sobota, 21 września 2013

Jeszcze nie czas ...

                              ... swe marzenia do walizek kłaść
jeszcze nie czas, by piosenki nasze śpiewał tylko wiatr
jeszcze nie czas, by gitary spały na dnie szaf
póki tyle tej muzyki jeszcze w nas ...


Tymi słowami piosenki rozpoczęło się wieczorne spotkanie z Jerzy Krużelem i jego przyjaciółmi w klimatycznych lochach Piwnicy pod Niedźwiadkiem w Przemyślu.


Wspominałam to nazwisko już wielokrotnie, bo prowadzi w rzeszowskim radiu coniedzielną audycję "Mikroklimat" z krainy łagodności.
Ale nie było to zwykłe spotkanie, to były śpiewanki różnych hitów piosenki turystycznej nie tylko ze starożytnych czasów, ale i te nowsze ... były "Buty rajdowe", i "Pocztówka z Beskidu" z moim ulubionym wersem ... kowal w kuźni klepie biedę... i W górach jest wszystko..., ale nie tak jak E, Adamiak, tylko wg pierwszej melodii ... i "Baron cygański" ... ja paramieła, ja cziburieła ... ależ wszyscy śpiewali.


W przerwie zwiedzaliśmy wszystkie udostępnione pomieszczenia, a nawet weszliśmy do świeżo odkopywanego długiego lochu, który okazał się być najwyższym odcinkiem XVII-wiecznego kolektora ściekowego, który miał prowadzić do rzeki.


Przeżycie hm! troszkę niesamowite, kapiące ściany, pod nogami grząsko, przypuśćmy, że błoto ... wszędzie oryginalne kamienie, tylko w jednym miejscu musieli odrobinę wzmocnić nadbudowanym nadprożem, ale to tylko na krążynie ... wszystko czyszczone ręcznie, bez chemicznych dodatków ... wiadrami wynoszą na powierzchnię ... gdzieś tam, po drodze jest kratka ściekowa, i tamtędy wydobywają wiadra na powierzchnię.
Katorżnicza praca, w ciasnym pomieszczeniu, wentylator buczy bez przerwy, tłocząc powietrze w długi korytarz ...


A ja mam jeszcze na butach XVII-wieczne błotko, nie wiem, myć je czy nie? zabytkowe w końcu ...
Pomieszczenia Piwnicy pod Niedźwiadkiem są pierwszym etapem przemyskiej podziemnej trasy turystycznej, udostępnione w lecie zeszłego roku do zwiedzania, ten odkopywany kolektor przedłuży ją o ponad 1 kilometr, atrakcja jak rzadko ... są zachowane w świetnym stanie ... kiedy robiono remonty w kamienicy Rynek 1, to tylko z góry wybili otwór w piwnicy, przez który wsypywał się gruz, wapno, zapełniając je po sufit, ale też konserwując ściany piwnic przed zniszczeniem ... dlatego zachowane są w świetnym stanie ... żadne podmurówki, uzupełnianie ubytków ... wszystko trzyma się świetnie ...


A jak lochy, zatęchłe piwnice, to i jakiś zapomniany kościotrupek znalazł się ...


To był bardzo miły wieczór, spotkaliśmy znajomych z majowych imprez "Pod Kopcem" ... swój swego zawsze znajdzie.
A jeszcze wcześniej odwiedziłam klamociarnię, nabywając kolejne skorupki i inne rzeczy, bez których absolutnie nie da się żyć ...


... zegar ... solidny, mosiężny, z ładnymi wskazówkami ... zaniosłam go już do zegarmistrza, nie wiem czy uda się uratować wskazówki, bo coś nie można przypasować werku ... może uda się mistrzowi popatrzeć do mechanizmu, bo są tam jakieś dwa balanse, co mnie akuratnie nic nie mówi, ale może coś poradzi ...
byłby do kuchni, bo poprzedni rozbił się przy remoncie w drobny mak, źle zawieszony na ścianie przez synka mojego ... a bez zegara w kuchni źle ... a w sklepach tylko plastikowe paskudztwa.


