Tytuł katastroficzny niebywale.
Ale tylko na pozór, może w połowie:-)
Trzęsienie ziemi to ciasto, którego nazwa wpadła mi w oko przy okazji przeglądania przepisów.
Ciasto jak na murzynek, na wierzch utarty serek śmietanowy z odrobiną masła i większą odrobiną cukru pudru, wylewamy na wierzch i nożem przegrzebujemy z murzynkiem.
Wcale smaczny wyrób, ciasto wilgotne, znika bardzo szybko ...
Po weekendzie majowym, po ulewach podniósł się niebezpiecznie stan wód. Lało, lało, zimno i nieprzyjemnie ... kiedy przyjechaliśmy nad Wiar, woda już powoli opadała.
Barierki z nowego mostu zostały zdjęte, bo woda przelewała się przez wierzch, niosąc wydarte pnie i konary, które blokowały się również na przęsłach.
Na ratunek został wezwany człowiek z chwytakiem jak do przenoszenia pni w lesie i rzeczywiście przenosił naniesione zatory na druga stronę mostu, a sam most został zamknięty dla ruchu.
Dziś woda płynie sobie grzecznie, wymyte koryto, widać kamienie na dnie ...
Pod chatką zaczyna kwitnąć storczyk męski, listera ... a także łany dąbrówki ...
... na uporządkowanej ziemi po budowie gazociągu całe łany nasięźrzału:-)
Przekwitł już mniszek, wiatr roznosi dmuchawce, wreszcie zrobiło się ciepło.
Trawa urosła po kolana, czekam, aż przekwitnie, potem kosa spalinowa w ruch.
Zieleń w różnej tonacji, pięknie wygląda na tle ciemnych iglastych ...
... czasami drogę przebiegnie jakieś jelonkowate ...
Od dłuższego już czasu słyszymy gdzieś od potoku charakterystyczny głos bażanta. Nigdy jeszcze nie widzieliśmy na Pogórzu bażanta, czyżby zaczęły osiedlać się tu pierwsze ptaki?
Wczoraj poszłam na krótki spacer po łąkach, właściwie to bardzo mało kwitnących roślin, zaobserwowałam krzyżownice w dwóch odcieniach, a także storczyki - podkolany z nierozwiniętym kłosem kwiatowym ...
Wpis trochę nieskładny, przekaz idzie z Pogórza, zdjęcia słabo się kopiują:-) zatem kończę widokiem Kopystańki ...
Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
niedziela, 12 maja 2019
niedziela, 5 maja 2019
Dwie pieczenie na jednym ogniu czyli Rumunia na majówkę ...
To nawet nie dwie, a trzy pieczenie:-)
Wybraliśmy trasę przez Ukrainę, bo od nas to najbliżej do Rumunii, a zwłaszcza w północne regiony.
Od zeszłego roku czekała na nas przełęcz Prislop, a na niej morza krokusów. Do tego wyprawa nad wodospad Cailor , a skoro przejazd przez Ukrainę, to na pewno odwiedzimy Chust z jego słynną Doliną Narcyzową.
Zatrzymaliśmy się na popas na łące nad dolinę, ale było bardzo mokro po wczorajszych ulewach, które i tutaj dały się we znaki.
Dalekie górskie szczyty w bieli, pasmo Pikuja jakby w świeżym puchu.
Zatrzymaliśmy się w Mukaczewie, bo mąż wyszukał sobie jakiś sklep pszczelarski i w sprzęcie chciał się rozpatrzeć. Typowo węgierskie miasto, stary wyślizgany bruk na ulicach, węgierska zabudowa, a i co niektórzy mieszkańcy rozmawiali po węgiersku. Odnaleźliśmy "Dom Miodu" na ulicy Jarosława Mądrego, ale do otwarcia mieliśmy jeszcze godzinę, ot, taka rozbieżność między internetem a rzeczywistością. Szkoda nam było czasu, więc ruszyliśmy dalej.
Do tej pory droga była znośna, a od Mukaczewa to już droga przez mękę. Dziury takie, że pojazdy poruszały się w ślimaczym tempie, masakra, nie było jak ominąć tych wyrw w jezdni, więc wybierało się mniejsze dziury:-)
Wreszcie jakoś dotarliśmy do Chustu, do wioski Kireszi, gdzie czekały na nas pachnące, narcyzowe łąki ...
Jakby tego było mało, pośród nich białe fiołki i łany dorodnej ciemiężycy ...
