poniedziałek, 26 października 2020

Pogórzańskie migawki ...

Na początku października, kiedy trwało jeszcze jesienne lato, a piątek i sobota były ostatnimi słonecznymi dniami przed deszczowym i zimnym tygodniem, zjechało w dół po naszej stromej drodze auto. Kręciłam się po obejściu, przesadzałam jeszcze rośliny, wyrywałam zielsko, a z dołu dochodziły odgłosy mocno pracującego silnika, walczącego ze stromym podjazdem. Kierowca usiłował podjechać z powrotem do góry, nagle bach! coś walnęło i ucichło ... psy zaczęły szczekać, a od bramy rozległ się dziewczęcy głos.

- Dzień dobry, potrzebuję pomocy! - wychyliłam się zza krzaków, a tam przy bramie stoi dziewczyna z dzieckiem na ręku. - Ugrzęzłam na dole, nie mogę wyjechać, koła do połowy w glinie - w oczach błysnęły łzy. - Pani sama? z dzieckiem? - na co twierdząco skinęła głową. - Pobiegnę po męża, coś wymyślimy.- Zeszliśmy wszyscy na dół, o wypychaniu auta nie było mowy, trzeba wydrzeć go na linie, a jeśli nie uda się, trzeba iść po ciągnik do wsi. Pobiegłam po nasze auto, po liny i ostrożnie zjechałam tyłem w dół. Mąż przywiązał linę, ja za kierownicę i ruszamy obie na znak ... lina napięła się, auto prawie nie drgnęło, lina trach! pękła, dobrze, że druga w zapasie. Cała operacja od początku, silniki zawyły, koła zamieszały w glinie, ale wielki mercedes znowu zerwał linę. Ostatnia próba, powiązane liny i znowu ruszamy, jeśli nie damy rady, trzeba rzeczywiście po ciągnik wyskoczyć ... ale udało się. Kolos wytoczył się za mną na drogę, cały zbryzgany i oklejony błotem, a wyciągnęłam go koło nas, na bardziej równe miejsce. 

Miła dziewczyna opowiedziała o sobie, chłopczyk na jej ręku był bardzo grzeczny, wcale nie przestraszył się, nie płakał. W bagażniku leżał plecak, kijki, w planach była wędrówka na Makowską Górę ... podziękowała serdecznie i odjechała. W następnym dniu dalej pracowałam prawie do południa na podwórzu  i nagle coś kolorowego zobaczyłam przy bramie. Niemożliwe, torebka, a w niej dowód wdzięczności, bo jak inaczej to nazwać. Głupio się poczułam, bo przecież trzeba pomóc w potrzebie, bez oczekiwań, a tu niespodzianka ... i ani komu podziękować:-) 


Kolorowieją nam lasy, w przeróżnych odcieniach, a jak zaświeci słońce, to wydobywa jeszcze ostrzejsze barwy. Taka pogoda wyciąga na szybkie wycieczki objazdowe w bliższej okolicy, przy okazji zwracamy baczniejszą uwagę na coraz liczniej pojawiające się na ścianach zabudowań gospodarczych "deskale" Andrejkowa. Mają klimat, może dlatego że nie kolorowe ...





Pojechaliśmy do Ropienki, zobaczyć stok narciarski, który darzymy wielkim sentymentem. Niestety, choć łąka na stoku wykoszona, sam wyciąg zarośnięty krzakami, widać, że od lat nieużywany, na dawnym parkingu stacja uzdatniania wody. Chyba przepadło to miejsce z kretesem, a szkoda.


Choć dzień był mglisty i chłodny raczej, na środku asfaltu spotkaliśmy dorodną żmiję. No przecież nie można jej tak zostawić, rozjadą ją kołami, jak nie przez nieuwagę, to specjalnie. Najpierw zrobiłam jej zdjęcie, była nieruchawa raczej, ale szybko wysuwający się języczek badał powietrze ...


Wzięłam długą suchą łodygę jakiegoś zielska, dotknęłam końcówki ogona, żeby zmusić ją, aby przemieściła się choć na brzeg drogi ... zaczęła syczeć, nawet uderzyła w łodygę, z wolna przepełzła na brzeg asfaltu i ... znowu zawróciła, szukała ciepła. - No, usuń ją jakoś z drogi, bo mnie już strach obleciał - krzyknęłam do męża. Złamał dłuższą gałąź, zakończoną widełkami, podsunął pod gada i przeniósł bezpiecznie w trawę. Ufff! ale wrażenie było, żołądek jeszcze długo dygotał we mnie z mocnego wrażenia.


W ostatnim poście pokazywałam ostre papryczki, teraz już siedzą w słoikach. Miałam nawet zostawić te zielone, żeby dojrzały, a raczej nabrały rumieńca, ale za bardzo wyschłyby. Zatem wszystkie zapakowane do słoików, zamarynowane strąki i pokrojone w oleju, bo kapsaicyna najlepiej rozpuszcza się w tłuszczu.