... i wesołe osłonki na doniczki ziołowe ... i malutkie, blaszane pojemniczki, przewiązane kraciastą kokardką, na czosnek może ...


... i kolejny, "uśmiechnięty" kubek, pojemny ... bo garnuszków nigdy dość, już go mąż "zajął" ...


... i kolejna miska ceramiczna "bo taka ładna".
A to do chatki, zdjęłam ze ściany klamociarni, w pogórzańskich klimatach ...


... jeszcze ceramiczny ślimol, w naturalnym kolorze palonej gliny ... ale zapomniałam mu zdjęcie zrobić.
Tak, że widzicie ... bez tych rzeczy nie da się żyć ...
Ryby dostały do akwarium nowe kamienie, przywiezione z Czarnogóry ...


... ten wygląda jak talerz biodrowy z dinozaura ...


... ten jak czaszka jakiegoś stwora.
Bocje źle przyjęły zmianę wystroju ... jak zwykle zresztą ... widzicie te pyski wystające z kokosa? wariatki we trzy zmieściły się do skorupy.
Na dworze siąpi, Gucio śpi w naszej sypialni, psy pod moimi nogami ... w nocy polowałam z Guciem na przyniosioną przez niego, całkiem żywotną mysz ... zeskakiwała mi z szufelki, plątała się między stopami, uciekała pod szafę, skąd ten drań zgrabnie ją wyciągał ... dla niego to świetna zabawa ... w końcu mysz pod drzwiami przecisnęła się na dom ... hm! czy to aby ta jedna?


Pozdrawiam Was ciepło, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!



















wtorek, 17 września 2013

Ku jesieni ...

Te kilka dni, które spędziłam pod koniec tygodnia na Pogórzu, uzmysłowiły mi tylko, że zupełnie niezauważenie świat zaczął kolorowieć ... że uśpione do tej poru zimowity zakwitły ...że zaczęły ryczeć jelenie ...


Ależ ja lubię jesień.
Papryki zostały zapakowane do słoików, jedne w zalewie miodowej, inne pokrojone w kostkę, z solą i olejem jako dodatek do zup, pizzy czy gulaszu ...
Powłóczyłam się trochę po polach, w jeden dzień po malutkim deszczyku, mgły uniosły się nad Kanasinem ...


... w inne popołudnia przejrzyście ...


Na łąkach zakwitło przemnóstwo świetlika, aż zabieliło ... po skoszeniu traw wreszcie i on dostał trochę przestrzeni ...


Obserwuję łąkę za potokiem, bez przerwy przyjeżdżają myśliwi, czasami w nocy słyszę wystrzały, czasami tuż przed świtem ...


Psy gonią się zapamietale, Miśka jest bardziej zwrotna, Amik szybszy ... przekomicznie to wygląda, kiedy gonią pysk w pysk, i nagle zwrot ... zanim Amik zawróci, ona już w połowie drogi do mnie.
W sobotę rankiem poszliśmy z mężem pozaglądać do lasu, na razie prawie nic nie widać, susza aż trzeszczy ... trochę maślaków, rydzów i jeden borowik ... 2/3 poszło na zaszczepienie gleby, bo robaczywe ...


Psy z nami ... bałam się, że jak Amik zwietrzy jakiś trop, to pójdzie w las, aż się zakurzy ... nie, trzymał się nas, krążył wokół, pobiegł do potoku popić wody i zawsze wracał ... zresztą mąż zawsze mnie uspokaja, no gdzie pójdzie? gdzie mu będzie lepiej?


Potem zadymiło z komina, upiekłam chleb i placek drożdżowy z kruszonką, od Kamy, miał być jeszcze placek z jabłkami, ale te mizerne ilości, które spadły z drzewa, zostały załatwione przez dziki ... w tym roku nasze drzewa odpoczywają.
Po południu wyprawa na rybotyckie łąki, tam w zeszłym roku zbieraliśmy kanie ...


... nie zawiodły i w tym ... przy okazji parę zdjęć okolicy ...




... i nasza droga ... ku jesieni ...


