wtorek, 27 września 2016

Inne smaki derenia ...

Zaskoczył mnie, ale raczej nie oczarował.
Przyzwyczajona do derenia raczej w nalewce, albo marmoladce trochę z ukosa spoglądałam na te zielone owocki w niewiadomej zalewie ... trochę jak oliwki ...



To dereń kiszony.
Obok w naczyniu stały owoce do degustacji, ludzie podchodzili, próbowali, a ja rozpoczęłam rozmowę z panią. Więc dereń przeznaczony na kiszenie zrywamy, kiedy jeszcze nie jest czerwony, potem postępujemy jak, nie przymierzając, z ogórkami. Kiedy owocki ukiszą się, odcedzamy je z zalewy, przekładamy do słoiczków i zalewamy na powrót, ale olejem z przyprawami, czosnkiem, koprem czy też może prowansalskimi ziołami.


Duża pestka, mało miąższu, a me niewybredne podniebienie na dobrodziejstwie smaku nie poznało się zupełnie, cóż, nie jestem smakoszem.
Działo się to na Święcie Derenia w bolestraszyckim arboretum, mnogość ludzi odstraszała od wędrówek po ogrodzie. Takie miejsca wolę podziwiać w spokojniejsze dni, nie mniej jednak obeszliśmy stragany, podziwiając różności związane z tym świętem ...






Na samym końcu ciągu straganów, tam gdzie miał swoje stoisko pan z wikliną, odkryłam przecudną kępę kwitnącej trójsklepki ...



... tuż za nią żółte "coś" o palczastych, jakby klonowych liściach ...



Najwięcej naszego zainteresowania wzbudził jednak powojnik, który oplatał w wielkiej obfitości słup, płożył się wokół niego na ogromnym klombie ... może raczej nie powojnik, a mnogość pszczół, która późnym latem znalazła sobie tutaj pożytek ...


Bo "faza na pszczoły" trwa:-)
Rozglądamy się właśnie za następnymi sadzonkami drzew i krzewów miododajnych, mamy upatrzone miejsce na sadzonki oliwnika, dosadzimy jeszcze lipki, derenie, akacje białe i różowe.
Czytuję czasami mężowskie czasopisma pasieczne, zwłaszcza przy jedzeniu, kiedy jestem sama ... brzydka to przywara, ale lubię. Zainteresował mnie tam artykuł o drzewach tlenowych, a konkretnie o paulowni, znanej również pod nazwą judaszowiec ... kwiaty wyrastające bezpośrednio z pnia, z bezlistnych gałęzi ... cudo ...

I tu wnoszę poprawkę, bo jednak judaszowiec to zupełnie inna roślina niż paulownia ... wielkie dzięki, Staszku, za naprostowanie mojego spojrzenia na zaczarowany świat botaniczny:-)


Akuratnie powyższa piękność lubi przemarzać w mroźne zimy, więc wyhodowano w Barcelonie, w warunkach laboratoryjnych paulownię oxytree bardzo odporną na niskie temperatury, do tego bardzo szybko przyrasta, drewno ma lekkie, przydatne do budowy choćby uli ...


Potem zajrzałam na stronę oxytree ,,, zapaliłam się do tego pomysłu, może chociaż kilka drzewek ...
Mąż mnie ściągnął z chmur na ziemię ... Maryś, po co ci jakieś egzotyczne dziwolągi, nawet nie będą tu pasować w naszym otoczeniu, a że kwitną w maju? ... w maju tu jest tyle pożytku, że szukaj raczej coś kwitnącego późno ... i naszego ...
Niby racja, ale temat nie jest zamknięty na amen ... gdzieś niedaleko nas ktoś już założył taką plantację, około 100 drzewek ... będziemy się przyglądać.
Najważniejsze, że odmiana wyhodowana w laboratorium nie będzie się dziko rozmnażać jak inne inwazyjne rośliny ... tak zapewniają dystrybutorzy.
Tymczasem w arboretum, w starej stodole, można oglądać jabłka z historycznych odmian jabłoni ,,,


... bo arboretum słynie z pokaźnej kolekcji starych odmian, a niektóre już odeszły w niepamięć.
Na Pogórzu rozpanoszyła się jesień, łąki wypiękniały łanami delikatnych zimowitów ...