Wiele narcyzów było jeszcze w pączkach, a to znaczy, że to nie jest szczyt kwitnienia. Jest zimno, mokro, to i rośliny czekają, a tym samym Dolinę Narcyzową będzie można jeszcze długo odwiedzać.
Jakoś nam się udało trafić w lukę pogodową, bo prognozy majówkowe wcale nie napawały optymizmem. Po przekroczeniu granicy od razu pojechaliśmy na przełęcz Prislop, nie zatrzymując się na szukanie noclegu. Trzeba korzystać z pogody, bo jutro może być różnie.
Z góry przymglony widok na monastyr na przełęczy, trochę aut, autokar, my poszliśmy na krokusowe łąki:-)
Deszcze zszargały delikatne kwiatuszki, trzeba było ostrożnie stąpać, patrząc pod nogi, żeby nie podeptać krokusów. Niezwykłe wrażenia, człowiek stoi, patrzy na dalsze zbocza, hale, a tam wszędzie fioletowy odcień, delikatny film nałożony na bure trawy. Chciałoby się iść i iść, i robić setki zdjęć, a one wszystkie prawie jednakowe:-)
Szkoda tylko, że zimno, mało słońca, płatki krokusów stulone, ale nie można mieć wszystkiego.
Na przełęczy toczyły się ciężkie walki w czasie I wojny światowej, pozostały jeszcze ślady okopów.
Znalazłam w necie artykuł w National Geografic o tych walkach, jeśli macie chwilkę przy tej fatalnej pogodzie, wczytajcie się w jego treść. Uderzył mnie tragizm tamtych dni, straszne warunki, w jakich przyszło walczyć żołnierzom, a zwłaszcza to, że Polak stanął naprzeciwko Polaka. Historia kapitana Strzeleckiego, który zginął w ataku na przełęcz, po przeciwnej stronie dowodził też Polak, pułkownik carskiej armii, Żeligowski, przyjaciel Piłsudskiego, który w 1920 roku walczył o Wilno.
Wracając do kapitana Strzeleckiego ... w wojnie polegli również jego dwaj bracia ... matka w ciągu pół roku straciła trzech synów ...
Na przełęczy gwizdał zimny wiatr, wreszcie zgrabiały mi ręce, zmarzł nos i pół twarzy, to i ruszyliśmy z powrotem w dolinę. Nasza poprzednia noclegownia okazała się być pełna, więc podjechaliśmy pod kolejkę na Runcul i i tam znaleźliśmy wygodne spanie.
W planie było przejście z Prislopu nad wodospad Cailor, ale po opadach wszędzie było straszliwe błoto, wybraliśmy więc wersję łatwiejszą. Rano, skoro tylko ruszy wyciąg, pojedziemy na górę:-)
Dzień obudził się słoneczny, ja to jestem ranny ptaszek, od wschodu słońca patrzyłam na góry. Z domów naprzeciwko, z kominów zaczęły unosić się dymy, starszy mężczyzna usiadł na ławeczce pod ścianą i zakurzył papierosa. mieszkańcy powoli budzili się do życia.
Jak czytałam relacje, różnie jest z tym wyciągiem, jak nie ma minimum 10 osób, można czekać i czekać, aż zbierze się tylu chętnych. Tym razem turyści dopisali, drugą turą wyjechaliśmy na szczyt Runcul, a stamtąd już wygodnym szlakiem do osławionego wodospadu Cailor.
Widoki dookólne obłędne, Rodniańskie całe w bieli, szum wiatru, który przynosił falami coś jakby łoskot ... może to słyszymy spadającą wodę?
Trasa nad wodospad ma tylko jedną wadę, trzeba zejść w dół, a na powrocie wspinaczka do góry:-) Wolę wersję odwrotną, najpierw zmęczyć się, zasapać, a potem na lekko w dół ... ale nie ma co narzekać, odległość nie była duża:-)
Najpierw za zakrętem usłyszeliśmy huk spadającej wody, a potem w dali ukazał się w całym majestacie on, Cailor ...
Wiosna to dobra pora dla wodospadów, bo topniejące śniegi zasilają mocno w wodę, to naprawdę oszałamiający widok, i dla oczu, i dla uszu:-)
Trzeba było zejść jeszcze niżej, na wygodne wypłaszczenie, z dołu widać, jak woda spadająca z tej wysokości rozpryskuje się na kamieniach w mgłę, którą wiatr rozwiewa po skalnych ścianach.
Woda spada do kamiennego kotła, gdzie jej masy zamieniają się w białą pianę i w tej postaci spada dalej ... niesamowita potęga wody, moc natury, i ciągły huk, bo to nawet nie szum ...
