niedziela, 18 czerwca 2017

Jest nakrętka, jest zabawa czyli Rumunia z przygodami ...

To może zacznę od początku:-)
Zawsze wyruszamy na nasze wyprawy z Pogórza, gdzieś tak tuż po północku.
Tuż przed samym wieczorem mąż jeszcze sprawdzał poziom wszelkich płynów, jakie powinny znaleźć się w różnych zbiorniczkach "czołgu", wyjął bagnet z oleju, żeby sprawdzić jego poziom, dolał odrobinę, pociągnął za szmatkę i brzdęk! brzdęk! nakrętka poleciała w dół. Jedna latarka, druga, okulary na nos ... no, nie widać nic. Zdjęliśmy wszelkie pokrywy spod spodu, może tam gdzieś się zatrzymała ... ani śladu, teraz pokrywa z góry ... świecimy, zaglądamy, a czas leci. Już pogodziłam się z myślą, że jednak nie uda nam się pojechać na ukochaną Rumunię, no bo co zrobimy bez korka od zbiornika oleju.
Nagle jakoś tak spojrzałam w głąb od strony silnika. coś leciutko błysnęło na złoto, jakaś blaszka i oto moje stare oczy w okularach wypatrzyły całą nakrętkę. Uleżała się wygodnie pomiędzy wiatrakiem a chłodnicą, ależ się ucieszyliśmy:-) Jeszcze trzeba ją jakoś stamtąd wyjąć, a przeszkadzają skrzydełka wiatraka. Ponieważ mam dosyć szczupłą rękę, wcisnęłam ją tam jakoś, potem pomagając sobie kolejnym obrotem wiatraka, wwierciłam ją jeszcze głębiej i chwyciłam wreszcie nakrętkę w palce, teraz tylko wyjąć:-)
Nie było to proste, zabolało, a siniak za nadgarstkiem mam do dziś:-)
Zrobiła się późna noc, zostało tylko przykręcić zdjęte pokrywy i trzy godziny na sen.
Zdawało mi się, że tylko zamknęłam oczy, a już ten znienawidzony budzik poderwał nas na równe nogi.
Pojechaliśmy na Radoszyce, stamtąd skręt za Medzilaborcami na Hostowice, bo przy okazji chcieliśmy zobaczyć kwitnące irysy syberyjskie. Troszkę się spóźniliśmy, bo irysy już przekwitały, ale warto było dla tego poranka skąpanego w rosie ...




Teraz zupełnym skrajem Słowacji dotarliśmy na Węgry, znanymi drogami omijając duże miasta. Już na stronie rumuńskiej w niewielkim Carei wymieniliśmy pieniądze, przy okazji podziwiając przepiękną zabudowę, a stare kamienice, choć mocno zaniedbane, przyciągają oko  detalem architektonicznym.
Po drodze pastwiska, jakby ziemia poorana wiekowymi zmarszczkami ... to przez lata wydeptały je w zboczach gór kopyta zwierząt, ogromnych stad bydła, które tutaj pasą się. Chodzą zawsze tymi samymi ścieżkami ... Zaglądałam też do wiejskich ogródków, ależ tam wszystko dorodne, pędy ogórków wiją się wysoko po siatce, pomidory ogromne, moje lwie paszcze ledwo, ledwo, a tu w pełnym rozkwicie ... ale potem przyjdą upały, roślinność zżółknie, zmizernieje, słońce wypali łąki, pastwiska. Teraz Rumunia jest zielona, kwitnąca ...