... a lokalne radio podało, że turyści w Bieszczadach mocno przestraszeni, bo niedaleko ryczą niedźwiedzie:-)  ... rzeczywiście, jeśli ktoś nie wie, że trwa rykowisko, to można się wystraszyć.
Zebrałam z grządki cały kosz czereśniowych papryczek ... ładne jak malowanie:-) ostre, ale nie tak mocno jak chili ... w sam raz ... wyskrobałam z nich mnóstwo nasionek.


Część zamarynowana została w zalewie słodko-kwaśnej,  a reszta nadziana bardzo słonym serem rumuńskim z ziołami i zatopiona w oliwie z przyprawami ... niech się macerują:-)


W lesie bezgrzybie zupełne, znaleźliśmy kilka robaczywych rydzów, nawet trujaków nie ma ... liczę na maślaki w młodniku na łące u sąsiada. Jabłka leżą pod jabłoniami, czekają na wyciskanie soku ,,, cydr trzeba nastawiać ...


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, dobre słowo, wszystkiego dobrego, pa!


poniedziałek, 19 września 2016

Raz na kilka lat ...

... jesteśmy świadkami niezwykłego zjawiska.
Owszem, lecą pojedyncze klucze żurawi, zawsze zadzieramy głowę i odprowadzamy je wzrokiem, a ich klangor wywołuje w naszych sercach tęskny żal, ale czasami mamy je za towarzystwo przez całą noc:-)
Odlatujące ptaki lądują na "zapotocznych" łąkach, aby tam przenocować, nabrać sił i ruszyć w dalszą drogę.
W ostatni piątek już czuło się w powietrzu nadchodzącą zmianę pogody, słońce nie zachodziło czysto jak dotychczas, a komary cięły jak na burzę.


I w tej właśnie czarownej i ulotnej chwili zaczęły nadlatywać kolejno bardzo liczne klucze żurawi, jeszcze jedne nie zdążyły schować się za lasem, a tu już nadlatywały następne, i następne ...



Akuratnie zajrzeli do nas Ania ze Stefanem, to razem patrzyliśmy jak zaczarowani na ten spektakularny pokaz. Ostatni klucz był najliczniejszy, rozciągnął się prawie na całym widnokręgu, a potem zakrążył i ptaki zaczęły siadać na łące prawie w mroku. W ciemnościach słyszeliśmy, jak ptaki co i raz podrywały się, krzyczały, ale zaraz z powrotem siadały ... może to lisy je niepokoiły, albo inna zwierzyna ... Wczesnym rankiem mgły podnoszące się z doliny nie pozwoliły dokładnie obejrzeć tego licznego stada żurawi, tylko widać było te, stojące na samej górze, gdzie na tle nieba rysowały się ich przygarbione sylwetki ... razem z poranną mgłą zniknęły ptaki, nawet tego nie zauważyliśmy.


Za to do późnego rana słychać było jelenie na rykowisku, czasami mieliśmy wrażenie, że zbliżają się do nas, tuż, tuż za drogą ... ryczał jeden, odpowiadał inny gdzieś dalej, za chwilę jeszcze inny ... długie ryczenie gdzieś z trzewi tego potężnego cielska, albo tylko pojedyncze, krótkie pomruki, złowrogie wręcz ...
Po raz pierwszy w życiu miałam okazję zobaczyć najprawdziwszą modliszkę, przywiezioną znad Wiaru przez naszych znajomych, to ją obfotografowałam, a potem została wypuszczona na krzak róży, może zdąży złożyć jaja i u nas rozmnożą się te stworki o głowie i oczach kosmity:-)



Ceramiczne pszczółka i kogucik znalazły już swoje miejsce, zdobią pszczeli domek i chatkę ...



Zbieram plony, przetwarzam, korzystamy z nich na bieżąco ... tylko dynia nie zawiązała ani jednego owocu, pięknie kwitnie, potem kwiaty opadają razem z zawiązkiem,o ile takowy się wytworzy ... są to jednak ciepłolubne osobniki, kapryśne wręcz ...


