Od stycznia klarował nam się wyjazd na roztoczańskie spotkanie dobrych dusz. Ostatecznie padł termin na 12 marca i pełni nadziei oczekiwaliśmy do ostatniej chwili, czy jakieś nowe obostrzenia nie popsują nam imprezy. Jeszcze w przeddzień słuchaliśmy z zapartym tchem komunikatu ministra zdrowia, bo liczba zachorowań nagle bardzo podskoczyła, ale Roztocza na szczęście zakazy nie objęły. Jechaliśmy trochę na okrągło, bo pszczelarz tradycyjnie musiał wstąpić do sklepu pszczelarskiego po jakieś akcesoria, a po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na małe zakupy. Pogoda nie nastrajała optymistycznie, przed nami czarne niebo i ściana deszczu, akuratnie zbliżył sie front z opadami ... a co tam, najwyżej przesiedzimy spotkanie w chacie, będziemy gadać, śpiewać, potem znowu gadać ... Za jakiś czas chmury odeszły na południowy wschód, a my przyjechaliśmy do Obroczy prawie w słońcu. To nic, że chłodno, w końcu to marzec:-)
Dobra dusza tego spotkania, Justyna, już czekała, a po nas jak po sznureczku zaczęli pojawiać się kolejni znajomi. Zawsze powtarzam, że to swoisty fenomen, ludzie z różnych stron Polski przyjeżdżają, żeby się spotkać, wspólnie posiedzieć, pośpiewać, powędrować, zmęczyć się, a potem wrócić do siebie pokonując wcale niemało kilometrów. W chacie cieplutko, klimatycznie, więc i posiedzenia nocne trwają długo po północy. Trzeba zaliczyć parę godzin snu, bo rano wyruszamy na szlak.
Na Roztoczu jeszcze mnóstwo śniegu, a jeśli nie śniegu, to zalodzone leśne drogi wcale nie ułatwiają wędrówki. Oj, ja głupia, ja głupia, zostawiłam raczki, zostawiłam kijki, bo po co to, tylko potem przeszkadzają, plączą się, po równym nie potrzeba. Okazało się, że przydałyby się jak nic, chociaż kijki, żeby równowagę utrzymać, a tak ... musiałam palcami stóp trzymać się butów:-)
Szliśmy niebieskim szlakiem, to schodząc w dół, to wdrapując się na górki, które wcale takie niskie nie były. Kiedy obejrzałam się do tyłu, widoki całkiem jak z mojego Pogórza, i góreczki w oddali, i połoninki wyżej.
Szlak kluczył po lesie, wyprowadzał na wysoczyzny, zbiegał w dół ... zatrzymaliśmy się na rozstaju dróg, przy zamarzniętym leśnym jeziorku. Każdy wydobył z plecaka jakąś kanapkę, termosy z gorącą herbatą poszły w ruch, bo akuratnie przyszła chmura, zrobiło się nieprzyjemnie chłodno i zaczął kropić deszcz.
Nieopodal widać było jakiś słupek, z początku myślałam, że to leśny, jakieś oznaczenie działów albo co, ale tam był krzyż i tabliczka ... mogiła radzieckiego żołnierza.
Ruszyliśmy dalej, ciemne chmury przewiało i wyszło słońce, a jak świeci słońce, to i świat radośniejszy. Skrajem lasu, nawet pola uprawne pojawiły się, a na drzewach oznaczenia ścieżki przyrodniczej.
Jedna z tablic opisywała wawrzynka wilczełyko, a ten w naturze już nawet rozkwitł, ale jakiś inny od naszego pogórzańskiego ... delikatny bladoróżowy kolor kwiatów.
Tu też zrobiliśmy sobie przystanek, mały odpoczynek, a wokół przecudownie ukształtowany teren, przepastne debra, łączące się w jeden większy, a wokół buczyna.
Jednym z takich wąwozów zeszliśmy w dół, już do Guciowa. Wszechobecna woda rozrzedziła piaszczyste ściany, spływały rzadkim błotkiem, szłam sama i słyszałam, jak z głuchym plaśnięciem odrywają się i osypują obrywy.
A jak Guciów, to i słynna zagroda ... niestety, zamknięta, więc obejrzeliśmy sobie z zewnątrz. Stare zabudowania, strzechy na domach, kapliczki, sprzęty, koła młyńskie, kamienny krzyż, a w oddali brama z białego wapienia z pobliskiego kamieniołomu.
Zebraliśmy się przy parkingu, bo tu zostało zrobione pamiątkowe historyczne zdjęcie, w maseczkach. Zdjęcie pożyczone od Wiesia.
Potem grupa rozdzieliła się, jedni poszli do bazy, a jedni w dalszą trasę. Ja byłam w tej drugiej grupie, właściwie to chciałam przekonać się, jak tam z moją formą po leniwej zimie i trochę nieruchawym lecie:-) a właściwie to udowodnić sobie, że wcale nie jest taka zła:-)
Przekroczyliśmy Wieprz ... co za przecudna rzeka, mimo wysokiej wody widać było piaszczyste, jasne dno, liczne zakola, wartki nurt, rozlewiska, cudo ...