Zwierzaki mają teraz zwiększone zapotrzebowanie na jedzenie, Gucio pochłania miski bez umiaru i ciągle jęczący, że mu niby mało ... śpi teraz, zresztą tak jak i psy koło mnie, bo wreszcie zaczął padać porządny deszcz, nie zaszkodziłoby i kilka dni takiego lania.


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny i pozostawione słowa, owocnych wypraw do lasu życzę, a raczej powinno być chyba "grzybowych", miłych wędrówek, spacerów, i jeszcze odrobinę ciepła, pa!




Na prośbę Natalii i Ani podaję przepis na paprykę marynowaną w miodzie:

- 3 kg papryki - oczyścić z nasion i obgotować w słonej wodzie
 zalewa
- 2,5 szklanki octu
- 5 szklanek wody
- 5 łyżek miodu
- 3 szklanki cukru
- sól do smaku
- ziarna pieprzu, ziela angielskiego i liście laurowe
Składniki zalewy zagotować, zalać paprykę ułożoną w słoikach, na wierzch wylać po odrobinie oleju, zakręcić, pasteryzować 15-20 min.
Niech nie przeraża Was ilość cukru, zobaczcie, ile jest octu, to cała butelka.
Taka papryka jest łagodnie słodko-kwaśna w smaku, bez ostrego posmaku octu, wydaje mi się, że lepsza.
Pozdrawiam.

niedziela, 15 września 2013

3600 km ... mam taki zeszycik ...

W dzień wyjazdu góry pożegnały nas przepiękną widocznością.
Co niektórzy pakowali plecaki i wychodzili już na szlak, my też zwijaliśmy się szybko, choć z ciężkim sercem ... przed nami daleka droga, przez Serbię.


A dlatego przez Serbię, że chcieliśmy zahaczyć jeszcze o Rumunię, ot tak... przejechać choćby przez nią ...
Wynalazłam jeszcze serbską osobliwość, Miasto Diabła, Djavolja Varoś, mocno zerodowane góry, z których zostały tylko trzony w kształcie słupów, z osobliwymi czapeczkami, a wiatr wygrywa wśród nich niesamowite melodie ... niestety, wąskie, kręte drogi, korki, ruch w ciągu dnia spowolniły naszą podróż, a my musieliśmy zdążyć w góry rumuńskie z noclegiem ... pędziliśmy naprzód ...
Po drodze mijaliśmy wioseczki, gdzie głównym zajęciem mieszkańców było garncarstwo ...


... przy drogach stały stragany pełne owoców, papryk, ziemniaków gładziutkich i równych jak malowanie, cebuli posplatanej w misterne warkocze i ogromnych bakłażanów ... nie mieliśmy tutejszych dinarów na zakupy ... przejechaliśmy tylko obok starożytnych ruin rzymskich.


Stanowisko to nazywa się Romulijana ... jak później poczytałam, byłoby co zwiedzać, ale jak zwykle czasu brak ... musimy jeszcze przekroczyć Dunaj.
Nagle błysnęło coś błękitnego po prawej stronie, tak, to szeroko rozlany Dunaj ...


... wzdłuż którego jechaliśmy sporo czasu ... niektóre domy tuż nad wodą ... nie wyobrażam sobie powodzi i tych terenów nad rzeką, które nawiedziła ... daleko, w czystym niebie niewyraźne zarysy gór ... Retezat, bardziej na wschód Parang ... to tam mamy dojechać. Kiedy przekroczyliśmy granicę, słońce zaszło, a przed nami jeszcze ponad 100 km ... szybko się napisało, a jechaliśmy cały dzień ...
Właściwie to po zeszłym roku, kiedy jechaliśmy przez transalpinę w chmurze, a widoczność była na 2 metry, powiedziałam sobie, że chyba tu już nie zajrzę ... tyle zdrowia mnie to kosztowało ...
Pogoda klarowna, niebo czyściutkie, może będzie dobrze ... wspinaliśmy się serpentynami w ciemnościach coraz wyżej ... jakieś stworzenie błysnęło ślepiami z rowu ... jenot? tchórz?
Z każdym zakrętem temperatura spadała na łeb, na szyję, przy 2 stopniach orzekliśmy, że jednk trzeba niżej poszukać noclegu, za zimno ... na dolnym parkingu opadły nas niedobre psy rumuńskie, noc przespaliśmy w samochodzie ... jeszcze oczy patrzyły przez szybę na morze gwiazd ... czy tyle ich, bo jesteśmy wysoko?
Zerwaliśmy się skoro świt, żeby zdążyć na wschód słońca na przełęczy Urdele ...



