czwartek, 14 listopada 2024

Na jesienną szarugę ciepłe klimaty Serbii:-) ...

 To się chyba nazywa zdrada:-) tyle lat jeździliśmy do Rumunii, a teraz zapragnęliśmy poznać choć odrobinę inne bałkańskie kraje. Wybraliśmy Serbię, nie zważając na opinie innych, że tam nic ciekawego, że tylko tranzytem na bardziej urokliwe wybrzeże, bo morze, bo plaże ... Mając do dyspozycji kilka dni, trochę trudno ułożyć jakąś przyzwoitą ramówkę wyjazdu, bo wiąże się to przede wszystkim z pokonaniem mnóstwa kilometrów, ale jak zwykle jakoś poszło. Zmieniliśmy trochę nasz styl podróżowania, nie wyjeżdżamy w nocy, a wcześnie rano i turlamy się do celu przez cały dzień, robiąc po drodze przystanki:-) Słowacja, Węgry, zahaczyliśmy o zachodnią Rumunię, wybraliśmy spokojne malutkie przejście graniczne Rumunia-Serbia w miejscowości Jimbolia, aby ominąć ruchliwe, przeładowane trasy pełne tirów. Teraz czas na szukanie miejsca noclegowego, bo już zmierzchało. Na płaskich przygranicznych terenach Serbii nie jest łatwo, żeby schować się przed ludzkim okiem, znaleźliśmy zjazd nad rzekę, wykoszone chaszcze pewnie przez wędkarzy, może nikt nas stąd nie wygoni. Przyjemnie jest posiedzieć ciepłym wieczorem nad rzeką, posłuchać nocnych ptaków, nietoperze uwijają się nad głowami. Rozkładanie i zwijanie spania w "zielepuszce" idzie nam coraz sprawniej, więc rankiem pobudka, kawa obowiązkowo i dalej w drogę, na południe. Omijamy większe miasta, jak tylko się da, mimo, że gps ciągle nas chce zepchnąć na Belgrad:-) Wreszcie na horyzoncie zaczynają rysować się góry i droga tym samym coraz ciekawsza. Nie zjedliśmy śniadania, bo naczytawszy się o serbskich "pekarach" mamy ochotę zjeść może ciepłego burka z serem, może coś innego. W jakimś miasteczku zatrzymujemy się wreszcie, jest burek, do tego jogurt ... trochę tłuściutki ten burek, choć pyszny, ciężko zalega w żołądku, albo my za bardzo przegłodzeni:-)

Po górskich drogach ciężko zatrzymać się, żeby zrobić zdjęcie, trzeba szukać punktów widokowych. Z tych miejsc widać głębokie doliny, zbocza usiane zagrodami, a wszędzie trzeba jakoś dojechać, wszędzie żyją ludzie.

Tutaj na zboczu gospodarz ma maleńki sad, kilka drzewek owocowych. Co nas ujęło? akuratnie byliśmy świadkami, jak rozłożył przesłonę wyłapującą spadające owoce. Gdyby nie ona, pewnie jabłka sturlałyby się na dno doliny:-)

Zdążaliśmy do celu naszej podróży, do parku narodowego Tara, zobaczyć domek na Drinie, jezioro Perucac, a przede wszystkim odszukać stare późnośredniowieczne cmentarzyska pełne ogromnych "stećci". Akuratnie w Serbii są trzy takie miejsca, w innych bałkańskich krajach jest ich o wiele więcej. 

Domek na Drinie ... to zdjęcie można zobaczyć w folderach reklamowych, na tablicach, w opisach, ale żeby jechać tyle kilometrów? Brzeg rzeki zabudowany knajpkami, trudno znaleźć miejsce z widokiem i cóż, pstryknęliśmy zdjęcie, pokiwaliśmy głowami i pojechaliśmy dalej:-) Domek zbudowali przed laty kajakarze, dostać się tam można ze strony serbskiej, bo z Bośni to już przekracza się granicę. Wielokrotnie spływał z wielką wodą i po wielokroć był odbudowywany, stając się miejscem, które trzeba zobaczyć. Nie powiem, jest ładnie, góry, skały, zielone wody Driny, na brzegach wędkarze, z jednej serbscy, z drugiej bośniaccy, kiedyś sąsiedzi, dziś dzieli ich granica na rzece. Trochę dalej jest ogromna tama na zbiorniku Perucac, przy brzegu mnóstwo domków na wodzie, rozmaity sprzęt pływający, deski, żagielki, bardzo urokliwie. Jako że to wjazd na teren parku narodowego, trzeba uiścić opłatę.