Za to papryka obrodziła, zwłaszcza ta czereśniowa, cała pokryta czerwonymi kulkami, lekko ostrymi w smaku, bardzo smaczna nadziewana słonym serem ... no i pomidory:-)


No i mamy upragniony chłodek, nawet trochę deszcz zasilił spragnioną ziemię ... Wiar ledwie sączy pomiędzy kamieniami, a na Sanie coraz większe plaże wystają z wody ...
Lubię jesień, ale lata mi żal ...


Jasiek lubi oglądać bajki, a czasami nie ma łączności z internetem ... oto jego pomysł, przyniósł z podwórza gałązkę modrzewiową, wcisnął pomiędzy ekran a klawiaturę ... babcia, jest już intelnet ...


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, pozostawione słowo, bywajcie w zdrowiu, pa!


poniedziałek, 12 września 2016

Rumunia banalnie ...

Ot! nizaliśmy kolejne atrakcje Maramureszu wg przewodnika jak paciorki na sznurek ...
Sztampa, zupełna sztampa ... byliśmy tutaj w 2012 roku razem z Miśką, ale to właśnie ona ograniczała nasze ruchy, bo jakże zabrać ją ze sobą na Wesoły Cmentarz w Sapancie?
Mąż został z nią za ogrodzeniem, a ja buszowałam z aparatem pomiędzy kolorowymi nagrobkami ... tym razem było inaczej, razem zwiedzaliśmy ścieżka po ścieżce kolejne przestrzenie, podziwialiśmy odbudowywaną cerkiew, drewniane detale ...
Podróż nasza zaczęła się jak zwykle tuż po północy, na pewno znacie to uczucie, kiedy budzik wyrywa ze słodkich objęć snu i nie chce się nawet nosa wystawiać spod ciepłej kołdry ... dopiero kawa odrobinę stawia na nogi. Jest bardzo ciepło, gwieździsta noc, ale w dolinach mgły ... zresztą nigdy nie gonimy na złamanie karku ... kierunek Radoszyce, potem Medzilaborce i boczkiem, boczkiem, z dala od głównych tras pokonujemy kolejne kilometry ...


Mały przystanek, z kwadrans drzemki, jakieś drobne zakupy w przygranicznym Kralowskim Chlmcu ... zawsze z ciekawością obserwuję  przenikanie różnych narodowości w tych przygranicznych rejonach ... tu akuratnie wszyscy gadają po węgiersku, dopiero jak usłyszą nasz język, przechodzą na słowacki, tak samo na przygranicy rumuńskiej ... tu również króluje węgierski, tak samo wszelkie tablice dwujęzyczne.
Co dziwne, już po raz drugi spotykamy się z tym, że blokuje się nam gps ... wysyła nas do Sighetu Marmoroskiego przez Ukrainę, a wcale nie widzi miast Satu Mare, Baia Mare ... ale nic to strasznego, w końcu od kiedy jeździ się na gps i od czego jest mapa:-)
Sprawnie przejeżdżamy Satu Mare, potem już kierunek na Sighet, Sziget, Syhot ... różnie nazywają to miasto ...


Chyba trafiliśmy na jakieś święto, z cerkwi wysypują się wierni ... kobiety ubrane w regionalne stroje, dzieci także, do tego bukiety kwiatów w dłoniach ... charakterystyczne szerokie, marszczone spódnice w kolano, kolorowe chustki na głowach, do tego białe bluzki, też marszczone ... starsze kobiety ubrane na czarno, ale styl ten sam ...


Chłoniemy tę barwność ulicy, dbałość o własna tradycję ... to tak jak nasze góralki:-)


Przez kolejne miejscowości zamieszkałe przez bossów cygańskich, charakteryzujące się budowlami jak nie z tego świata docieramy do Sapanty ... Cimitrul Vesel ... myśleliśmy, że będziemy tu sami w środku tygodnia, a tu różnojęzyczny gwar, docierają kolejni zwiedzający, stragany dla turystów pracują pełną parą. Zresztą bardzo ładne hafty można tu spotkać, wyroby z naturalnej wełny, tkane, filcowane ... cała wieś żyje dzięki tej unikalnej perełce ...