Nie zdążyliśmy, słońce szybciutko oświetlało szczyty wokół, zimno jak diabli, porywisty wiatr, za to widoczność obłędna ...



Wąska, asfaltowa droga prowadziła nas po najbardziej widowiskowej części Parangu ... powyżej jeden z niedobrych psów pasterskich, dopiero w domu, na komputerze go zobaczyłam ...




Widzicie ten niby-skalny ślad na dole zdjęcia? To wcale nie skała, tylko wylany nadmiar betonu z gruszki, który już nie był potrzebny ...



Zjeżdżamy już coraz niżej, w strefę lasów, droga po licznych serpentynach prostuje się i prowadzi wzdłuż malowniczej rzeki ... a nad nią letnie obozowiska romskiej ludności ...


Sklecone z byle folii namioty, okryte gałęziami, wśród nich samochody, już płoną ogniska, kobiety mieszają coś w garach, psy, dzieci, wozy z końmi ... zbierają jagody, grzyby, wynajmują się do prac w lesie, czy przy drogach ... całe lato wolni, z dala od ludzi ...
Jeszcze kawałek i jezioro ... całe w oparze z mgły ...


... wiatr przesuwa po powierzchni leciutkie, białe strzępki ...
Cała transalpina liczy ponad 100 km, najbardziej widowiskowa od południa, gdzie prowadzi połoninami Parangu, potem długo głęboką, wciosową doliną do miasta Sebes ...
Na śniadanie były kiełbaski mici pod kauflandem, mąż orzekł, że tam najlepsze, a na osłodę słodziutkie, rumuńskie ciastko ...


... niby tarta owocowa, ale nasączona na maksa słodkim syropem ... raz na jakiś czas można zjeść.
Kierowaliśmy się na Padis, z którego w zeszłym roku spędził nas deszcz ... też daleko jak licho ... ale coraz bliżej domu ... park narodowy, mnóstwo zjawisk krasowych, malownicze jaskinie, wąwozy, jeziorka bez dna ... można tu spędzić mnóstwo czasu ...
Mam taki zeszycik.
Notuję w nim najważniejsze rzeczy, kiedy przygotowuję trasę wyjazdową ... nazwy miejscowości, zjazdy z głównej drogi, tudzież zabytki czy osobliwości przyrodnicze ... tak z roku na rok.
Mijane nazwy miejscowości wydały mi się znajome ... rzut oka w zeszycik ... to tu mieliśmy być w zeszłym roku ... Góry Bihor ...


... tabliczka wskazuje 50 min. z przełęczy Vartop do celu, niby niedaleko ... stroma ściana z luźnych kamieni ... potem teren wypłaszcza się i już idziemy prawie bez wysiłku ... kończy się las i szlak wyprowadza nas na przepiękną łąkę ...


A za łąką rezerwat Groapa Ruginoasa. Jest to wielkie zapadlisko, potężna dziura w ziemi na wysokości prawie 1400 m n.p.m.


Jeszcze 80 lat temu płynął tutaj w małym wąwozie potoczek, ale w tak niedługim czasie, na skutek dużych procesów erozji powstał kanion o głębokości 100m i średnicy 600m.


Erozja nadal postępuje tu bardzo szybko, stojąc na krawędzi urwiska słychać co chwile osuwające się kawałki ziemi i kamieni.


Otchłań co chwilę zabiera coraz więcej otaczającej ją góry, niektóre drzewa rosną już praktycznie w powietrzu.


To tutaj Bear Grylls w odcinku Szkoły Przetrwania, poświęconemu Rumunii rozpoczynał swoją wędrówkę po tutejszych dzikich górach.


