Oj, udał mi się wyjazd do pogórzańskiej chatki.
Pogoda bardzo dopisała, prawie letnia ... jeden z poranków jeszcze zimny, mglisty, ale następne wyjątkowo ciepłe ...
... wschodzące słońce musi wznieść się ponad grzbietem góry, żeby zajrzeć w naszą stronę doliny...
Wstrzeliłam się w dobry czas na zrywanie jabłek, bo zaczynały się już ostre wiatry i jabłka spadały w trawę z głuchym łomotem, strącając po drodze jeszcze inne, a jabłka obite nie poleżą długo ...
Zajechał jeszcze Janek "z góry", pomógł zerwać te z trudniejszych gałęzi, a na drabinę trzeba było wspiąć się wysoko, bo to stare drzewa ... przy okazji osmykał gałęzie z narośli jemiołowych ... staramy się jak najdłużej uchronić te jabłonie przed starością, bo rodzą pyszne jabłka, dorodne, i bardzo dobrze przechowują się ... kiedy była piwnica, to jabłka potrafiły przeleżeć w niej do żniw, bo miały stałą temepraturę, i miły chłodzik.
Żal mi, że musieliśmy ją rozebrać, może była za mało zabezpieczona, a to ciągłe osypywanie się mas ziemnych było groźne.
Tak ogniście przebarwiły się najzwyklejsze czereśnie, teraz tylko liście kapią pod swoim ciężarem, a najlżejszy wietrzyk strąca ich całe masy ... rano, kiedy słońce osusza rosę na trawie, unosi się również ich zapach, a dym z takich liści jest najwonniejszy z wonnych, inaczej pachnie wiśnia, inaczej czereśnia, a jeszcze inaczej jabłoń ... tak samo jest z drzewem ...
Do kosza po ziemniakach pozbierałam spady, te poczekają jeszcze chwilkę na odwirowanie z nich soku, bo już wspominałam, że chcę popróbować cydr zrobić ..."sajder", jak to mówi mój syn.
A zbieranie spadłych jabłek to istny wyścig ze zwierzyną ... kiedyś pod jabłoniami leżały całe masy jabłek, i chętnych na nie nie było, a teraz każde jabłko to zdobycz ... w dzień zbieram ja, a w nocy one ... wydeptane ścieżki w trawie znaczą trasy przejścia stad dzików, bo to one głównie żerują, a jest ich całkiem sporo.
Tuż po zmroku wychodzą z krzaków, słychać chrupanie ... Amik z Miśką wypadają zza rogu chatki, troszkę ich postraszą szczekaniem i wracają, a dziki są nieustępliwe ...
Ach, jak psy lubią pobiegać po łąkach!
Ostrzygłam Miśce nogi z frędzelków, nawbijało się tam mnóstwo czepliwych nasionek, skołtuniło sie to wszystko, i teraz wygląda jak ... kapibara, tak nazwał ją syn ... na cieniutkich nóżkach gruby baleronik.
Nie przeszkadza mi to wcale, bo charakter wcale jej się nie zmienił i dalej jest z niej wielka, ukochana przytulicha ...
Grządki oczyszczone z korzeni chwastów czekają na nawiezienie próchnicy z liści, tudzież trochę koziego nawozu, który czeka od wiosny w pryzmie ... podejrzewam, że znalazło tam schronienie na zimę dużo różnych zwierzątek ... pewnie zaskrońce, może żaby, padalce ... trzeba zostawić im co-nieco, żeby miały gdzie przezimować ...
Przecudny, sobotni ranek wypędził nas najpierw na zakupy do sklepiku w Makowej ...
... a potem ruszyliśmy na drugą stronę potoku, na łąki, które widzę z okna naszej chatki. Nie szliśmy na Kopystańkę, tylko w stronę Rybotycz ... ale najpierw pooglądaliśmy dzieło zniszczenia oberwanej chmury, które zrobiło latem niezłe spustoszenie w naszym regionie ...
