Z dala od zgiełku wielkiego świata, rozgrywek politycznych, zeszmacenia posłów z jakże płytkich pobudek, spędziliśmy pracowity czas na Pogórzu. Bo żeby wyruszyć w miarę o przyzwoitej porze, trzeba przygotować sobie "front budulcowy", a więc nawrzucać żwiru do przyczepki, na składzie kupić cement, jakies siatki zbrojeniowe, zapakować długie deski do szalunków, a także pomyśleć o prowiancie, dla nas i dla psów.
Dzień jest teraz krótki, i żebyśmy nie wiem jak sprężali się, do chatki zawsze przyjeżdżamy po zmroku.
Trzeba tylko zabezpieczyć na noc cement, w razie deszczu, a z rozładunkiem i tak poczeka się do rana.
Bardzo wczesny poranek jak zwykle przy oknie widokowym, jeszcze szaro, za bardzo nie widać zarysów łąk, ale pogodne niebo zwiastuje, że będzie ładny dzień. Przy kawie wypatrujemy na łące "zapotocznej" ruchomy punkt ...
Na prawo od samotnej sosny w miejscu, gdzie rosła trzcina, a teraz została wykoszona, ten ktoś szuka uważnie, przepatruje miejsce w miejsce ... ja wiem, to chyba Łukasz, który miał przyjechać do pogórzańskiej krainy ze swego, równie fascynującego świata. On szuka stanowiska fiołka błotnego, jak mi pisał, a kiedy zajrzałam do inetrnetu, to wydaje mi się, że wszystkie fiołki w naszym obejściu to błotne, bo takie bledziutkie, rozbielone wręcz ... a w najbliższym czasie pokażę kilka łukaszowych zdjęć z października ...
My zabraliśmy sie do pracy.
Podnieśliśmy z trawy słupki ogrodzeniowe, które trzeba było wstawić do metalowych obejm, zabetonowanych jeszcze wiosną, a żeby zdążyć przed zimą. Trzeba jeszcze postarać się o żerdzie, okorować je i przybić do dębowych słupków. Pogoda jak marzenie, wiatr tylko strącał ostatnie liście z drzew, a kolory dają teraz tylko rude modrzewie, jednak i z nich lecą na potęgę miękkie igiełki ...
Rozpaliłam ogień w naszym bębnowym grillu, bo najszybszy posiłek przy pracy to upieczona na ogniu kiełbasa ...
Podwójny pożytek z takiego ognia, bo spala się wszystkie drobne gałązki, strącone przez wichurę, a na żarze wspaniale się wypieka ...
Nie, nie było czasu na sjestę, przed nami jeszcze zrobienie deskowania pod fundament domku pszczelarza, wypoziomowanie i usztywnienie wbitymi kołkami, a także trzeba przyczepkę opróżnić ze żwiru. I już skończył się dzień, słońce prawie zaszło, a my ruszyliśmy na sąsiednie pogórze, odwiedzić Go i Rado w Kosztowej z Ogarzego Pogórza. Wracaliśmy już w deszczu, a na leśnej drodze do chatki mgła jak mleko, jakby chmury brzuchami dotykały wzniesień ... i poranek takiż sam, świata bożego nie widać ...
Musieliśmy przerwać pogórzański pobyt i wrócić do domu, na pogrzeb. Zmarł "ojciec chrzestny", jak go zwaliśmy, naszego poznania z mężem ... bo szykowała się moja studniówka, ja, jako dość wysoka, i do tego buty na obcasach, nie miałam partnera do tańców ... i tym oto sposobem Fred "naraił" mi syna swoich znajomych, a okazało się, że miał dobrą rękę ... zostaliśmy ze sobą na następne lata, jak dwie połówki jabłka, a upłynęło ich już ponad trzydzieści ...
- Maryśka! jesteś mi winna pół metra pszenicy! - śmiał się zawsze Fred przy spotkaniu. - A tak, tak!