Mieliśmy dwie możliwości, wyjechać na punkt widokowy i popatrzeć z góry na jezioro albo pojechać do wsi Rastiszte, gdzie trzeba odnaleźć cmentarzysko ze stećciami. My wybraliśmy oczywiście drugą opcję, wjechaliśmy w jedną odnogę zbiornika wzdłuż skalnych ścian, tuneli, gdzieś w środek gór. Nie ma znaków, kilka zabudowań, nowa cerkiewka z cmentarzykiem przy drodze, gdzie tu iść, ani żywej duszy żeby zapytać. A gorąco przeokrutne, suche trawy szeleszczą pod nogami. Mąż chciał już zrezygnować, a ja - jak to, tyle jechaliśmy i nic? Za cerkiewką nikła ścieżynka z wytartymi śladami farby na drzewach pnie się do góry, idę nią coraz wyżej ... jest, jest, znalazłam stećci. Krzyknęłam z góry do męża, przyszedł i on. Bardzo urokliwe miejsce, jeśli tak można nazwać średniowieczny cmentarz, okolony murkiem z kamieni, nagrobki porozrzucane po zboczu wśród paproci, pod drzewem ławeczka, można usiąść i odpocząć. 




Na jednym z nagrobków wykuty miecz, niestety czas nie obszedł się nim łaskawie, widocznie mróz rozsadził kamień, część z rękojeścią leży odłupana, reszta nagrobków bez symboli. 


Stećci datowane są na XIV-XV wiek, ważą wiele ton, średnio 3, największe aż 29 ton, transportowane z miejscowych kamieniołomów nie wiem, jakim sposobem.

 


Obeszliśmy to miejsce wzdłuż i wszerz, trochę obawiałam się wśród traw może węże będą pośród kamieni, ale nie przestraszyło mnie nic. Zeszliśmy do "zielepuszki" i z powrotem tą samą drogą do Perucac, bo tam są następne nagrobki w miejscu nazywanym Mramorje. Tu jest inaczej, wykoszone, zielono, nawet węży się nie obawiałam:-)






Trochę pobyliśmy w okolicach Zlatiboru. Wielce urokliwe połoniny tuż przy drodze, odchodzące na boki drogi do mniejszych miejscowości, Widokowa kolejka z gondolami nad Ribnickim Jezerom, zimowe centrum narciarstwa ... do jeziora nie dojdzie, okolone wysokim płotem, do dyspozycji były rzeczułki płynące dolinami o kamienistym dnie. W podmokłych miejscach wylegiwały się stada krów, chłodzące się w tym upale. 




Jeden z noclegów nad taką rzeczułką, wbrew pozorom wcale niełatwo znaleźć dogodne miejsce na noc, ukryte przed ludzkim okiem. Rankiem patrzyłam na rzekę, parowała we wschodzącym słońcu, a tuż nad wodą śmigały turkusowe zimorodki, po 3-4 sztuki, niezwykły widok.



Kolejnym ciekawym miejscem w naszych planach był kanion rzeki Uvac, który również jest wymieniany jako osobliwość w Serbii. Położony jest między górami Zlatibor a Zlatar, ładne nazwy. Chociaż przejeżdżając miasto Nova Varos w kierunku właśnie kanionu, zastanowiła nas chmura nad górami, ot! pewnie poranna mgła jeszcze się nie rozproszyła. O, nie, nie, to nie była mgła ... nagle w nos wpadł gryzący zapach palonego plastiku, wyobraźcie sobie wielką, płonącą górę prawie jak pół Kopystańki, od góry do dołu palący się plastik wśród pięknych zielonych lasów. Wstrząsnęło to nami bardzo, zabraniają nam palić w kominku drewnem, a tu taki kwiatek. 
Zjechaliśmy z głównej drogi za tablicą w kierunku kanionu, na punkt widokowy Molitva/1247 m npm/, dokąd zaprowadził nas świeżutki asfalt, jakżesz tam się pięknie jedzie:-)  Z parkinku to już niedaleko, wśród białych skałek i niewysokich krzaczków wydeptane liczne ścieżki, jedna prowadzi do tarasu zawieszonego nad wodą. Rzeka meandrowała wśród skał setki lat, niektóre ściany przekraczają 300m.