Jeszcze zatrzymaliśmy się w maleńkim barze na doskonałą kawę, skusiła nas jeszcze lokalna specjalność ... placinta ... bardzo syty placek z nadzieniem serowym ...


Czas na zwiedzanie ... wszędzie trzeba opłacić wstęp, możliwość fotografowania ... teraz już nie sposób ominąć prawie każdego nagrobka, gdzie widać na malowanym obrazku czyjąś historię życia ... do tego z drugiej strony pełny opis ... słyszałam, jak ludzie odczytują poszczególne opisy, po rumuńsku, ktoś tłumaczy na francuski, gdzieś z boku rozbrzmiewa niemiecki, a i polski się trafia ...





Na środku placu cmentarnego remontowana cerkiew ... po kilku latach przerwy widzimy postępy ...nowe przykrycie dachu, odnawiane przypory, pokryte szkliwioną mozaiką ...




W pewnym momencie mąż mnie woła i pokazuje ... zobacz, jakie urządzenie mają do pracy na wysokościach  ... u nas inspekcja pracy zamknęła by budowę, a kierownik pewnie poszedłby siedzieć:-)


Obok placu cmentarnego budynki pomocnicze, nawet muzeum i sklep z pamiątkami, wszystko w klimacie chat marmoroskich, drewnianych i zdobionych ... zwracamy uwagę na bogactwo szczegółów ... ot! chociażby takie schody, wykonane z jednego pnia ...



... albo pięknie czopowane belki ...o! i tu nam się przypomniało, że przecież takimi czopami mieliśmy sobie wykończyć odrzwia do piwnicy:-)


To słynne marmoroskie nakrycie głowy mężczyzn, taki malutki kapelutek:-)
Zeszło nam tu trochę, czas ruszać dalej, a tu upał niesamowity, grzeje jak w tropikach, temperatura powyżej 30-stu stopni i bardzo męcząca ... teraz kierujemy się w dolinę Izy. To słynna dolina, gdzie w każdej miejscowości można spotkać drewnianą cerkiew o strzelistej wieży, jak to nazywają " w typie marmoroskim" ... zresztą za pierwszym razem, kiedy opisywałam nasz wyjazd, zostałam przez kogoś napomniana, że pominęłam te cerkiewki ... to prawda, ale jak tu z psem wchodzić do takich obiektów ...


Zatrzymujemy się przy zespole klasztornym Barsana ... nie są to zabytkowe budowle, powstały na początku lat 90-tych XX wieku, z zachowaniem najlepszych tradycji budownictwa sakralnego tego regionu ... miejsce niezwykłego uroku, ukwiecone, klimatyczne, z doskonałym muzeum, gdzie na parterze znajdują się eksponaty z pobliskich cerkwi, a na piętrze sprzęty, naczynia, całe bogactwo sztuki tkackiej ... szkoda, że nie można było robić zdjęć ...






No i detal architektoniczny, wychwycony przez męża ... zobacz, jakie połączenie belek ... i schody ... to rzeczywiście majstersztyk roboty ciesielskiej ...



Włóczyliśmy się po Górach Gutai, wjechaliśmy na przełęcz 14-stoma kilometrami serpentyn, prawie tyle samo zjazdów, ale droga w dobrym stanie, zresztą jeszcze trwają roboty drogowe ...


... ale zanim dobrnęliśmy do głównej drogi, szukaliśmy szlaku na Creasta Cosesului tzn, Koguci Grzebień ... jechaliśmy wśród przepastnych lasów, potem drogą ułożoną z kostki bazaltowej ... komu w tej dziczy chciało się układać kostkę na leśnej drodze ... no chyba, że był tu jakiś ośrodek, a może ta droga jeszcze starsza? w każdym bądź razie takie zjawisko wśród potęgi natury wywołuje zdziwienie ... i zgubiliśmy się.
Droga zaczęła sprowadzać w dół, wydrukowane mapy praktycznie wiele nie wskazywały, ... dobrze, że nadjechała Dacia ... zrozumieliśmy tylko  - de sus - aha! to już jesteśmy mądrzy, gdzieś wyżej ...