To największy wodospad w Rumunii, ma 90 metrów, naprawdę imponująca wielkość. Swój początek bierze na wysokości 1300 m npm, a spada w dól w trzech kilkudziesięciometrowych kaskadach, a sam potok nazywa się Fantana.
Wodospad Cailor czyli Wodospad Koni.
Z tym miejscem związana jest legenda ... przed wiekami, w czasie burzy, stado koni zostało zapędzone przez niedźwiedzia na skraj przepaści, gdzie zaczyna się wodospad. Oszalałe ze strachu konie, rozpędzone, nie widząc w mgle niebezpieczeństwa, skakały w przepaść.
Powoli ruszyliśmy z powrotem pod górę, co i raz oglądając się za siebie, żeby ten widok zapisał się na długo w pamięci, potem pozostaną zdjęcia. Coraz więcej osób przyjeżdżało na górę, posiedzieliśmy na ławkach na szczycie, długo patrząc na góry. Zeszła z nich ukraińska grupa z wypasionymi plecakami, w których był pewnie dobytek na kilkudniową wyprawę po Rodniańskich.
Młodzi ludzie, dziewczyny z warkoczami, nie dogadali się z obsługą kolejki, która pewnie za dużo chciała za zwózkę w dół. Zanim my wróciliśmy na dół, oni już byli tam, pewnie w oczekiwaniu na jakiś transport:-)
Jak spojrzałam wyżej, najwyższe ośnieżone szczyty kryły się w chmurach, oni tam wędrowali, nocowali, dziś była pogoda w miarę, wcześniej burze i opady, tam na pewno padał śnieg.
Ależ zmarzłam na tym wyciągu, mimo słońca:-)
Potem był powolny, nieśpieszny powrót do domu, przez przecudowne, świetliste lasy, w młodej wiosennej zieleni ...
Gdzieś w pobliskim monastyrze była jakaś uroczystość, mnóstwo ludzi jadących, wędrujących na piechotę, wiele w marmoroskich ludowych strojach. Często można je zobaczyć, a zwłaszcza w święta albo w niedzielę ... noszą je starsi i młodsi ...
Zajechaliśmy jeszcze do Sapanty, w pobliże Wesołego Cmentarza, na placintę i kawę. Mnogość straganów z lokalnym rękodziełem, haftowanki, tkane narzuty, gobeliny, torby pasterskie, oczopląsu można dostać:-)
Na sam cmentarz nawet nie wchodziliśmy, bo przyjeżdżały kolejne pielgrzymki, tłoczno, głośno, zresztą byliśmy tu wielokrotnie ...
Na pastwiskach pasą się już stada owiec, krów, przy bacówkach wiszą w serwetach ociekające, białe kule sera. Zakupiliśmy i my solidny kawał takiej kuli serowej, a także bryndzy:-)
Za nami niebo nad górami pociemniało od nadchodzącej kolejnej burzy, przed nami gdzieś daleko inne ciemne chmury ... my w przerwie między frontami, gdzie słońce, a temperatura podniosła się do 20 stopni. Niestety, na Węgrzech już mokro, i do samego domu mokro i zimno.
Już niedaleko naszej chatki, u podnóża Gór Słonnych w Wańkowej, przy bacówce Greka Nikosa "Czar PGR-u" , który wyrabia sery stanął nam na drodze wilk. Umknął za płot w świetle reflektorów, a wszystko to wśród zabudowań ludzkich. Wiele łań nocą podchodzi do drogi, jedna znienacka wyskoczyła nam przed auto, gwałtowne hamowanie ... trzeba uważać.
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, życzę ciepła i słonecznego maja, pa!
Wybraliśmy trasę przez Ukrainę, bo od nas to najbliżej do Rumunii, a zwłaszcza w północne regiony.
Od zeszłego roku czekała na nas przełęcz Prislop, a na niej morza krokusów. Do tego wyprawa nad wodospad Cailor , a skoro przejazd przez Ukrainę, to na pewno odwiedzimy Chust z jego słynną Doliną Narcyzową.
Zatrzymaliśmy się na popas na łące nad dolinę, ale było bardzo mokro po wczorajszych ulewach, które i tutaj dały się we znaki.
Dalekie górskie szczyty w bieli, pasmo Pikuja jakby w świeżym puchu.