Ten widok robi wrażenie, miejscami jak na księżycu ... bez przerwy wydzierałam się na męża, żeby nie zbliżał się do krawędzi ... przecież z tej otchłani nie można by nawet wyjść o własnych siłach.
Stąd już prosto na Padis ... nowiutka, unijna droga, asfalt jak masełko, szybko pokonujemy te 20 parę kilometrów, dzielących płaskowyż od Pietroasy ... akuratnie słońce zachodziło i znowu zimno.


Na sam koniec wzięliśmy pokój w pensjonacie, bo pod namiotem za zimno, jak dla mnie ... zjedliśmy porządny posiłek, ja oczywiście ciorbę, tym razem z dodatkiem śmietany i ostra papryczka obok miseczki ... ilekroć jesteśmy w Rumunii, ja zawsze zamawiam ciorbę, i za każdym razem smakuje inaczej ... i za każdym razem smakowita jak nigdzie.
Padis o świcie ... już wyjeżdżamy ...


... to miejsce jest dziwne ... w surowym krajobrazie, wśród pastwisk, wyasfaltowana droga, tak samo jak na transalpinie ... z jednej strony łatwo tu wyjechać, a z drugiej żal, że straciło tyle ze swego uroku ... własnie tutaj kończy się to cywilizacyjne udogodnienie.


Cudowne mgły w dolinie, białe jak mleko ...


... owieczki jeszcze śpią w zagrodzie, a my mkniemy w stronę granicy, omijając po drodze większe miasta ... tak samo na Węgrzech, jak i na Słowacji. Kiedy przyjechaliśmy do chatki, westchnęliśmy tylko, no! teraz można odpocząć odrobinę, jeszcze cały, wolny dzień przed nami ...
Na to konto zakupiliśmy produkty do ugotowania gulaszu, ale tak jak serbskie czy rumuńskie kobiety ... na żywym ogniu przy domu, w kociołku ...


... wsad do garnka, mięsa różne + warzywa, do tego zioła w obfitości ... i niech się dusi wolno na ogniu ...


Pyszne to wyszło, pyszne ... jeszcze do domu zabraliśmy ...


A z wojaży przywieźliśmy sobie do skosztowania "smokve" z Czarnogóry ... na każdym straganie taki napis, co to jest do licha?


... to figi, które znałam tylko w postaci suszonej ... smak niezbyt przypadł mi do gustu ... a te podłużne cebule, to z Rumunii ... słodka, sałatkowa, delikatna w smaku, nie zostawia zabijającego oddechu ... już znalazłam cebulki do posadzenia na mojej grządce pod nazwą "cebula florencka", we Wspaniałych ogrodach Maryli ...


 ... i takie coś ... to wcale nie kości dinozaura, to kamienie znalezione na wyrobisku pod Ostrogiem, niedaleko kafany Podstienije ... mają wyżłobione świetne otwory dla ryb ... będą do akwarium, tylko trzeba je elegancko wyszorować.


To już koniec moich wyprawowych wspomnień, dzięki, że wytrwaliście do końca.
Może komuś przydadzą się przy okazji planowania wyjazdów w podobne miejsca.
Jeszcze wspomnę, że kawałek przed wyjazdem kupiliśmy nowy namiot, zgrabną "dwójeczkę", która rozkłada się w 2 sekundy ...


... 4 szpilki i namiot stoi. Składa się go też tak szybko, tylko trzeba umieć ... szkoliliśmy się z filmikiem na YT jakiś czas temu, niby udawało się ... gorzej potem, na kempingu, jakoś nic nie wychodziło ... a powinien złożyć się w zgrabne kółko ... wreszcie pomógł nam zaprzyjaźniony człowiek, który mówił, że męczy się z takim już trzeci rok ...
Sympatyczni ludzie, którzy jechali do Albanii, też taki mieli ... rano usłyszeliśmy: Mikołaj, Mikołaj, chodź pomóż mi złożyć ten wymysł szatana!


Pozdrawiam Was serdecznie i ciepło, dzięki za odwiedziny i dobre słowa, dziś zaczęło u nas lekko kropić, może wreszcie przyjdzie deszcz i nie będę musiała wozić wody 60 km? a jak grzyby? są? do miłego, pa!