Wyjechaliśmy wysoko na połoniny przy starym kamieniołomie, a tam pastwiska, owieczki i nawet jakieś jeziorko ... ruiny jakby pensjonatu, sztuczna skała do wspinaczki ...


Te dwa białe psy pasterskie nie dały nam za wiele możliwości manewru w terenie ... leżały w cieniu i obserwowały każdy nasz ruch, by gwałtownym szczekaniem i warczeniem wybić nam z głowy jakieś łażenie po połoninach i niepokojenie stada... robiło się coraz bardziej gorąco, psy w cieniu nie rezygnowały, pasterza nie widać ... zrezygnowaliśmy my ...


Potem z przełęczy widzieliśmy z daleka nasz cel - Koguci Grzebień, bardzo ładne miejsce, jak oglądałam na zdjęciach ... może jeszcze kiedyś uda się tam dotrzeć ...


... a w ogóle to góry Gutai są ciekawe, należą do Pasma Vihorlacko- Gutyjskiego, które rozciąga się od słowackiego Vihorlatu, poprzez ukraińskie połoniny: Równą, Krasną i in. aż do Rumunii ... pochodzenie wulkaniczne, stąd charakterystyczny grzebień na wierzchołku ...

zdjęcie z netu

Oprócz w/w atrakcji oglądaliśmy słynne bramy do gospodarstw, stare, nowsze, i zawsze z ławeczką do posiedzenia i z której korzystały starsze kobiety ...





Gdzieś po drodze pstrągowisko, z przepięknie urządzoną restauracją, a także wiejską kuchnią, wszędzie szumi woda, spływa także ze sporej wysokości ...








Wszędzie tryska woda, czopowana drewnianymi kołkami, na dodatek przyciskanymi jeszcze kamieniami, dla zwiększenia ciśnienia ...


Tak się zastanawialiśmy z mężem, w jaki sposób ta woda podawana jest do góry, że spływa pięknym wodospadem, bo przecież niemożliwe, żeby była przez cały czas pompowana, bo przepustowość jest jednak ogromna ... albo jakieś naturalne zjawisko jest wykorzystywane, czy może jak w studni abisynce ... naturalny ciek wodny znajduje się w dnie dolinki, a tu woda spada z gór:-)
Wracając do tego obiektu ... garnki z potrawami pyrkoczą na kuchni jak w prawdziwym domu, kobieta piecze chleb, głodni klienci czekają na pyszności, a jak to się ma do służb typu sanepid? przecież u nas od razu zamknęliby taki punk gastronomiczny ... nakazy wyparzarek, blatów chromoniklowych i sama nie wiem, czego jeszcze ... przepisy "bardziej papieskie od papieża":-)
A w Sapancie, tam gdzie jedliśmy placintę ... kobieta robi kawę, potem obiera ziemniaki, w zlewozmywaku czeka stos naczyń do umycia, a tu jeszcze trzeba ze stołu posprzątać ... i jakoś wszystkim smakuje to proste jedzenie, każdy widzi, jak się je przyrządza ... tak, jak w każdym domu ...

Po powrocie na Pogórze zrobiłam w żeliwnym kociołku, na ognisku prawdziwy madziarski gulasz z rozmaitych mięs ... tak mam, kiedy napatrzę się, jak prosto żyją i gotują kobiety w górach:-) ... miałam tylko problem, kiedy przeczytałam w słowackim przepisie, że należy dodać "obłupane paradajki" ... jak obłupane, to tylko mogą być pomidory, co też uczyniłam, i gulasz był pyszny:-)
Z Maramureszu przywiozłam ten charakterystyczny kapelutek, zobaczcie jak Jaśkowi w nim do twarzy:-)


Pozdrawiam Was serdecznie, macie wyjątkową cierpliwość, jeśli dotrwaliście do końca wyjątkowo przydługiego wpisu, pa!