W grudniu zeszłego roku Nadleśnictwo Lubaczów udostępniło dla ruchu pojazdów kilka dróg tuż przy granicy, które do tej pory były wyłączone. Przeleciałam pobieżnie wykaz tych dróg, wręcz niedbale i tak mi się skojarzyło, że pewnie dojedziemy do cmentarza w nieistniejącej wsi Sieniawka, tuż przy granicy z Ukrainą. Zaplanowaliśmy, że zabierzemy tam naszą 88-letnią babcię, z tej wsi pochodziła jej mama. Po wsi nie ma śladu, został tylko cmentarz z kamieniarką bruśnieńską i miejsce po cerkwi. Wieś stara królewska, leżąca przy trakcie do Niemirowa, założona na przełomie XVII-XVII wieku w gęstych lasach, stąd w nazwie "sień" od cienia po rusińsku. Inne opracowania mówią, że nazwa pochodzi od hetmana Adama Mikołaja Sieniawskiego i starosty lubaczowskiego. Tereny te były najeżdżane przez Tatarów, walczyła z nimi konnica hetmana Sobieskiego, zachowały się okazałe dęby, zwane obecnie dębami Sobieskiego, pod którymi ponoć odpoczywał sam hetman po trudach walki.
Wracając do tych "uwolnionych" dróg, okazało się, że można dojechać tylko do "Czerwonej Figury", to krzyżówka dróg leśnych, a do Sieniawki jeszcze 2 km, ale piechotą. Wszystko przeze mnie, nie doczytałam, pomieszały mi się te nazwy i teraz nie wiadomo, czy pódziemy ... ale babcia z ochotą zgodziła się na spacer, szło się po asfalcie, nie po leśnych wertepach, i tak krok po kroczku dotarliśmy na miejsce. Po drodze minęliśmy krzyż upamiętniający miejsce nieszczęśliwego wypadku leśniczego Juliana Dyhdalewicza, służącego u hrabiego Gołuchowskiego. Postrzelony przez patrol Wojska Polskiego, ponoć nie zatrzymał się na rozkaz "stój". Zmarł jeszcze tego samego wieczora, a rodzina postawiła w tym miejscu pamiątkowy krzyż. Oryginalna tabliczka zaginęła, najpewniej ukradziona, błyszczy tam teraz nowa.
Jeszcze kawałeczek trawiastą drogą i na wydmie polodowcowej, na lekkim wzniesieniu weszliśmy ścieżynką na teren cmentarza.
Pochowani są tu polscy i ukraińscy mieszkańcy wsi Sieniawka i okolicznych przysiółków. Do wschodniej części cmentarza przylega cerkwisko z kamiennym krzyżem pochowanego tu parocha cerkwi, ks. Grzegorza Kowalskiego.
Widać, że prawie połowa kamiennych krzyży po renowacji, bieleją oczyszczone, dopóki przyroda znowu się o nie nie upomni, pokrywając mchami i porostami. Znalazłam taki okrągły kamień, nie wiem, czy to podstawa krzyża, czy może kamień od żaren gdzieś tu się zapodział.
Teściowa nigdy tu nie była, podejrzewam, że chyba nawet nie wiedziała o tym miejscu. Wspomnienia jej sięgają tylko opowieści rodzinnych, mordu ukraińskich banderowców w pobliskim przysiółku koło Radruża prawie nie pamięta, była dzieckiem.
Czas na powrót, pytaliśmy, czy nie jest zmęczona, ktoś z nas pójdzie po samochód, ale nie chciała, da radę. Tuż przed autem telefon od syna, czy babcia jest z nami, bo urywa się telefon, gdzie jest. Okazało się, że w jej kamienicy doszło do zatrucia czadem, służby sprawdzały, co u innych mieszkańców, a tu telefon za drzwiami dzwoni, a mieszkanka się nie odzywa. Byli o krok od wyważenia drzwi, na szczęście syn zawiadomił, że babcia jest z nami ... emocje były.
Teraz te tereny to pustki przygraniczne, życie tu nie wróciło, jeszcze odrobinę dalej są resztki dworu Andruszewskich. Mam pamiętnik Z.Andruszewskiego "Smolin", wspomina tam, że po mordzie na rodzinie młynarza i oni spakowali dobytek i uciekli stąd. Rodzina młynarza to właśnie rodzina babci.