W latach 90-tych utworzono tutaj rezerwat sępa płowego, z 12 ptaków rozmnożyło się na chwilę obecną około 300 osobników. Mąż szedł pierwszy, zaopatrzony przezornie w lornetkę, on zobaczył sępa, który po chwili zapadł gdzieś w skalną ścianę, przekazał mi lornetkę i już nie mogliśmy go zlokalizować. W domu przeglądałam powiększone zdjęcia centymetr po centymetrze i też nie mogłam go zobaczyć, sylwetka zlała się z kolorystyką skalnych ścian bądź schował się za występem skalnym. Szkoda ...
Wyjątkowe miejsce, bardzo widokowe, a sępy to ogromne ptaki, rozpiętość skrzydeł dochodzi do 3 metrów, waga do 11 kilogramów. Ależ tam było gorąco, siedzieliśmy długi czas wyeksponowani na słońce, z każdym rokiem coraz gorzej reaguję na wysoką temperaturę, to nie dla mnie.



W internetach wyczytałam, co dobrego można przywieźć z Serbii, przede wszystkim Kupinowe Wino, to wino słabiutkie, z jeżyn, słodziutkie i pachnące. Bananice - małe batoniki o różnych smakach, przesłodzone mocno i przesmaczone, ratłuk - jakby galaretki obsypane cukrem pudrem, w jednych orzechy, inne o smaku róży, nikomu nie smakowały w domu, mąż je zjadł:-)
W jakimś kolejnym miasteczku wdepnęliśmy do kolejnej "pekary", a tam "uwijacze" z mięsem, w delikatnym, listkującym się cieście, jakże nam smakowały. Z każdym kilometrem zbliżaliśmy się do granicy z Bułgarią, trzeba było stracić serbskie pieniądze, żeby nie przewracały się w domu, a więc znowu słodycze i co najważniejsze - kajmak, taki na wagę, och! jakie pyszne smarowidło do chleba.


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, trzymajcie się ciepło, pa!





niedziela, 30 czerwca 2024

Bułgaria w śniegu i błocie... 7 Jezior Rilskich ... zaczarowany Biełogradczik ...

 Miałam poślizg w publikowaniu kolejnego wpisu o Bułgarii. Pogodowy armagedon, który przyniósł tyle zniszczeń w różnych regionach nie ominął i nas. Po upalnym przedpołudniu przyszła potężna burza i wystarczyła minuta, aby uderzenie wiatru złamało trzy stare śliwy przy chatce, utrąciło gałęzie wielkiej gruszy i czereśni ptasiej, a przy chatce pszczelarza rozłamało ogromną jabłoń. Wrażenie niesamowite, zdążyłam zamknąć tunel foliowy, a już gonił mnie trzask pękających pni, zdążyłam do chatki w ostatniej chwili. Po burzy pozostała plątanina gałęzi, niedojrzałe jabłka, które usuwały się spod stóp i jeździło się po nich, że nogę można złamać. Trzeba było zabrać się do roboty w tym upale, mąż obcinał gałęzie, ciął na pieńki, ja mniejsze gałęzie wynosiłam na środek podwórza, skąd były wyciągane na linie poza sad. Obeschną i będzie ognisko. Tymczasem wracam do ostatniej części bułgarskich klimatów.