Zatrzymaliśmy się w Mukaczewie, bo mąż wyszukał sobie jakiś sklep pszczelarski i w sprzęcie chciał się rozpatrzeć. Typowo węgierskie miasto, stary wyślizgany bruk na ulicach, węgierska zabudowa, a i co niektórzy mieszkańcy rozmawiali po węgiersku. Odnaleźliśmy "Dom Miodu" na ulicy Jarosława Mądrego, ale do otwarcia mieliśmy jeszcze godzinę, ot, taka rozbieżność między internetem a rzeczywistością. Szkoda nam było czasu, więc ruszyliśmy dalej.
Do tej pory droga była znośna, a od Mukaczewa to już droga przez mękę. Dziury takie, że pojazdy poruszały się w ślimaczym tempie, masakra, nie było jak ominąć tych wyrw w jezdni, więc wybierało się mniejsze dziury:-)
Wreszcie jakoś dotarliśmy do Chustu, do wioski Kireszi, gdzie czekały na nas pachnące, narcyzowe łąki ...
Jakby tego było mało, pośród nich białe fiołki i łany dorodnej ciemiężycy ...
Wiele narcyzów było jeszcze w pączkach, a to znaczy, że to nie jest szczyt kwitnienia. Jest zimno, mokro, to i rośliny czekają, a tym samym Dolinę Narcyzową będzie można jeszcze długo odwiedzać.
Jakoś nam się udało trafić w lukę pogodową, bo prognozy majówkowe wcale nie napawały optymizmem. Po przekroczeniu granicy od razu pojechaliśmy na przełęcz Prislop, nie zatrzymując się na szukanie noclegu. Trzeba korzystać z pogody, bo jutro może być różnie.
Z góry przymglony widok na monastyr na przełęczy, trochę aut, autokar, my poszliśmy na krokusowe łąki:-)
Deszcze zszargały delikatne kwiatuszki, trzeba było ostrożnie stąpać, patrząc pod nogi, żeby nie podeptać krokusów. Niezwykłe wrażenia, człowiek stoi, patrzy na dalsze zbocza, hale, a tam wszędzie fioletowy odcień, delikatny film nałożony na bure trawy. Chciałoby się iść i iść, i robić setki zdjęć, a one wszystkie prawie jednakowe:-)
Szkoda tylko, że zimno, mało słońca, płatki krokusów stulone, ale nie można mieć wszystkiego.
Na przełęczy toczyły się ciężkie walki w czasie I wojny światowej, pozostały jeszcze ślady okopów.
Znalazłam w necie artykuł w National Geografic o tych walkach, jeśli macie chwilkę przy tej fatalnej pogodzie, wczytajcie się w jego treść. Uderzył mnie tragizm tamtych dni, straszne warunki, w jakich przyszło walczyć żołnierzom, a zwłaszcza to, że Polak stanął naprzeciwko Polaka. Historia kapitana Strzeleckiego, który zginął w ataku na przełęcz, po przeciwnej stronie dowodził też Polak, pułkownik carskiej armii, Żeligowski, przyjaciel Piłsudskiego, który w 1920 roku walczył o Wilno.
Wracając do kapitana Strzeleckiego ... w wojnie polegli również jego dwaj bracia ... matka w ciągu pół roku straciła trzech synów ...
Na przełęczy gwizdał zimny wiatr, wreszcie zgrabiały mi ręce, zmarzł nos i pół twarzy, to i ruszyliśmy z powrotem w dolinę. Nasza poprzednia noclegownia okazała się być pełna, więc podjechaliśmy pod kolejkę na Runcul i i tam znaleźliśmy wygodne spanie.
W planie było przejście z Prislopu nad wodospad Cailor, ale po opadach wszędzie było straszliwe błoto, wybraliśmy więc wersję łatwiejszą. Rano, skoro tylko ruszy wyciąg, pojedziemy na górę:-)
Dzień obudził się słoneczny, ja to jestem ranny ptaszek, od wschodu słońca patrzyłam na góry. Z domów naprzeciwko, z kominów zaczęły unosić się dymy, starszy mężczyzna usiadł na ławeczce pod ścianą i zakurzył papierosa. mieszkańcy powoli budzili się do życia.
Jak czytałam relacje, różnie jest z tym wyciągiem, jak nie ma minimum 10 osób, można czekać i czekać, aż zbierze się tylu chętnych. Tym razem turyści dopisali, drugą turą wyjechaliśmy na szczyt Runcul, a stamtąd już wygodnym szlakiem do osławionego wodospadu Cailor.
Widoki dookólne obłędne, Rodniańskie całe w bieli, szum wiatru, który przynosił falami coś jakby łoskot ... może to słyszymy spadającą wodę?
