Zawsze wyruszamy na nasze wyprawy z Pogórza, gdzieś tak tuż po północku.
Tuż przed samym wieczorem mąż jeszcze sprawdzał poziom wszelkich płynów, jakie powinny znaleźć się w różnych zbiorniczkach "czołgu", wyjął bagnet z oleju, żeby sprawdzić jego poziom, dolał odrobinę, pociągnął za szmatkę i brzdęk! brzdęk! nakrętka poleciała w dół. Jedna latarka, druga, okulary na nos ... no, nie widać nic. Zdjęliśmy wszelkie pokrywy spod spodu, może tam gdzieś się zatrzymała ... ani śladu, teraz pokrywa z góry ... świecimy, zaglądamy, a czas leci. Już pogodziłam się z myślą, że jednak nie uda nam się pojechać na ukochaną Rumunię, no bo co zrobimy bez korka od zbiornika oleju.
Nagle jakoś tak spojrzałam w głąb od strony silnika. coś leciutko błysnęło na złoto, jakaś blaszka i oto moje stare oczy w okularach wypatrzyły całą nakrętkę. Uleżała się wygodnie pomiędzy wiatrakiem a chłodnicą, ależ się ucieszyliśmy:-) Jeszcze trzeba ją jakoś stamtąd wyjąć, a przeszkadzają skrzydełka wiatraka. Ponieważ mam dosyć szczupłą rękę, wcisnęłam ją tam jakoś, potem pomagając sobie kolejnym obrotem wiatraka, wwierciłam ją jeszcze głębiej i chwyciłam wreszcie nakrętkę w palce, teraz tylko wyjąć:-)
Nie było to proste, zabolało, a siniak za nadgarstkiem mam do dziś:-)
Zrobiła się późna noc, zostało tylko przykręcić zdjęte pokrywy i trzy godziny na sen.
Zdawało mi się, że tylko zamknęłam oczy, a już ten znienawidzony budzik poderwał nas na równe nogi.
Pojechaliśmy na Radoszyce, stamtąd skręt za Medzilaborcami na Hostowice, bo przy okazji chcieliśmy zobaczyć kwitnące irysy syberyjskie. Troszkę się spóźniliśmy, bo irysy już przekwitały, ale warto było dla tego poranka skąpanego w rosie ...
Teraz zupełnym skrajem Słowacji dotarliśmy na Węgry, znanymi drogami omijając duże miasta. Już na stronie rumuńskiej w niewielkim Carei wymieniliśmy pieniądze, przy okazji podziwiając przepiękną zabudowę, a stare kamienice, choć mocno zaniedbane, przyciągają oko detalem architektonicznym.
Po drodze pastwiska, jakby ziemia poorana wiekowymi zmarszczkami ... to przez lata wydeptały je w zboczach gór kopyta zwierząt, ogromnych stad bydła, które tutaj pasą się. Chodzą zawsze tymi samymi ścieżkami ... Zaglądałam też do wiejskich ogródków, ależ tam wszystko dorodne, pędy ogórków wiją się wysoko po siatce, pomidory ogromne, moje lwie paszcze ledwo, ledwo, a tu w pełnym rozkwicie ... ale potem przyjdą upały, roślinność zżółknie, zmizernieje, słońce wypali łąki, pastwiska. Teraz Rumunia jest zielona, kwitnąca ...
Celem naszego wyjazdu był Padis, płaskowyż w górach Apuseni. Zazwyczaj docieraliśmy tutaj nowiutką drogą od strony Petrosani, teraz wybraliśmy sobie drogę od strony północnej. Googlemaps pięknie wyznaczyło mi drogę, wydrukowałam mapki, przy okazji chcieliśmy zobaczyć wodospad w małej miejscowości Rachitele. I tak sobie jechaliśmy bocznymi drogami, podziwiając prowincję rumuńską, wioseczki, kwitnące łąki, a asfalt powoli zamienił się w mocno nieprzyjemną, kamienistą drogę, które niedawno była przeorana, tak, że kamienie jeszcze nie zdążyły zastabilizować się.
Sporo czasu nam zajęła ta droga, ja oczywiście w czarnej rozpaczy, bo zawsze muszę coś wyszukać i potem zmartwienie. Wreszcie wyjechaliśmy na gładki asfalt, obejrzeliśmy w Huedin błyszczące pałace cygańskich baronów ... cała ulica takich "gargamelków" w towarzystwie starej, węgierskiej zabudowy.
Stąd już kierunek do wspomnianego wodospadu Valul Miresei w Rachitele.
Tak, jego potęga przyprawia o gęsią skórkę ... huk spadającej wody, gdzieś wysoko aż pyli mgłą, a od wody ciągnie chłodem i zimnym wiatrem ...
Mieliśmy szczęście, nie było ani jednej osoby, tylko my sami. Weszliśmy wszędzie, gdzie tylko się dało, na wysokiej skale tabliczka o węgiersko brzmiącym nazwisku i imieniu, widocznie ktoś i tutaj poniósł śmierć, jakiś wspinacz, bo zimą wodospad przyciąga takowych i wspinają się po lodowej ścianie. Kiedy już porządnie zmarzliśmy w tej wodnej mgiełce, i chłodzie, ciągnącym od wodospadu. kiedy już napatrzyliśmy się na ten cud natury, ruszyliśmy na sam Padis. Jeszcze na jednej ze skał wypatrzyłam tojad, już w domu okazało się, że to lisi. Z wielką obawą nazywam te rośliny, bo przecież mogę się mylić:-)
Do tej pory prowadził nas całkiem dobry asfalt, jeszcze osada o ciekawej nazwie ... żeby było śmieszniej nazywaliśmy ją w drugiej części ... Pipii ...
I teraz zaczęła się twarda walka o byt:-)
Droga zamieniła się w kamienistą, obok przepaść z szumiącym potokiem, ostra, żywa skała, ogromne kałuże o niewiadomym dnie ... długo wspinaliśmy się do góry, nie do końca wiedząc, gdzie jesteśmy ani dokąd zmierzamy, sami wśród ogromnego masywu. Wreszcie jakaś litościwa ręka przybiła do drzewa zardzewiałą tabliczkę z napisem i strzałką PADIS 5km ... przynajmniej wiemy, że dobrze jedziemy.
Na sam szczyt dotarliśmy o zachodzie słońca, drzewa kładły długie cienie, stada pasących się krów i owiec z pobrzękiwaniem dzwoneczków schodziły do obozowisk. Na Padisu spokój, sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Znaleźliśmy kwaterę, najpierw gospodyni chciała nas ulokować w jakimś drogim pokoju, ale kiedy zrezygnowaliśmy i pokazaliśmy jej plecy, znalazł się malutki pokoik za połowę ceny:-)
Jeszcze mieliśmy czas pochodzić po okolicy, po ciężkim dniu wypić piwo u babuni z cabany Padis, zaprzyjaźnić się z Ursulem ...
Przystanęliśmy w miejscu, gdzie dwoje młodych Polaków znalazło śmierć w tych górach. Podczas powrotu do cabany, w burzy obydwoje zabił piorun ... kilka metrów od domu ...
Zapadł zmrok.
Gdzieś tam zaszczekał pies, przejechał samochód. w pokoiku były ciepłe kaloryfery, bo w górach noce jeszcze zimne ... mąż tylko przyłożył głowę do poduszki, a już zachrapał. Mnie jeszcze przewijały się pod powiekami obrazy z całego dnia, nagromadzone emocje powoli opuszczały, zasnęłam i ja, bez budzenia się, do samego rana:-)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
CDN.