Nikły zazwyczaj potok zabrał całą drogę, wypłukał warstwy skalne, które utworzyły jakby kamienną widownię w starożytnym teatrze ... można sobie posiedzieć, mając u stóp płynącą wodę ... a kiedyś było tu wąskie koryto, przegrodzone pniem w poprzek, aż utworzył się niewielki basenik ...
Psom tu dobrze, hop! i do wody, potem otrzepywanie na cieplutkich skałach ... a my ruszyliśmy dalej, wspinając się zielonymi łąkami aż do grzbietowej drogi ... ze dwa tygodnie temu wędrował ktoś tędy z dużym, białym psem ...
Posiedzieliśmy w tych okolicznościach przyrody, mając przed sobą rudziejącą Kopystańkę ...
... a za nami naszą górkę ... z zarysami dawnych pól, z pojedynczymi domami, nikły, bielejący ślad drogi ... i nasza "chatka na kurzej stopce", niewidoczna wśród drzew ...
Nie my jedyni wyruszyliśmy dziś na pogórzańskie bezdroża ... już na powrocie, patrząc z wysokiej skarpy potoku, zauważyliśmy sporą grupę wędrujących ... A dokąd to idziecie? ... Do RFN-u! ... A, to kierunek jak najbardziej dobry, na zachód! ...
A potem upiekliśmy sobie na ruszcie pstrąga ... posypany przyprawą do ryb, obficie cebulką i koprem ... kilka chwil i gotowy ... potraktowany sokiem z cytryny jest naprawdę smaczny, no i nie taki "złoty", jak w przydrożnych knajpkach ...
... trzeba go tylko piec na papierze, jak Okrasa, bo jednak skórka ryby przywiera do kratki, a jest taka pyszna, obrumieniona ... nie, nie zdążyłam zrobić zdjęcia, pochłonęliśmy wszystko w try miga ...
Jeszcze pszczoły polatują po nielicznych kwiatkach ...
... motyle wykorzystują ciepłe chwile i wylatują z ukrycia, żeby na "marcinkach" pożerować sobie ...
..., o! a tego obserwuję od kilku dni, taki pirat z wystrzępionym skrzydłem ...
Na belce zawisł Chrystus Pantokrator, przywieziony z Rumunii ...
... w kącie chatki wiszą puste ramki z woskiem ... pszczoły jeszcze przylatują do środka tą ścieżką zapachową, wynoszę je potem, bo szukają drogi powrotnej na szybie, w oknie ...
Jeszcze parę pogórzańskich widoczków, zrudziały Kanasin, zamglona dolina Wiaru, Kopystańka w pełnym słońcu ... jest pięknie ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, za pozostawione słowa, wszystkiego dobrego, pa!
niedziela, 12 października 2014
wtorek, 7 października 2014
Peregrynacje w masywie Cozia ... Rumunia II
Plan był taki, że pojedziemy sobie na nocleg do cabany Cozia.
Cozia to potężny masyw górski pomiędzy transalpiną a transfogaraską, w okolicy miasta-uzdrowiska Calimanesti, w tej chwili park narodowy. Żeby tam dotrzeć, trzeba objechać cały masyw dookoła, przez wioseczki, potem ze 12 kilometrów wspinać się szutrówką na przełęcz pomiędzy dwoma szczytami.
Pokonaliśmy pewnie połowę drogi, i tutaj, zwłaszcza poza główną trasą widać niszczące działanie ulewnych deszczy, które siłą górskich potoków podmyły drogi, mnóstwo osuwisk, a na dodatek z lasu wywożono drzewo ... ponieważ zaczął padać deszcz, zwątpiliśmy w celowość wyjazdu tak wysoko, i tak nie pójdziemy w góry. Zawróciliśmy, znaleźliśmy całkiem przyjemny pokoik tuż przy drodze, nad dużym zbiornikiem wodnym ...