Zanurzyliśmy się w las, ciężko było, rozmokły śnieg, zalodzona droga, wielkie kałuże, weszliśmy do Bliżowa. Tak, to ten Bliżów, gdzie mieszkała Kora i gdzie zakończyła swoje życie, ale nie szukaliśmy jej domu, bo i po co? Za to na skraju, za opłotkami przyciągała oko taka oto chatynka, malowidła z motywami ludowymi na płótnie w ramie na ścianie, niebieskie okna, darty gont na dachu, kapliczka z Frasobliwym ... bardzo sympatyczne wrażenie.
Znowu wspięliśmy się na wzgórza, za którymi była miejscowość Wojda, a w niej pomnik upamiętniający miejsce bitwy partyzantów BCh i radzieckich z żandarmerią niemiecką, stoczoną 30 grudnia 1942 roku.
Maleńka miejscowość na skraju Roztoczańskiego Parku, z domu wyszli ludzie na spacer, rodzina pokoleniowa i wesołe psisko, oszargane po pachy, które niosło w pysku kilka patyków, bo jakże tu zostawić chociaż jeden z zabawy ... a który ważniejszy:-)
Potem długo szliśmy baśniowym lasem, a może nawet jeszcze dłużej:-) zachodzące słońce prześwitywało przez pnie drzew, byłam zmęczona, ale i szczęśliwa, że tyle udało mi się przejść, a do końca drogi jeszcze daleko, no i trzeba gdzieś przekroczyć Wieprz.
W końcu jedna z dziewczyn, z wysokiego brzegu wypatrzyła prowizoryczną kładkę przerzuconą przez wodę. Jest przejście przez rzekę na drugą stronę, ale za nią trzęsawiska, podmokłe łąki. Na szczęście kępy były zamarznięte, dawało się przejść w miarę suchym butem. Z kępy na kępę, skok przez strugę, jeszcze trochę i już suchy las, pewnie jeszcze z kilometr do drogi, a tam już niedaleko Obrocz, nasza baza. Zdjęcie ze mną na kładce też pożyczone od Wiesia, bo przecież fotograf prawie nigdy nie ma swojego zdjęcia:-)
Przyszliśmy na sam koniec dnia, przynajmniej ja byłam nielicho zmęczona, a przede wszystkim bolały mnie stopy, czułam każdą kosteczkę:-) Wędrowcy mają teraz różne urządzenia pomiarowe, w telefonach, zegarkach ... okazało się, że pokonaliśmy około 24 kilometrów, a teren nie był łatwy. Zjadłam pyszną zupę gulaszową, którą kolega Jacek przygotował dla wszystkich, wypiłam piwo i zaczął morzyć mnie sen ... a tak tylko na 5 minut, odpocznę sobie ... zeszło mi do rana:-) A jak było mi żal, bo działy się fajne rzeczy, śpiewanki, takie tam różne, jak to na takim spotkaniu. W nocy obudziłam się, o matko! jaka jestem głodna, ssie mnie w żołądku, ale przecież po nocy nie będę szukać jedzenia ... dotrwałam do rana, a świtem dorwałam się do kanapki, którą przyniosłam w plecaku, z wczoraj:-)
Niedziela lajtowa, odwiedzimy kapliczki "na wodzie" w okolicach Krasnobrodu.
Bardzo ładne miejsce, spod kaplicy zwanej Kaplicą Objawień wypływa źródło o krystalicznej wodzie i magicznej mocy, odbywa się odpust na Matki Bożej Jagodnej z początkiem lipca.
Następna kapliczka to św. Rocha, troszkę za Krasnobrodem w kierunku na Długi Kąt. Prowadzi tam trasa przez bukowy las, teren bardzo urozmaicony, już sobie wyobrażam, jak tu jest wiosną ... albo latem, jak pachną rozgrzane słońcem macierzanki:-) My docieramy tam najpierw zaśnieżoną drogą, potem znaczoną ścieżką, bo tam jest rezerwa Rocha.
Ponad kapliczką, która jest miejscem pielgrzymek, prowadzi trasa, schodami wysoko na grzbiet i powrót. Ponoć pokonanie tej trasy ma zapewnić zdrowie, co niektórzy pokonują ją na kolanach. Źródła historyczne podają, że królowa Marysieńka w czasach dżumy kazała zbudować tu kaplicę przy źródłach leczniczych, a za patrona obrała św. Rocha, patrona ludzi chorych zakaźnie. Historia zahacza też o powstanie styczniowe, krwawa bitwa i śmierć 43 powstańców.
Obeszłam i ja tę trasę, robiąc pod górkę dwa przystanki na złapanie oddechu, stromizna spora:-)
Przyszedł czas na pożegnanie, rozjechaliśmy się wszyscy "na świata cztery strony".
Do następnego razu, mili moi, oby czas był bardziej sprzyjający!
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, wszystkiego dobrego, pa!