogradczik, a raczej na górującą nad miasteczkiem starożytną  twierdzę Kaleto.
Kiedyś szumiało tu morze, zostały po nim sprasowane, niezbyt trwałe skały, które natura rzeźbi w fantazyjne kształty, grzyby, maczugi, iglice, bałwany i co tam jeszcze przychodzi na myśl. Mając do dyspozycji tak fantastyczne miejsce z gotowymi formacjami obronnymi na wzgórzu, wystarczyło dobudować trochę murów i twierdza trwa od III wieku naszej ery. Mury grube, przy ziemi mają po dwa metry:-) Wejście do twierdzy biletowane, przekraczamy kolejne bramy, a widoki stamtąd naprawdę wyjątkowe.











Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten upał:-) Niezwykle urokliwie, oprócz twierdzy doskonałe miejsce widokowe. Wśród tych skałek poniżej spotkaliśmy turystów z mapkami w ręce, którzy szukali pojedynczych oznaczonych skał o ciekawych nazwach, prowadzą tam szlaki turystyczne. Kraina jak z prehistorii, tylko brakuje dinozaurów:-)

W powietrzu czuć było nadchodzącą zmianę pogody, niebo robiło się szarawe, a upał dokuczliwszy. Powróciwszy nad nasze jezioro orzekliśmy, że trzeba się stąd wycofać, bo kiedy spadnie deszcz, nie wygrzebiemy się z tego błota przybrzeżnego. A skoro prognozują deszcz, to czas na nas:-) 

Granicę na Dunaju z Rumunią przekroczyliśmy przez most w Widyniu, gdzieś tam poszukamy noclegu, a na razie popędzimy przed siebie, ile się da. Zapragnęliśmy jeszcze raz przejechać trasansalpinę, więc kierunek Novaci, miejscowość u wjazdu na tę wysokogórską trasę. Tak, tak, i spełniło się tytułowe "nie szukaj noclegu po nocy":-) Droga w kierunku gór przez Krajovą prowadzi przez ciąg miejscowości, ani gdzie zjechać, wszędzie zabudowania, pola i tak przez cały czas. Ściemnia się, to nic, zatrzymamy się w jakimś pensjonacie ... jesteśmy we wrześniu, już poza sezonem, pensjonaty zamknięte, najwyżej gdzieś w górach prześpimy się w "zielepuszce", gorzej jak się rozleje.  Dotarliśmy do Novaci przed północą, zaczyna kropić i tutaj objawienie, w otwartej bramie siedzą dwie kobiety, a za nimi oświetlony pensjonat, czynny:-) szerokim gestem zaprosiły, w środku sami Polacy. Gorący prysznic, kilka godzin snu i świtem bladym ruszyliśmy dalej.

Transalpina w deszczu i chmurach, pasterze spędzają stada z pastwisk, na połoninach powyżej 2 tys.m npm zobaczyliśmy motocyklistów w maleńkim namiociku szarpanym przez wicher, w siekącym deszczu, pewnie śnieg ich tu zastanie. I tak już było do samego domu, deszcz, deszcz ... a u nas zaczęła się powódź.


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, wszystkiego dobrego, pa!



czwartek, 14 listopada 2024

Na jesienną szarugę ciepłe klimaty Serbii:-) ...

 To się chyba nazywa zdrada:-) tyle lat jeździliśmy do Rumunii, a teraz zapragnęliśmy poznać choć odrobinę inne bałkańskie kraje. Wybraliśmy Serbię, nie zważając na opinie innych, że tam nic ciekawego, że tylko tranzytem na bardziej urokliwe wybrzeże, bo morze, bo plaże ... Mając do dyspozycji kilka dni, trochę trudno ułożyć jakąś przyzwoitą ramówkę wyjazdu, bo wiąże się to przede wszystkim z pokonaniem mnóstwa kilometrów, ale jak zwykle jakoś poszło. Zmieniliśmy trochę nasz styl podróżowania, nie wyjeżdżamy w nocy, a wcześnie rano i turlamy się do celu przez cały dzień, robiąc po drodze przystanki:-) Słowacja, Węgry, zahaczyliśmy o zachodnią Rumunię, wybraliśmy spokojne malutkie przejście graniczne Rumunia-Serbia w miejscowości Jimbolia, aby ominąć ruchliwe, przeładowane trasy pełne tirów. Teraz czas na szukanie miejsca noclegowego, bo już zmierzchało. Na płaskich przygranicznych terenach Serbii nie jest łatwo, żeby schować się przed ludzkim okiem, znaleźliśmy zjazd nad rzekę, wykoszone chaszcze pewnie przez wędkarzy, może nikt nas stąd nie wygoni. Przyjemnie jest posiedzieć ciepłym wieczorem nad rzeką, posłuchać nocnych ptaków, nietoperze uwijają się nad głowami. Rozkładanie i zwijanie spania w "zielepuszce" idzie nam coraz sprawniej, więc rankiem pobudka, kawa obowiązkowo i dalej w drogę, na południe. Omijamy większe miasta, jak tylko się da, mimo, że gps ciągle nas chce zepchnąć na Belgrad:-) Wreszcie na horyzoncie zaczynają rysować się góry i droga tym samym coraz ciekawsza. Nie zjedliśmy śniadania, bo naczytawszy się o serbskich "pekarach" mamy ochotę zjeść może ciepłego burka z serem, może coś innego. W jakimś miasteczku zatrzymujemy się wreszcie, jest burek, do tego jogurt ... trochę tłuściutki ten burek, choć pyszny, ciężko zalega w żołądku, albo my za bardzo przegłodzeni:-)