Ponieważ rankiem znowu siąpił deszcz, widoki były mocno przymglone, a góry w chmurach, ruszyliśmy na zwiedzanie starych monastyrów, których tutaj było całkiem sporo ... kierują do nich kierunkowskazy, zazwyczaj zjeżdża się z głównej drogi w głąb lasów, gór, w miejsca niezwykle urokliwe, ciche ... pewnie kiedyś to były pustelnie, w takim oddaleniu od świata ...
Najpierw nasze kroki skierowaliśmy do monastyru Turnu, po drodze minęliśmy dwóch mnichów, którzy pędzili do miasta na zakupy, pomachali wesoło i poszli dalej ...
Zazwyczaj po pierwszych krokach z lekka zapiera nam dech, kiedy patrzymy na trafność wyboru miejsca, przepiękne otoczenie, zadbane obejście ... mnisi od świtu uwijaja się przy pracy, zamiatają, podlewają, oporządzają zwierzęta, pracują w sadzie i w ogrodach, są samowystarczalni, a przede wszystkim są wręcz chudzi, no może starszeństwo pozwala sobie na niewielki brzuszek, bo może to przydaje im powagi ...
Długie włosy, związane w kucyk, długie brody, w zależności od wieku ... tym najstarszym mnichom brody ścielą się aż po pas, młodsi muszą poczekać ...
Bardzo szanuję te święte miejsca, mąż zawsze przypomina mi, że trzeba nałożyć chustkę przy wejściu do wnętrza ... jeden z braci pracował przy grobach zmarłych mnichów, zaraz uchylił nam drzwi wejściowe, zapytałam tylko, czy można robić foto ... skinął głową przyzwalająco ... więc używałam sobie do woli, wędrując po zakamarkach świątyni ... mniejszej i większej ...
Z boku, na malutkim placyku, piękne pomniki zmarłych ojców tego klasztoru, ich wizerunki, napisy ...
Obok, w skalnej ścianie wykute pustelnie, pewnie to pierwsze ślady, kiedy zaczęli tu przybywać mnisi ...
posadzka skalnej groty zasłana złożonymi karteczkami, widocznie tu wrzucane są prośby czy podziękowania pielgrzymów ...
Niedaleko parkingu krzyż wykuty w skale, obok złapane źródełko-poidełko, dla strudzonych wędrowców ...
Wewnątrz wszystkich monastyrów, które odwiedziliśmy, czuje się ciepło ... pewnie mury oddają letnie nagrzanie do środka, bo na zewnątrz całkiem chłodno ...
Ruszyliśmy dalej, tym razem do monastyru Stanisoara, oddalonego od miasteczka o 8 km, ale jaka to odległość ...
Droga prowadzi w głąb masywu Cozia, na początku łagodnie, a potem coraz bardziej stromo wspina się wśród potężnych ścian skalnych ... wzdłuż drogi ustawione ławki, stoliki, z boku szumi bystry, krystaliczny potok w kłębokim kanionie ... las, las, kolejne zakręty ... myślałam, że będzie to jakaś mała wioseczka, zagubiona pośród gór ... nagle przejaśniło się, łąki, jakieś zabudowania, zakaz wjazdu ... wysiedliśmy, a tam poniżej rozsiadł się on, monastyr Stanisoara ...
Schodzi się do niego z góry, i żadna tam wioseczka ... wśród surowych skał, istnieje tylko on ... zagospodarowane tereny wokół, zabudowania gospodarcze, gdaczą kury, pies nas przywitał ... i nikogo wokół ...
... w maleńkim ogródku, tuż przy kwaterach mnichów, pojedyncze krzyże, to tu znajdują miejsce wiecznego spoczynku zmarli mieszkańcy klasztoru ...