W Rumunii zawsze dostaje się taki strączek jako dodatek do ciorby ... no, no, raz odważnie pokroiłam taki malusi strączek i wrzuciłam do zupy, myślałam, że spłonę:-)


A największe wrażenie zrobił na mnie niedzielny powrót do domu, przez dawno nie jeżdżoną drogę przez las, która była zamknięta z powodu remontu, przebudowywano przepusty pod drogą. Ładnie to wygląda, choć już widać w niektórych miejscach zarysowujące się, osiadające szerokie pobocza.



Skąd to największe wrażenie?
Ano stąd, że w pierwszej chwili przecierałam prawie oczy ze zdumienia, myślałam, że wzrok mnie myli ... na pastwisku pasł się najprawdziwszy wielbłąd dwugarbny:-) czyżby stał się u nas zwierzęciem hodowlanym?



Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, bądźcie zdrowi, pa!







czwartek, 22 października 2020

Czubajkowe żniwa ...

 Po deszczach na łąkach obrodziły kanie. Pierwszy kosz zebrałam na kalwaryjskich łąkach, drugi i trzeci na naszych. Pierwszy kosz w całości poszedł na kanie panierowane a la kotlet schabowy, drugi zawiozłam siostrze, a trzeci posłużył kulinarnym eksperymentom. 

Wyczytałam w necie, że takie panierowane kanie można zamarynować z dodatkiem pokrojonej cebuli, a zatem do dzieła. Na razie stoją zapasteryzowane w słoiku, macerują się, a kiedyś napiszę Wam, jak smakowały:-) Przymierzałam się też do mrożenia wielkich kapeluszy, ale siostra odradziła mi, bo robią się z nich szmatki, najlepiej zjeść na bieżąco.

Zatem mój smak na kanie został w pełni zaspokojony, bo nawet była jajecznica na kaniach. Mam ten luksus, że wystarczy wyjść rankiem do sadu i przynieść do kuchni świeżutką kanię, pokroić, usmażyć na maśle, a potem wbić jaja. 

Niektórzy obawiają się kań, nie znają ich, a najlepiej przydatność tych grzybów do spożycia określił Mietek, który przywozi nam drzewo na zimę ... tak, tak, z łąk można jeść, z lasu nie. Zbieram też kanie w lesie, trzeba po prostu znać te grzyby, mam nadzieję, że nie pomylę się nigdy:-)




Pod czereśnią na podwórzu rosną też czernidłaki, licznie rankiem wystawiając białe główki z trawy. O, nie! tych to chyba nie odważę się nigdy skosztować, mimo, że jadalne ...

Zeszły tydzień był bardzo zimny i deszczowy, teraz pogoda poprawiła się. Przyjechałam w poniedziałek na Pogórze, by przerobić jabłka na zimę, bo spadłe z wysokich drzew są poobijane, nie nadają się do przechowywania. Trzeba je obrać, pokroić w ćwiartki, zetrzeć, w czym pomaga mi robot, a potem zapakować do słoików i zapasteryzować. 

Po śliwkach nie ma już śladu, kiedyś spadały z drzewa słodziutkie i pomarszczone, w tym roku deszcz dopełnił dzieła zniszczenia, wszystkie popękane, rozlazłe, nie nadawały się już do niczego. Ptactwo drozdowate całymi stadami żerowało na nich, kosy też, dziobami rozbijały śliwki na mniejsze cząstki, tylko pestki zostawały. Pozbierałam już wszystkie papryki, przeważnie ostre. Te zielone, niedojrzałe poleżą jeszcze, może nabiorą rumieńców, te czerwone trochę zamarynuję, a trochę na ostrą pastę.



Te cienkie strąki cayenne ostre są jak piekło, trzeba używać ostrożnie.

Mamy swojego jelonka na łące, widzę go rankiem z okna kuchni za sadem, na tle nieba, bo pasie się w najwyższym punkcie. Po deszczowych dniach zaświeciło słońce, ułożył się zmarznięty, mokry biedaczysko, mając za plecami pas kolczastej tarniny i grzał się w promieniach słońca. Wyobrażałam sobie, jak lecą mu oczy ze zmęczenia, bo przecież to zwierzę cały czas czuwa. Zatrzymałam psy w domu, przysypiał tak ze dwie godziny, potem wstał i znowu pasł się.



Lasy powoli nabierają kolorów, jest ciepło, prawdziwa złota jesień.

Na początku października rodzina zrobiła mi miłą niespodziankę, bo ja to właściwie nie świętuję urodzin ani imienin. A tu czekał na mnie tort ze świeczkami, miał przylecieć syn z wysp, jak się później dowiedziałam, ale akuratnie wprowadzili kwarantannę, więc pozostał tylko skype. Powiem szczerze, że wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. Zdmuchnęłam świeczki i weszłam w nowy etap życia:-)

Tosia próbowała tort po dziecięcemu, bo słodkości najlepiej smakują zbierane palcem:-) Jasiek obgryzał płaty czekoladowej kory, bo ten tort to było małe dzieło sztuki, przybrane żywymi kwiatami, listkami, owocami ... usiadłyśmy z teściową i orzekłyśmy, że jesteśmy ze starej szkoły ozdabiania tortów, szpryca z kremem, ewentualnie jakaś polewa, orzechy, a tutaj, no! majstersztyk po prostu.

Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, zdrowia, zdrowia, i jeszcze raz zdrowia, pa!





czwartek, 8 października 2020

Październikowe smuteczki ...

 Dzień już taki krótki. Jechałam na Pogórze późnym popołudniem, a przyjechałam na sam zachód słońca. Cieniem położył się już zmrok na drodze prowadzącej przez las, a na wolnej przestrzeni przy kapliczce zdążyłam na ostatni błysk na zachodnim niebie.

Słońce pokonało już połowę drogi, albo i nawet więcej, w kierunku Kanasina, tam gdzie zimą będzie chować się za jego grzbietem tuż po południu, a ja z utęsknieniem będę czekać, kiedy zacznie powrotną wędrówkę. Jej Wysokość Kopystańka maluje się na tle nieba nieco samotnie ... trzeba ją odwiedzić, czeka tam kolejna ławka, jedna z 50 ustawionych przez SKPB Rzeszów.

Za to poranki wyjątkowe, z mgłami które wędrują, raz zasnuwając widoki, a raz odsłaniając. Czasami jak mleczny woal, gęste na kilka metrów nic nie zobaczy się, czasami ulotne, układające się pasami albo oderwanymi płachtami. A wschodzące słońce nic sobie nie robi z tej białej gęstwy, przepędza, odparowuje, by dzień był słoneczny ... 



W taki dzień czekam, aż rosa z trawy wyschnie, unosząc się do góry wraz z zapachem czereśniowych liści, one pachną najładniej. Na spadłe śliwki powoli zlatują się motyle, osy, szerszenie, a nawet pszczoły, słodki sok z pękniętych z nadmiaru deszczu owoców wabi je ostatnim pożytkiem przed zimą.


Zawsze muszę odczekać chwilę, kiedy spłoszone przez Mimę motyle unoszą się w popłochu, a potem wracają na żerowisko, bo przecież ta wpada na ścieżkę jak burza. Bo jak to, ja poszłam, a ona jeszcze nie zdążyła:-) Motyli jest mnóstwo, z daleka widać intensywny kolor na tle zieleni, a niektóre już poszukały sobie kryjówki na zimę w naszej chatce.

W takie słoneczne dni pracuję na powietrzu, przeważnie jeszcze przy rozsadzaniu tego, co posiałam wiosną. Pod płot przenoszę ogromne kępy kocimiętki właściwej, która jest doskonałym pożytkiem dla pszczół, a rośnie wysoko i szeroko, że potem nie można przejść do piwnicy ścieżką ...

W ciągu dnia, kiedy nad doliną powstają wznoszące kominy powietrzne, lecą klucze żurawi. Kiedy podniosłam głowę, na niebie utworzyła się idealna wskazówka, ale zanim pobiegłam po aparat, klucz rozsypał się krążąc na tle białego obłoku. Z południa uderzył mocniejszy wiatr, pewnie resztka sił halnego i zawirował stadem ptaków ... ich skrzypiący klangor od dzieciństwa napawał mnie smutkiem, zawsze z żalem patrzyłam, kiedy odlatują unosząc na skrzydłach lato. Teraz podwójnie mi smutno, bo przed laty w tym właśnie czasie żurawi odeszła moja mama ... Potem uformowały z powrotem klucz i odleciały na południe.








Usiłowałam zrobić kiedyś nad ranem zdjęcie księżycowi, świeciła nad nim jakaś gwiazdka. Czas naświetlania długi, nawet nie pomogło opieranie aparatu o pień śliwki, więc na drugim zdjęciu zaznaczyła się ta gwiazdka jasnym rysunkiem moich nieporadnych usiłowań:-)


Mimo wiosennych zniszczeń mrozowych obrodziły winogrona, mnie smakują najbardziej te najzwyklejsze ciemne, aromatyczne i słodkie. Na Pogórzu zjedzą je ptaki, a te z przydomowej pergoli pójdą na sok, nigdy nie udało mi się wyprodukować dobrego wina, potrzeba tu reżimu czasowego, pielęgnowania tego bulgoczącego, niewidzialnego życia w szklanym balonie, a ja zazwyczaj zapominam o pozostawionej zawartości i powstaje ocet:-)


Drewno pergoli płacze łzami z żywicy:-)

Wariuje mi to wstawianie zdjęć, równanie odległości, nowy blogger mi nie służy:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, zostańcie w zdrowiu, pa!

P.s. Mam prośbę do dziewczyn robótkujących:-) spojrzałam na ten sweter i bardzo spodobał mi się wzór, angielski łączony ciekawie z ażurem, szukałam w necie, ale nie udało mi się, bo po prostu nie znam jego nazwy. Macie może jakiś pomysł? schemat, gdzie można go zobaczyć, kupić????