Znad jeziora, gdzie kumkały żaby, przemieściliśmy się krętą górską drogą do osady Panicziszte, stąd już bliziutko do wyciągu. Jako że to park narodowy, pan pobrał opłatę za wjazd, potem kilka osób do kasy, aby kupić bilet na wyciąg. Bilet kosztuje 25 lewa od osoby ... kasjerka zerknęła z okienka na nasze posrebrzone włosy i zapytała: - Seniori? Mnie zamurowało, a mąż przytaknął i ku wielkiemu zdziwieniu pani oddała nam 20 lewa na dwie osoby:-) Ha, dobre sobie, ucieszyliśmy się, że chociaż raz przydał się stateczny wiek:-) 

Po 20 minutach jazdy wyciągiem znaleźliśmy się na wysokości 2100 m n.p.m.  Na pierwszym zdjęciu budynek hotelu Rilski Ezera, przy końcowej stacji kolejki ... ponoć  kolejka i hotel zostały wybudowane nielegalnie:-) Stąd wspinaliśmy się jeszcze wyżej po kamienistym szlaku, ograniczonym barierami, z platformami widokowymi na jeziora, a stromizna w dół była imponująca. Niestety, nie czekaliśmy w kolejce, żeby zrobić ładne zdjęcie, bo chętnych było wielu ... wycieczka z przewodnikiem, Chinka nagrywająca do vlogu podróżniczego, Anglik z żoną Bułgarką i dzieciakami. Nawiasem mówiąc dziewczynka była prześliczna, piegowata i ruda, z burzą kręconych włosów, w przeciwieństwie do matki, o włosach prostych i czarnych jak skrzydło kruka, ale mąż był rudy:-)


Choć to początek czerwca, w górach było sporo śniegu, z wyższych partii spływały bystre potoki z topniejącego śniegu, w suchej trawie mnóstwo krokusów, a jako że pogoda była wyjątkowa, widoki były przednie, a szum wody towarzyszył nam przez cały czas.



Ze stromych zboczy zsuwały się do wód jeziora prawdziwe góry lodowe, a przejrzystość wody była niewyobrażalna, tak czystej wody nie widziałam dawno. Wody przelewały się z wyższych jezior do niższych, z góry po skałach płynęły wodospady, czasami spadająca woda zamieniała się w mgiełkę z powodu wysokości, potoki przeważnie trzeba było pokonywać pomostami ... 







Można było wspiąć się jeszcze wyżej, co niektórzy robili, ale śnieg rozmiękł coraz bardziej, widziałam jak brnęli w brei po kolana, my zrezygnowaliśmy. Wystarczył nam widok na jeziora z tego poziomu ...




I tutaj można byłoby zakończyć podziwianie doliny 7 Rilskich Jezior i tą samą drogą wrócić do wyciągu. My poszliśmy szlakiem robiąc całkiem solidną pętelkę, po śniegu, gdzie nieoczekiwanie noga zapadała się i lądowała w potoku, było błotniście, szlak prowadził po ogromnych kamieniach. Jak dobrze, że szliśmy w solidnych butach, mieliśmy kijki trekkingowe, które nie raz ratowały przed upadkiem, bo i nogi były już zmęczone. Narzeka się, że wspinaczka do góry to zadyszka, sapanie, ale chyba gorsze jest schodzenie z gór.


Jeziora są przepiękne, same góry wyjątkowe, majestatyczne, udała nam się pogoda, po zejściu popatrzyliśmy na siebie z wielkim zadowoleniem: - Choć "seniori", daliśmy radę:-) Niby to tylko troszkę ponad 10 km, ale w jakże trudnych warunkach, zwłaszcza ten ostatni odcinek. Patrzyłam na ogromne kamienie w zielonym kolorze, jakby posypane brokatem, piękne ... do tej pory jestem pod urokiem tych gór, choć to tylko maleńka cząstka. 


Nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła zdjęć maleńkim klejnocikom, porastającym wypłowiałe jeszcze trawy, zachwycające maleństwa, kolorowe kępki, maleńkie gwiazdeczki, dzwonki, żółte słoneczka ... nie znam tych wysokogórskich roślin, oprócz krokusów ... i na ostatnim zdjęciu urdzik:-)