Po górskich drogach ciężko zatrzymać się, żeby zrobić zdjęcie, trzeba szukać punktów widokowych. Z tych miejsc widać głębokie doliny, zbocza usiane zagrodami, a wszędzie trzeba jakoś dojechać, wszędzie żyją ludzie.

Tutaj na zboczu gospodarz ma maleńki sad, kilka drzewek owocowych. Co nas ujęło? akuratnie byliśmy świadkami, jak rozłożył przesłonę wyłapującą spadające owoce. Gdyby nie ona, pewnie jabłka sturlałyby się na dno doliny:-)

Zdążaliśmy do celu naszej podróży, do parku narodowego Tara, zobaczyć domek na Drinie, jezioro Perucac, a przede wszystkim odszukać stare późnośredniowieczne cmentarzyska pełne ogromnych "stećci". Akuratnie w Serbii są trzy takie miejsca, w innych bałkańskich krajach jest ich o wiele więcej. 

Domek na Drinie ... to zdjęcie można zobaczyć w folderach reklamowych, na tablicach, w opisach, ale żeby jechać tyle kilometrów? Brzeg rzeki zabudowany knajpkami, trudno znaleźć miejsce z widokiem i cóż, pstryknęliśmy zdjęcie, pokiwaliśmy głowami i pojechaliśmy dalej:-) Domek zbudowali przed laty kajakarze, dostać się tam można ze strony serbskiej, bo z Bośni to już przekracza się granicę. Wielokrotnie spływał z wielką wodą i po wielokroć był odbudowywany, stając się miejscem, które trzeba zobaczyć. Nie powiem, jest ładnie, góry, skały, zielone wody Driny, na brzegach wędkarze, z jednej serbscy, z drugiej bośniaccy, kiedyś sąsiedzi, dziś dzieli ich granica na rzece. Trochę dalej jest ogromna tama na zbiorniku Perucac, przy brzegu mnóstwo domków na wodzie, rozmaity sprzęt pływający, deski, żagielki, bardzo urokliwie. Jako że to wjazd na teren parku narodowego, trzeba uiścić opłatę.




Mieliśmy dwie możliwości, wyjechać na punkt widokowy i popatrzeć z góry na jezioro albo pojechać do wsi Rastiszte, gdzie trzeba odnaleźć cmentarzysko ze stećciami. My wybraliśmy oczywiście drugą opcję, wjechaliśmy w jedną odnogę zbiornika wzdłuż skalnych ścian, tuneli, gdzieś w środek gór. Nie ma znaków, kilka zabudowań, nowa cerkiewka z cmentarzykiem przy drodze, gdzie tu iść, ani żywej duszy żeby zapytać. A gorąco przeokrutne, suche trawy szeleszczą pod nogami. Mąż chciał już zrezygnować, a ja - jak to, tyle jechaliśmy i nic? Za cerkiewką nikła ścieżynka z wytartymi śladami farby na drzewach pnie się do góry, idę nią coraz wyżej ... jest, jest, znalazłam stećci. Krzyknęłam z góry do męża, przyszedł i on. Bardzo urokliwe miejsce, jeśli tak można nazwać średniowieczny cmentarz, okolony murkiem z kamieni, nagrobki porozrzucane po zboczu wśród paproci, pod drzewem ławeczka, można usiąść i odpocząć. 




Na jednym z nagrobków wykuty miecz, niestety czas nie obszedł się nim łaskawie, widocznie mróz rozsadził kamień, część z rękojeścią leży odłupana, reszta nagrobków bez symboli. 


Stećci datowane są na XIV-XV wiek, ważą wiele ton, średnio 3, największe aż 29 ton, transportowane z miejscowych kamieniołomów nie wiem, jakim sposobem.