Celem naszego wyjazdu był Padis, płaskowyż w górach Apuseni. Zazwyczaj docieraliśmy tutaj nowiutką drogą od strony Petrosani, teraz wybraliśmy sobie drogę od strony północnej. Googlemaps pięknie wyznaczyło mi drogę, wydrukowałam mapki, przy okazji chcieliśmy zobaczyć wodospad w małej miejscowości Rachitele. I tak sobie jechaliśmy bocznymi drogami, podziwiając prowincję rumuńską, wioseczki, kwitnące łąki, a asfalt powoli zamienił się w mocno nieprzyjemną, kamienistą drogę, które niedawno była przeorana, tak, że kamienie jeszcze nie zdążyły zastabilizować się.
Sporo czasu nam zajęła ta droga, ja oczywiście w czarnej rozpaczy, bo zawsze muszę coś wyszukać i potem zmartwienie. Wreszcie wyjechaliśmy na gładki asfalt, obejrzeliśmy w Huedin błyszczące pałace cygańskich baronów ... cała ulica takich "gargamelków" w towarzystwie starej, węgierskiej zabudowy.



Stąd już kierunek do wspomnianego wodospadu Valul Miresei w Rachitele.


Tak, jego potęga przyprawia o gęsią skórkę ... huk spadającej wody, gdzieś wysoko aż pyli mgłą, a od wody ciągnie chłodem i zimnym wiatrem ...




Mieliśmy szczęście, nie było ani jednej osoby, tylko my sami. Weszliśmy wszędzie, gdzie tylko się dało, na wysokiej skale tabliczka o węgiersko brzmiącym nazwisku i imieniu, widocznie ktoś i tutaj poniósł śmierć, jakiś wspinacz, bo zimą wodospad przyciąga takowych i wspinają się po lodowej ścianie. Kiedy już porządnie zmarzliśmy w tej wodnej mgiełce, i chłodzie, ciągnącym od wodospadu. kiedy już napatrzyliśmy się na ten cud natury, ruszyliśmy na sam Padis. Jeszcze na jednej ze skał wypatrzyłam tojad, już w domu okazało się, że to lisi. Z wielką obawą nazywam te rośliny, bo przecież mogę się mylić:-)



Do tej pory prowadził nas całkiem dobry asfalt, jeszcze osada o ciekawej nazwie ... żeby było śmieszniej nazywaliśmy ją w drugiej części ... Pipii ...


I teraz zaczęła się twarda walka o byt:-)
Droga zamieniła się w kamienistą, obok przepaść z szumiącym potokiem, ostra, żywa skała, ogromne kałuże o niewiadomym dnie ... długo wspinaliśmy się do góry, nie do końca wiedząc, gdzie jesteśmy ani dokąd zmierzamy, sami wśród ogromnego masywu. Wreszcie jakaś litościwa ręka przybiła do drzewa zardzewiałą tabliczkę z napisem i strzałką PADIS 5km ... przynajmniej wiemy, że dobrze jedziemy.

Na sam szczyt dotarliśmy o zachodzie słońca, drzewa kładły długie cienie, stada pasących się krów i owiec z pobrzękiwaniem dzwoneczków schodziły do obozowisk. Na Padisu spokój, sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Znaleźliśmy kwaterę, najpierw gospodyni chciała nas ulokować w jakimś drogim pokoju, ale kiedy zrezygnowaliśmy i pokazaliśmy jej plecy, znalazł się malutki pokoik za połowę ceny:-)
Jeszcze mieliśmy czas pochodzić po okolicy, po ciężkim dniu wypić piwo u babuni z cabany Padis, zaprzyjaźnić się z Ursulem ...





Przystanęliśmy w miejscu, gdzie dwoje młodych Polaków znalazło śmierć w tych górach. Podczas powrotu do cabany, w burzy obydwoje zabił piorun ... kilka metrów od domu ...


Zapadł zmrok.
Gdzieś tam zaszczekał pies, przejechał samochód. w pokoiku były ciepłe kaloryfery, bo w górach noce jeszcze zimne ... mąż tylko przyłożył głowę do poduszki, a już zachrapał. Mnie jeszcze przewijały się pod powiekami obrazy z całego dnia, nagromadzone emocje powoli opuszczały, zasnęłam i ja, bez budzenia się, do samego rana:-)


Pozdrawiam wszystkich serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
CDN.





wtorek, 13 czerwca 2017

Imię róży - francuska:-) ...