A w ostatni dzień roku, jako że była całkiem przyzwoita pogoda, zabraliśmy Mimę i pojechaliśmy w objazdówkę w Bieszczady. Dawno tu nie byliśmy, góry takie same, ale zabudowa zgęstniała, mnóstwo nowych domów, zajazdów, pensjonatów. My tylko wspominaliśmy, jak było dawniej. Ludzi w górach mnóstwo, parkingi pod połoninami zapełnione, wędrowcy na szlakach, potem pewnie wracali na bale sylwestrowe w schroniskach, zajazdach czy hotelach:-) Śniegu prawie wcale, a my jak dwa zgredki: - kiedyś to były tu zimy:-)
Mima po powrocie była zmęczona, przespała spokojnie całą noc, mimo, że o północy w naszej wioseczce strzelały fajerwerki bardzo gęsto. Na szczęście wszystko odbywa się powyżej nas, niemniej jednak echo w lesie odbija. Jestem bardzo przeciwna temu strzelaniu, tyle stresu wśród zwierząt, zdezorientowane, wystraszone, w ucieczce na oślep. a ile ofiar śmiertelnych.
Śnieg raz jest, raz go nie ma, z doliny Wiaru unosi się mgielny opar, który pięknie maluje wszelkie zielsko, trawy czy drzewa. Ale jak już pada, to jest przepięknie, nieskazitelnie biało, jodły w poduchach, boczne drogi czasami nietknięte kołami, białe przestrzenie tylko z tropami zwierząt.
Powyższe zdjęcia to z wycieczek po okolicy, tradycyjnie doliną Jamninki, gdzie spotkaliśmy ostatnio Anię i Stefana, blogowych znajomych, to Góry Sanocko-Turczańskie, okolice Brelikowa, Leszczowatego, droga do Huty Łodzińskiej, a wszędzie urokliwie. Ale nie myślcie sobie, wiosna mi się marzy:-)
Bezchmurne niebo, to i nieskazitelne zachody słońca. Ale jak są chmury, to jest na co popatrzeć. Zapamiętałam datę 14 stycznia, cały dzień było pochmurnie, ale pod wieczór chmury jakby uniosły się, niebo poczerwieniało, a największą zagadką był świetlny słup, który długo utrzymywał się na niebie, mimo że słońce już dawno schowało się za horyzontem.
Zjawisko to było widziane z wielu miejsc, widziałam zdjęcia z Tatr, z Lublina, z różnych miejscowości Małopolski. U Was też tak było? Mam to szczęście, że okno wychodzi na zachód, nic mi nie umknie.
To zdjęcie bardzo mi się podoba, przedświt, pełnia, księżyc prawie zachodzi, bezwietrznie, mroźno, gdzieś niżej huczy sowa, jeszcze gwiazdy na niebie i światło padające z okna chatki, tajemna chwila:-)
Wynosząc obierki na kompost zauważyłam takie tropy, długie palce, z pazurami, na wiewiórkę za mocno odciśnięte, tak mi się wydaje, że to kuna. W niektórych miejscach tylne tropy jakby mocniej wciśnięte w śnieg, może był skok albo przystanek do obserwacji.
Korzystam z zapasów na zimę, tym razem ciasteczka z przepisu Basi W., ciasto "topielec", nadzienie to marmoladka różano-dereniowa, wyrazista i pachnąca. Kiedy ja przerobię te słoiki marmolad?
Muszę się podzielić z Wami jeszcze jednym, miałam tak piękny sen, że muszę opowiedzieć.
- Wokół biało, zima, na ogromnej przestrzeni wystaje skała, a właściwie taki płaskowyż. Ścieżką wyszłam na górę, a tam zielono, kwitną niezwykłe kwiaty, a ja z aparatem biegam i robię zdjęcia, bo przecież nikt mi nie uwierzy, że takie kwiaty zimą. Na skraju płaskowyżu z drugiej strony widzę czoło lodowca, lód aż niebieski, u jego stóp błękitna woda. Ludzie skaczą do niej z lodowca jak z mostu w Mostarze:-), a potem widzę, że pływają pod lodem jak ryby. Z płaskowyżu sprowadzał w dół wąski, zaśnieżony wąwóz, dosyć stromy, zjechałam pod jakiś domek, chatkę, może schronisko, na butach, jak na nartach. Do dziś czuję ten pęd, wiatr rozwiewający włosy, szusowanie ... i koniec snu.
Kiedy rano opowiedziałam sen mężowi, to jak zwykle poradził, żebym brała chociaż połowę tego, co wieczorem:-), a Lidka powiedziała, że czas pakować się do Bośni:-) Ech, naogląda się człowiek tych filmików podróżniczych, to potem śnią się.
Pisałam ostatnio, że uzupełniliśmy obsadę ryb w akwarium. To glonojady, sama nie wiem, co wyczyniają, zaloty to czy jakiś pokaz sił? Lubię patrzeć:-)
Dotrwaliście do końca? dziękuję.
Pozdrawiam Was serdecznie, życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku, zdrowia, pomyślności, pa!