Weszliśmy do środka świątyni, nigdzie zakazu fotografowania, ale ... gdzieś z boku słychać śpiewne modlitwy, zza kolumny wyjrzał jeden z brodatych braci, schował się z powrotem ... co to była za modlitwa, jeden pięknym głosem śpiewał, drugi odpowiadał, najznakomitsze chóry przyjęłyby ich z otwartymi rękami ... zasłuchaliśmy się długą chwilę ...
Tym urządzeniem przywołują się mnisi na modły, może na posiłki, bo przecież trzeba ich wszystkich pozbierać z rozległego terenu o wyznaczonej porze ... przez teren wiedzie też szlak turystyczny na szczyty Cozia, zacna odległość, sporo ponad 3 godziny drałowania pod górę ...
Czas wracać, jeszcze tylko nakarmić psy, których dwie ciekawe głowy wychyliły się na drogę z siana stodoły, tak, bułki to najlepszy przysmak ... w połowie drogi spotkaliśmy jeszcze jednego mnicha, który wędrował do góry z dwoma objuczonymi osiołkami, z zakupami pewnie ...
Jak tu jest zimą? pewnie zasypuje ich w tej dolince dokładnie, muszą mieć wszystko potrzebne do przeżycia, kiedy Stanisoara jest odcięta od świata przez śniegi, są tu tylko sami ...
Został jeszcze monastyr Cozia, najstarszy, ale i najbardziej oblegany przez zwiedzających ...
Wszędzie ludzie, mnisi sprzątający całe obejście, weseli braciszkowie z miotłami i nowoczesnym sprzętem ...
Monastyr Cozia to achitektoniczne cacko, przepiękne mury, rozetki a każda z innym wzorem, obramowania misternie wykute w piaskowcu ...
Drzwi wejściowe ozdobne, wygładzone rękami wchodzacych, misterne rzeźbienia, cudo samo w sobie ...
... i "przywoływacz", w każdym monastyrze inny ...
Jeszcze zwiedziliśmy sobie muzeum w przyległym budynku, ze starymi ikonami, naczyniami liturgicznymi, sprzętami, tkaninami ...
Dobrze tak czasami odetchnąć w miejscach świętych od zgiełku tego świata, bo tutaj życie toczy się zupełnie innym rytmem ... modlitewne śpiewy, zapach palących się, cieniutkich świeczek woskowych, ofiarowanych w jakiejś intencji ... zawsze ten sam Bóg, a tyle odłamów religijnych ... często zastanawiam się, czy moja religia, w której się urodziłam, i tak mnie wychowali rodzice, to ta najlepsza?
Jeszcze przy drodze maleńka cerkiewka, widać obronna, bo takie wąziutkie okna, jak otwory strzelnicze, można robić zdjęcia, nikt nie zabrania ...
Bardzo mile zaskoczyło nas to, że nikt nie żądał opłaty za wejście, jak w bukowińskich, malowanych klasztorach ... można złożyć dobrowolną ofiarę do skarbony, kupić jakąś pamiątkę, co zresztą uczyniliśmy ... nie, to nie była "pisana" ikona, te mają prawo być drogie, tylko imitacja, ale równie ładna ...
Nad górami dalej diabeł mieszał w kotle, dymiło, wirowało, nie widać jakiejś konkretnej poprawy pogody... zjechaliśmy niżej ... Sybin, gdzie gotował Makłowicz, potem Sebes ... tu już słonecznie, ale z gór spadał tak mocny wiatr, że głowy urywało ...
Zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, żeby coś zjeść ... ja, jak zwykle, ciorba, mąż - mici ... ciorba tylko jedna, de burta się nazywała ... za bardzo nie orientowałam się, z czego ona ... kobieta gładzi się po brzuchu, o, to pewnie dobra ... no cóż!
Okazało się, że to zupa w typie naszych flaków, zabielana, zakwaszana ... pomna opisów na różnych forach podróżniczych wystrzegałam się jej, ale i mnie dopadło, a nie przepadam za tego typu potrawami ... zjadłam tylko z wierzchu, to co rzadkie, z pysznym, białym chlebkiem, gęstą śmietaną i ostrą papryczką, resztę jednak zostawiłam, nie byłam tak odważna ... może, gdybym była bardziej głodna ...