... a przynajmniej tak mi się wydaje:-)
Bo zaglądam na nasze łąki bardzo regularnie, a rośliny pojawiają się coraz to nowe.
Trawy coraz wyższe, przynajmniej tu, gdzie były jeszcze niedawno pola uprawne, bo na zboczu doliny potoku sucho i ubogo.
Uwagę moją zwróciły kolorowe plamki wśród traw, to pączki róży, która jakby płoży się pod stopami, na zboczach teras śródłąkowych, ale widok niezwykle uroczy ...






Na tle zielonej ściany lasu bardzo delikatnie prezentuje się lepnica, jakby perłowe strzępki zawieszone na niewidzialnych, pajęczynowatych  gałązkach ... niektóre już rozkwitają, a jak pachną:-)



Do tych pachnących cudeniek dołącza także podkolan, który zaczyna kwitnąć ...


... i wiązówka ...


Znalazłam jeszcze dzwonka albinosa:-)


Zrobiliśmy już pierwszy upust złocistych słodkości, muszę powiedzieć, że każdy ul daje inny smak, co zresztą wcale nie jest dziwne przy takiej różnorodności kwitnących miododajnych. Trzeba było zrobić miejsce w plastrach wosku, bo lipy już w blokach startowych ...


W wolnych chwilach korowałam pnie, które są przygotowywane pod ogrodzenie. Na jednym z nich zauważyłam dziwne owady, a właściwie to Mima skierowała nań moją uwagę, bo jakoś tak podejrzliwie tam spoglądała ...



Spore to stworzenie, o jaskrawożółtych czułkach, odwłoku z zachodzących na siebie segmentów jak zbroja rycerska, a do tego sterczały stamtąd dwa ostre niby-żądła. Siedziały na tym pniu, i siedziały, aż w końcu podsunęłam im kawałek kory, nasunęłam te szeleszczące pergaminowo stworki i odniosłam w bezpieczniejsze miejsce. Wystartowały stamtąd jak bombowce, bo obserwowałam je jeszcze przez dłuższą chwilę.


Żal mi było jabłoni, ogryzionej przez zająca, tym bardziej, że wypuściła listki i na chwilę obecną już ma ładne przyrosty. Zranione miejsca posmarowałam pieczołowicie maścią ogrodniczą, a potem "zabandażowałam" płóciennym paskiem ... nie wiem, na ile to pomoże, ale skoro drzewko trzyma się życia do tej pory ...
Wreszcie wróciły z naprawy obydwie kosy, stara i nowa, więc hałasowało dziś na Pogórzu mocno.
Ciężko było, trawa wyległa, jeszcze trochę zostało do wykoszenia.
A teraz mam wolną chwilkę, Jaśko zasnął szybciutko, jak tylko zaczęłam nucić mu piosenkę "Wełtawo, rzeko błękitna" ... jakoś tak mi się przypomniała z młodych lat ... mały bohater nie dotrwał nawet do "fartuszka na sukience" i "serduszka na różowej tasiemce", to i sama sobie dośpiewałam gwoli przypomnienia:-)


Pozdrawiam Was serdecznie i dziękuję za odwiedziny, odpoczywajcie zdrowo w wolnym czasie, oczywiście, kto może, bo nie wszystkim dana jest ta możliwość, pa!



poniedziałek, 5 czerwca 2017

Przy okazji ...