 


Obeszliśmy to miejsce wzdłuż i wszerz, trochę obawiałam się wśród traw może węże będą pośród kamieni, ale nie przestraszyło mnie nic. Zeszliśmy do "zielepuszki" i z powrotem tą samą drogą do Perucac, bo tam są następne nagrobki w miejscu nazywanym Mramorje. Tu jest inaczej, wykoszone, zielono, nawet węży się nie obawiałam:-)






Trochę pobyliśmy w okolicach Zlatiboru. Wielce urokliwe połoniny tuż przy drodze, odchodzące na boki drogi do mniejszych miejscowości, Widokowa kolejka z gondolami nad Ribnickim Jezerom, zimowe centrum narciarstwa ... do jeziora nie dojdzie, okolone wysokim płotem, do dyspozycji były rzeczułki płynące dolinami o kamienistym dnie. W podmokłych miejscach wylegiwały się stada krów, chłodzące się w tym upale. 




Jeden z noclegów nad taką rzeczułką, wbrew pozorom wcale niełatwo znaleźć dogodne miejsce na noc, ukryte przed ludzkim okiem. Rankiem patrzyłam na rzekę, parowała we wschodzącym słońcu, a tuż nad wodą śmigały turkusowe zimorodki, po 3-4 sztuki, niezwykły widok.



Kolejnym ciekawym miejscem w naszych planach był kanion rzeki Uvac, który również jest wymieniany jako osobliwość w Serbii. Położony jest między górami Zlatibor a Zlatar, ładne nazwy. Chociaż przejeżdżając miasto Nova Varos w kierunku właśnie kanionu, zastanowiła nas chmura nad górami, ot! pewnie poranna mgła jeszcze się nie rozproszyła. O, nie, nie, to nie była mgła ... nagle w nos wpadł gryzący zapach palonego plastiku, wyobraźcie sobie wielką, płonącą górę prawie jak pół Kopystańki, od góry do dołu palący się plastik wśród pięknych zielonych lasów. Wstrząsnęło to nami bardzo, zabraniają nam palić w kominku drewnem, a tu taki kwiatek. 
Zjechaliśmy z głównej drogi za tablicą w kierunku kanionu, na punkt widokowy Molitva/1247 m npm/, dokąd zaprowadził nas świeżutki asfalt, jakżesz tam się pięknie jedzie:-)  Z parkinku to już niedaleko, wśród białych skałek i niewysokich krzaczków wydeptane liczne ścieżki, jedna prowadzi do tarasu zawieszonego nad wodą. Rzeka meandrowała wśród skał setki lat, niektóre ściany przekraczają 300m.




W latach 90-tych utworzono tutaj rezerwat sępa płowego, z 12 ptaków rozmnożyło się na chwilę obecną około 300 osobników. Mąż szedł pierwszy, zaopatrzony przezornie w lornetkę, on zobaczył sępa, który po chwili zapadł gdzieś w skalną ścianę, przekazał mi lornetkę i już nie mogliśmy go zlokalizować. W domu przeglądałam powiększone zdjęcia centymetr po centymetrze i też nie mogłam go zobaczyć, sylwetka zlała się z kolorystyką skalnych ścian bądź schował się za występem skalnym. Szkoda ...
Wyjątkowe miejsce, bardzo widokowe, a sępy to ogromne ptaki, rozpiętość skrzydeł dochodzi do 3 metrów, waga do 11 kilogramów. Ależ tam było gorąco, siedzieliśmy długi czas wyeksponowani na słońce, z każdym rokiem coraz gorzej reaguję na wysoką temperaturę, to nie dla mnie.



W internetach wyczytałam, co dobrego można przywieźć z Serbii, przede wszystkim Kupinowe Wino, to wino słabiutkie, z jeżyn, słodziutkie i pachnące. Bananice - małe batoniki o różnych smakach, przesłodzone mocno i przesmaczone, ratłuk - jakby galaretki obsypane cukrem pudrem, w jednych orzechy, inne o smaku róży, nikomu nie smakowały w domu, mąż je zjadł:-)
W jakimś kolejnym miasteczku wdepnęliśmy do kolejnej "pekary", a tam "uwijacze" z mięsem, w delikatnym, listkującym się cieście, jakże nam smakowały. Z każdym kilometrem zbliżaliśmy się do granicy z Bułgarią, trzeba było stracić serbskie pieniądze, żeby nie przewracały się w domu, a więc znowu słodycze i co najważniejsze - kajmak, taki na wagę, och! jakie pyszne smarowidło do chleba.


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, trzymajcie się ciepło, pa!