Z obwodnicy Sebesu widać dokładnie Rapa Rosia, naturalny rezerwat ściany odsłoniętych, czerwonych i wypłukanych piaskowców ... ciężko się tam dostać, bo drogę przecięła autostrada, trzeba sporo czasu, żeby wyjechać z tych węzłów drogowych, więc popatrzyliśmy sobie z daleka ... CDN
Dotrwaliście jakoś do końca wpisu? to spora dawka pielgrzymowania po rumuńskich monastyrach ... może swoimi opisami wędrówek po Rumunii obalę jakieś mity, przełamię uprzedzenia, które wielu z nas nosi w sobie ... nie kryję, że za pierwszym razem też je miałam ...
A październikowe słońce zagląda już w okna chatki, oświetla letnie pajęczyny, zapomniane kurze ... jakieś małe sprzątanie by się przydało ...
Pozdrawiam Was ciepło i serdecznie, nieustannie dziękuję za odwiedziny, pa!
A dziś kupiłam sobie zrywak do jabłek, na teleskopowym kijku, więc sięgnę wysoko, i jadę zrywać jabłka, bo latoś obrodziły, i grządki szykować na zimę, i jeszcze pewnie trawę pokosić ... i książki wezmę ze sobą ...
Cozia to potężny masyw górski pomiędzy transalpiną a transfogaraską, w okolicy miasta-uzdrowiska Calimanesti, w tej chwili park narodowy. Żeby tam dotrzeć, trzeba objechać cały masyw dookoła, przez wioseczki, potem ze 12 kilometrów wspinać się szutrówką na przełęcz pomiędzy dwoma szczytami.
Pokonaliśmy pewnie połowę drogi, i tutaj, zwłaszcza poza główną trasą widać niszczące działanie ulewnych deszczy, które siłą górskich potoków podmyły drogi, mnóstwo osuwisk, a na dodatek z lasu wywożono drzewo ... ponieważ zaczął padać deszcz, zwątpiliśmy w celowość wyjazdu tak wysoko, i tak nie pójdziemy w góry. Zawróciliśmy, znaleźliśmy całkiem przyjemny pokoik tuż przy drodze, nad dużym zbiornikiem wodnym ...
Ponieważ rankiem znowu siąpił deszcz, widoki były mocno przymglone, a góry w chmurach, ruszyliśmy na zwiedzanie starych monastyrów, których tutaj było całkiem sporo ... kierują do nich kierunkowskazy, zazwyczaj zjeżdża się z głównej drogi w głąb lasów, gór, w miejsca niezwykle urokliwe, ciche ... pewnie kiedyś to były pustelnie, w takim oddaleniu od świata ...
Najpierw nasze kroki skierowaliśmy do monastyru Turnu, po drodze minęliśmy dwóch mnichów, którzy pędzili do miasta na zakupy, pomachali wesoło i poszli dalej ...
Zazwyczaj po pierwszych krokach z lekka zapiera nam dech, kiedy patrzymy na trafność wyboru miejsca, przepiękne otoczenie, zadbane obejście ... mnisi od świtu uwijaja się przy pracy, zamiatają, podlewają, oporządzają zwierzęta, pracują w sadzie i w ogrodach, są samowystarczalni, a przede wszystkim są wręcz chudzi, no może starszeństwo pozwala sobie na niewielki brzuszek, bo może to przydaje im powagi ...
Długie włosy, związane w kucyk, długie brody, w zależności od wieku ... tym najstarszym mnichom brody ścielą się aż po pas, młodsi muszą poczekać ...