Byliśmy zmęczeni, zjechaliśmy trochę poniżej, przy ujęciu wody obmyliśmy spieczone słońcem twarze. No tak, my mądrzy nie wzięliśmy żadnej osłony, ani czapki z daszkiem, ani kapelutka, wszystko zostało w samochodzie. Przed nami jeszcze wiele kilometrów, chcieliśmy się przemieścić jak najbliżej granicy, a byliśmy poniżej Sofii. Może uda się dotrzeć w okolice Montany, tam też widziałam jakieś jezioro. Najpierw autostradą, potem drogą przez kolejne pasma Starej Płaniny, bo te góry towarzyszyły nam przez całą Bułgarię:-) Jechaliśmy i jechali, nad jezioro Ogosta ... wpierw chcieliśmy dojechać od południa, błotniste drogi, wycofaliśmy się, przyatakowaliśmy z drugiej strony, zarośla, pola, strome zejście do wody, a co będzie, jak spadnie deszcz? Pojechaliśmy dalej, wskaźnik gpsu pokazuje, że jesteśmy na środku wody, a tam krzaki i szuwary ... odpuściliśmy jezioro, zjechaliśmy za mostem nad rzekę Ogosta, piękna, z okrągłymi kamieniami, z czarnym bocianem na wysepce ... to jej wody spiętrzono w jezioro. Nawet przyzwoite miejsce, można było ogień rozpalić, bo kiedyś ktoś tu był, a kąpiółka po całym dniu mordęgi nam się należała:-) Odświeżeni, po kolacji, ze złocistym płynem w kubku siedzieliśmy długo w noc, nad nami latały gacki, jakieś wielkie żuki jak bombowce, a potem z krzaków wyleciały jak zjawy świetliki, a na łące kwitły fioletowe dziewanny. 



Rankiem ruszyliśmy w stronę Biełogradczika. To urocze miasteczko, położone wśród czerwonych skał, ukształtowanych przez naturę w bajeczne kształty. Zrobiłam zrzut z ekranu, dojechaliśmy do głównej drogi i takie skały towarzyszyły nam do samego miasteczka, nie wiadomo było, gdzie patrzeć. To ciągle Stara Płanina:-)


Ponieważ nie jedliśmy śniadania, weszliśmy do malutkiego bistro przy jednej z ulic, a tam dali nam coś podobnego do smażonych pierożków z tak delikatnego drożdżowego ciasta jak na racuchy, w środku był słony ser, wszystko cieplutkie, pyszne. Powłóczyliśmy się po miasteczku, pooglądaliśmy skały jak z prehistorycznych czasów, ale tyle tego było, że nie wiadomo, gdzie zawiesić oko:-)







Czas zbierać się w drogę, Dunaj przekroczyliśmy w Widinie przez długi most, za który potem po stronie rumuńskiej trzeba było zapłacić:-) Po dniach pięknej pogody zaczęło się psuć, kiedy dojechaliśmy do Baile Herculane, zaczęło padać, ba! to była ulewa jak się patrzy. Im dalej, tym coraz ciemniej, trasa ruchliwa, mnóstwo tirów, po  drodze rozbite auta ... nawet nie zauważyłam, kiedy wskoczyliśmy na autostradę, może to było Lugoj, a może Lipowa ... omijaliśmy duże miasta, Timiszoarę, Arad, Oradeę.
Ulewa została w górach, za Timiszoarą wyszło słońce, za Oradeą znalazłam na mapie jezioro, nie szkodzi, że prywatne. 



Przycupnęliśmy cichutko na polnej drodze wśród rzepaków na nocleg, a rankiem prosto do domu, nie! jeszcze do chatki zrzucić sprzęt turystyczny:-)
I to już ostatni wpis o naszej wyprawie do Bułgarii, zrobiliśmy 2600 km, spaliśmy na dziko i wróciliśmy zauroczeni tym krajem. Chcielibyśmy tam wrócić jesienią, już nie z takim rozstrzałem kilometrowym, a skupić się na konkretnym regionie, Biełogradczik obowiązkowo, choć ze 2 dni:-)
Jedliśmy bułgarskie banice, gdzie tylko sie dało, to pyszne ślimaki z serowym wypełnieniem, na słono, a ciasto jak nasze filo.
W domu spróbowałam zrobić, z ciasta francuskiego z biedry, ser słony ze szpinakiem, ach! pychota:-)



Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, jak sobie radzicie w tym upale? bywajcie w zdrowiu, pa!