Trasa nad wodospad ma tylko jedną wadę, trzeba zejść w dół, a na powrocie wspinaczka do góry:-) Wolę wersję odwrotną, najpierw zmęczyć się, zasapać, a potem na lekko w dół ... ale nie ma co narzekać, odległość nie była duża:-)
Najpierw za zakrętem usłyszeliśmy huk spadającej wody, a potem w dali ukazał się w całym majestacie on, Cailor ...
Wiosna to dobra pora dla wodospadów, bo topniejące śniegi zasilają mocno w wodę, to naprawdę oszałamiający widok, i dla oczu, i dla uszu:-)
Trzeba było zejść jeszcze niżej, na wygodne wypłaszczenie, z dołu widać, jak woda spadająca z tej wysokości rozpryskuje się na kamieniach w mgłę, którą wiatr rozwiewa po skalnych ścianach.
Woda spada do kamiennego kotła, gdzie jej masy zamieniają się w białą pianę i w tej postaci spada dalej ... niesamowita potęga wody, moc natury, i ciągły huk, bo to nawet nie szum ...
To największy wodospad w Rumunii, ma 90 metrów, naprawdę imponująca wielkość. Swój początek bierze na wysokości 1300 m npm, a spada w dól w trzech kilkudziesięciometrowych kaskadach, a sam potok nazywa się Fantana.
Wodospad Cailor czyli Wodospad Koni.
Z tym miejscem związana jest legenda ... przed wiekami, w czasie burzy, stado koni zostało zapędzone przez niedźwiedzia na skraj przepaści, gdzie zaczyna się wodospad. Oszalałe ze strachu konie, rozpędzone, nie widząc w mgle niebezpieczeństwa, skakały w przepaść.
Powoli ruszyliśmy z powrotem pod górę, co i raz oglądając się za siebie, żeby ten widok zapisał się na długo w pamięci, potem pozostaną zdjęcia. Coraz więcej osób przyjeżdżało na górę, posiedzieliśmy na ławkach na szczycie, długo patrząc na góry. Zeszła z nich ukraińska grupa z wypasionymi plecakami, w których był pewnie dobytek na kilkudniową wyprawę po Rodniańskich.
Młodzi ludzie, dziewczyny z warkoczami, nie dogadali się z obsługą kolejki, która pewnie za dużo chciała za zwózkę w dół. Zanim my wróciliśmy na dół, oni już byli tam, pewnie w oczekiwaniu na jakiś transport:-)
Jak spojrzałam wyżej, najwyższe ośnieżone szczyty kryły się w chmurach, oni tam wędrowali, nocowali, dziś była pogoda w miarę, wcześniej burze i opady, tam na pewno padał śnieg.
Ależ zmarzłam na tym wyciągu, mimo słońca:-)
Potem był powolny, nieśpieszny powrót do domu, przez przecudowne, świetliste lasy, w młodej wiosennej zieleni ...
Gdzieś w pobliskim monastyrze była jakaś uroczystość, mnóstwo ludzi jadących, wędrujących na piechotę, wiele w marmoroskich ludowych strojach. Często można je zobaczyć, a zwłaszcza w święta albo w niedzielę ... noszą je starsi i młodsi ...
Na sam cmentarz nawet nie wchodziliśmy, bo przyjeżdżały kolejne pielgrzymki, tłoczno, głośno, zresztą byliśmy tu wielokrotnie ...
Na pastwiskach pasą się już stada owiec, krów, przy bacówkach wiszą w serwetach ociekające, białe kule sera. Zakupiliśmy i my solidny kawał takiej kuli serowej, a także bryndzy:-)
Za nami niebo nad górami pociemniało od nadchodzącej kolejnej burzy, przed nami gdzieś daleko inne ciemne chmury ... my w przerwie między frontami, gdzie słońce, a temperatura podniosła się do 20 stopni. Niestety, na Węgrzech już mokro, i do samego domu mokro i zimno.
Już niedaleko naszej chatki, u podnóża Gór Słonnych w Wańkowej, przy bacówce Greka Nikosa "Czar PGR-u" , który wyrabia sery stanął nam na drodze wilk. Umknął za płot w świetle reflektorów, a wszystko to wśród zabudowań ludzkich. Wiele łań nocą podchodzi do drogi, jedna znienacka wyskoczyła nam przed auto, gwałtowne hamowanie ... trzeba uważać.
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, życzę ciepła i słonecznego maja, pa!
Subskrybuj:
Posty (Atom)