Bardzo szanuję te święte miejsca, mąż zawsze przypomina mi, że trzeba nałożyć chustkę przy wejściu do wnętrza ... jeden z braci pracował przy grobach zmarłych mnichów, zaraz uchylił nam drzwi wejściowe, zapytałam tylko, czy można robić foto ... skinął głową przyzwalająco ... więc używałam sobie do woli, wędrując po zakamarkach świątyni ... mniejszej i większej ...
Z boku, na malutkim placyku, piękne pomniki zmarłych ojców tego klasztoru, ich wizerunki, napisy ...
Obok, w skalnej ścianie wykute pustelnie, pewnie to pierwsze ślady, kiedy zaczęli tu przybywać mnisi ...
posadzka skalnej groty zasłana złożonymi karteczkami, widocznie tu wrzucane są prośby czy podziękowania pielgrzymów ...
Niedaleko parkingu krzyż wykuty w skale, obok złapane źródełko-poidełko, dla strudzonych wędrowców ...
Wewnątrz wszystkich monastyrów, które odwiedziliśmy, czuje się ciepło ... pewnie mury oddają letnie nagrzanie do środka, bo na zewnątrz całkiem chłodno ...
Ruszyliśmy dalej, tym razem do monastyru Stanisoara, oddalonego od miasteczka o 8 km, ale jaka to odległość ...
Droga prowadzi w głąb masywu Cozia, na początku łagodnie, a potem coraz bardziej stromo wspina się wśród potężnych ścian skalnych ... wzdłuż drogi ustawione ławki, stoliki, z boku szumi bystry, krystaliczny potok w kłębokim kanionie ... las, las, kolejne zakręty ... myślałam, że będzie to jakaś mała wioseczka, zagubiona pośród gór ... nagle przejaśniło się, łąki, jakieś zabudowania, zakaz wjazdu ... wysiedliśmy, a tam poniżej rozsiadł się on, monastyr Stanisoara ...
Schodzi się do niego z góry, i żadna tam wioseczka ... wśród surowych skał, istnieje tylko on ... zagospodarowane tereny wokół, zabudowania gospodarcze, gdaczą kury, pies nas przywitał ... i nikogo wokół ...
... w maleńkim ogródku, tuż przy kwaterach mnichów, pojedyncze krzyże, to tu znajdują miejsce wiecznego spoczynku zmarli mieszkańcy klasztoru ...
Weszliśmy do środka świątyni, nigdzie zakazu fotografowania, ale ... gdzieś z boku słychać śpiewne modlitwy, zza kolumny wyjrzał jeden z brodatych braci, schował się z powrotem ... co to była za modlitwa, jeden pięknym głosem śpiewał, drugi odpowiadał, najznakomitsze chóry przyjęłyby ich z otwartymi rękami ... zasłuchaliśmy się długą chwilę ...
Tym urządzeniem przywołują się mnisi na modły, może na posiłki, bo przecież trzeba ich wszystkich pozbierać z rozległego terenu o wyznaczonej porze ... przez teren wiedzie też szlak turystyczny na szczyty Cozia, zacna odległość, sporo ponad 3 godziny drałowania pod górę ...
Czas wracać, jeszcze tylko nakarmić psy, których dwie ciekawe głowy wychyliły się na drogę z siana stodoły, tak, bułki to najlepszy przysmak ... w połowie drogi spotkaliśmy jeszcze jednego mnicha, który wędrował do góry z dwoma objuczonymi osiołkami, z zakupami pewnie ...
Jak tu jest zimą? pewnie zasypuje ich w tej dolince dokładnie, muszą mieć wszystko potrzebne do przeżycia, kiedy Stanisoara jest odcięta od świata przez śniegi, są tu tylko sami ...
Został jeszcze monastyr Cozia, najstarszy, ale i najbardziej oblegany przez zwiedzających ...
Wszędzie ludzie, mnisi sprzątający całe obejście, weseli braciszkowie z miotłami i nowoczesnym sprzętem ...