Od czasu do czasu przypominały mi się słowa komentarza Staszka K. chyba z zeszłego roku, kiedy pokazywałam buławnika mieczolistnego, upolowanego w obiektywie pod bacówką na Jamnej: ... bo gdybyś znalazła czerwonego, to byłaby gratka ...
Co za licho ten czerwony, że on taki osobliwy? a ten biały to nieładny? i zaczęłam szperać w necie. Okazało się, że ma swoje stanowisko całkiem niedaleko od naszego domu "stacjonarnego". W opracowaniu była jeszcze mapka ... ale hm! mapka swoje, rzeczywistość swoje, bądź tu człowieku mądry i na tyle spostrzegawczy, i odszukaj tę niepozorną roślinkę, kiedy nawet nigdy jej nie widziałeś:-)
Ponieważ skusiła nas sympatyczna impreza w kolbuszowskim skansenie, to przy okazji chcieliśmy po drodze chociaż spróbować poszukać tej perełki wśród naszych roślin.
Na chybił trafił zatrzymaliśmy "czołg" przy drodze, bo mignęło nam coś różowego ... nie! to smółka pospolita ... rowy wykoszone, nie liczymy już na żadne znalezisko ...
Nagle coś zaróżowiło inaczej, delikatne kwiatuszki, jakby wąsate pyszczki, jeszcze niektóre nie całkiem rozwinięte ... są, są, są buławniki czerwone, niewiele, ale chociaż tyle na pocieszenie, bo gnać dodatkowo tyle kilometrów na darmo, w niewiadome ... myślę, że botanicy wiele takich wypraw uskuteczniają, nie zawsze z pozytywnym efektem. No cóż, chyba emocje bywają takie same, jak moje ... i zaraz przypomina mi się moja koleżanka "od grzybów", kiedy trafiłyśmy na wysyp, że jej aż okulary zaparowują :-) ... u mnie to przyśpieszone bicie serca, że aż rumieniec zakwita na policzkach:-)
Obfotografowałam je z każdej strony, przy okazji odkryłam sporo jeszcze nierozkwitłych storczyków, czyli kosiara do rowów nie zniszczyła wszystkich:-)
Oto efekty naszych poszukiwań ... no cóż, mąż tylko pokiwał głową nad tą moją "nową, acz dziwną pasją" ... no i mam nadzieję, że to jest rzeczywiście czerwony buławnik, bo on jakiś wcale nie czerwony:-)







A w kolbuszowskim skansenie czekały na nas folklorystyczne atrakcje, różności na scenie, ludowi artyści i ich wyroby, smaczne jadło i muzyka, że nogi same przytupywały ... poleczki przeróżne, i nie myślcie, że to sami młodzi ludzie tak wywijali ... hej! rosił pot rzęsiście posrebrzone skronie, ale niejeden młodzik by im pozazdrościł:-)





Wędrowaliśmy wśród starych chałup, zabudowań gospodarskich, wąchaliśmy różne zioła w przydomowych ogródkach, patrzyliśmy na twórców przy pracy, a ja, jak zwykle, zakupiłam sporą porcję czubricy, bo do zapiekanki ziemniaczanej z kociołka bardzo mi pasuje:-)







Ta pani wyplata różne delikatne ozdoby z żytniej słomy. Kiedy koleżanka zapytała, czy może zrobić jej zdjęcie, uśmiechnęła się przyzwalająco, przygładziła włosy, poprawiła się pod ścianą, więc i ja skorzystałam:-)
Sporo lat temu sama siedziałam pod taka chatą jako artystka ludowa - koronczarka, właśnie tutaj, w Kolbuszowej.
Było bardzo gorąco, przedburzowo, ale ulgę dopiero przyniósł deszcz w nocy ... dziś inaczej się oddycha:-)







Na Pogórzu ostatnie dni bardzo pogodne, ale o wyjątkowo zimnych nocach. Przez to przejrzystość powietrza wyjątkowa, a co za tym idzie, i widoki dalekie ...


Gdzieś tam, za tym niebieszczejącym pasmem, i na nim najpewniej też, grasuje najprawdziwszy niedźwiedź:-)

Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!


P.s. W niedzielę rano szukaliśmy psa.
Nie ma go na cmentarzu, zniknęły miski, może wreszcie przekonał się do kogoś i znalazł dom?