Monastyr Cozia to achitektoniczne cacko, przepiękne mury, rozetki a każda z innym wzorem, obramowania misternie wykute w piaskowcu ...
Drzwi wejściowe ozdobne, wygładzone rękami wchodzacych, misterne rzeźbienia, cudo samo w sobie ...
... i "przywoływacz", w każdym monastyrze inny ...
Jeszcze zwiedziliśmy sobie muzeum w przyległym budynku, ze starymi ikonami, naczyniami liturgicznymi, sprzętami, tkaninami ...
Dobrze tak czasami odetchnąć w miejscach świętych od zgiełku tego świata, bo tutaj życie toczy się zupełnie innym rytmem ... modlitewne śpiewy, zapach palących się, cieniutkich świeczek woskowych, ofiarowanych w jakiejś intencji ... zawsze ten sam Bóg, a tyle odłamów religijnych ... często zastanawiam się, czy moja religia, w której się urodziłam, i tak mnie wychowali rodzice, to ta najlepsza?
Jeszcze przy drodze maleńka cerkiewka, widać obronna, bo takie wąziutkie okna, jak otwory strzelnicze, można robić zdjęcia, nikt nie zabrania ...
Bardzo mile zaskoczyło nas to, że nikt nie żądał opłaty za wejście, jak w bukowińskich, malowanych klasztorach ... można złożyć dobrowolną ofiarę do skarbony, kupić jakąś pamiątkę, co zresztą uczyniliśmy ... nie, to nie była "pisana" ikona, te mają prawo być drogie, tylko imitacja, ale równie ładna ...
Nad górami dalej diabeł mieszał w kotle, dymiło, wirowało, nie widać jakiejś konkretnej poprawy pogody... zjechaliśmy niżej ... Sybin, gdzie gotował Makłowicz, potem Sebes ... tu już słonecznie, ale z gór spadał tak mocny wiatr, że głowy urywało ...
Zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, żeby coś zjeść ... ja, jak zwykle, ciorba, mąż - mici ... ciorba tylko jedna, de burta się nazywała ... za bardzo nie orientowałam się, z czego ona ... kobieta gładzi się po brzuchu, o, to pewnie dobra ... no cóż!
Okazało się, że to zupa w typie naszych flaków, zabielana, zakwaszana ... pomna opisów na różnych forach podróżniczych wystrzegałam się jej, ale i mnie dopadło, a nie przepadam za tego typu potrawami ... zjadłam tylko z wierzchu, to co rzadkie, z pysznym, białym chlebkiem, gęstą śmietaną i ostrą papryczką, resztę jednak zostawiłam, nie byłam tak odważna ... może, gdybym była bardziej głodna ...
Z obwodnicy Sebesu widać dokładnie Rapa Rosia, naturalny rezerwat ściany odsłoniętych, czerwonych i wypłukanych piaskowców ... ciężko się tam dostać, bo drogę przecięła autostrada, trzeba sporo czasu, żeby wyjechać z tych węzłów drogowych, więc popatrzyliśmy sobie z daleka ... CDN
Dotrwaliście jakoś do końca wpisu? to spora dawka pielgrzymowania po rumuńskich monastyrach ... może swoimi opisami wędrówek po Rumunii obalę jakieś mity, przełamię uprzedzenia, które wielu z nas nosi w sobie ... nie kryję, że za pierwszym razem też je miałam ...
A październikowe słońce zagląda już w okna chatki, oświetla letnie pajęczyny, zapomniane kurze ... jakieś małe sprzątanie by się przydało ...
Pozdrawiam Was ciepło i serdecznie, nieustannie dziękuję za odwiedziny, pa!
A dziś kupiłam sobie zrywak do jabłek, na teleskopowym kijku, więc sięgnę wysoko, i jadę zrywać jabłka, bo latoś obrodziły, i grządki szykować na zimę, i jeszcze pewnie trawę pokosić ... i książki wezmę ze sobą ...
Subskrybuj:
Posty (Atom)