Nie zdążyłam dać mu tej pszenicy, mimo, że minęło tyle lat ... Spoczywaj w pokoju, panie Fred!
I znowu pakowanie przyczepki żwirem, zbieranie inwentarza i powrót do chatki w poniedziałkowe południe.
Ponieważ teren u nas jest dosyć pochyły, trzeba było wypełnić braki sporymi kamieniami, które leżały od czasu zburzenia piwnicy ... zdążyły na nich wyrosnąć kłujące głogi, trzmielina, dziki bez.
Piłą motorową mąż wyciął wszystkie zbędności i potem wyciągaliśmy kamienie do przyczepki ... praca dosyć ciężka, działająca napotnie i wtedy chyba to złudne ciepło, które kazało nam pozdejmować cieplejsze ubranie do podkoszulka, zawiodło ... dopadło mnie paskudne przeziębienie ... kicham, prycham, smarkam, kaszlę, leczę się domowymi specyfikami na bazie nazbieranych latem ziół i próbuję nie dać się chorobie.
Ale jak to w domu, to drzewa przynieść, to pranie wywiesić, nie da się nie wyściubiać nosa na zewnątrz ...
W ostatnich promieniach słońca przed zachodem, panisko wyleguje się leniwie, wczoraj obszczekał z Miśką wędrujących koło naszej chatki turystów, jedni szli w dół, inni do góry ... piękna pogoda, wolny czas wyciągnął ludzi z domów, jakże to przyjemniejsze spędzanie czasu od robienia zadym w stolicy, w imię źle pojętego patriotyzmu ... jak dla mnie , sprawa zupełnie niezrozumiała ...
A do nas zawitali Ania ze Stefanem, pogórzańscy pasjonaci, którzy z zacięciem tropią roślinne osobliwości, ich rzadkie stanowiska, czatują z cierpliwością na pojawienie się motyli, ptaków, żuczków ... ich opowieści są tak interesujące, że czas mija niepostrzeżenie, a rozmowa toczy się gładko jak bystra woda po kamieniach potoku ... to wielka przyjemność spędzić z nimi parę chwil.
Od nas pojechali nad Wiar, bo może uda im się wypatrzeć kolorowego zimorodka, albo pluszcza, a może i
piskliwca ... człowiek uczy się od nich tyle rzeczy, a opowieści o podróżach po Europie, których cel wyznaczają jakieś lokalne osobliwości przyrodnicze, występujące w rezerwatach, i nie tylko ... można słuchać i słuchać ...
A my dowieziemy jeszcze partię żwiru, cementu, i możemy betonować, tylko lekko podkuruję się, a synoptycy straszą już niskimi temperaturami ... żeby zdążyć ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękując jednocześnie za odwiedziny, za pozostawione słowa, wszystkiego dobrego, pa!
środa, 12 listopada 2014
piątek, 7 listopada 2014
Wieczór z Marysią i "Duszą we mgle" ... dyniowe zabawy ...
Byliśmy na wieczorze autorskim przemyskiej poetki, Marysi Żemełko.
W piwnicy pod Niedźwiadkiem, tam, gdzie spotykamy się z Jurkiem Krużelem na śpiewankach.
Marysia wydała nowy tomik swoich wierszy "Z plecakiem i walizką", ja poprosiłam ją także o wcześniejsze wydanie wierszowanych bajek dla dzieci ... przecież Jaśko rośnie, będę mu czytać ...
Marysia to niespokojna dusza, nie usiedzi w miejscu, jak sama mówi, że "gdyby żyła w czasach Franciszka Józefa, to podzieliłaby losy Szwejka, trafiając do aresztu za włóczęgostwo". Pisałam juz kiedyś, że poznaliśmy ją zupełnie przypadkiem na koncertach pod Kopcem, ale jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że pisze wiersze ... osoba niezwykle ciepła, nietuzinkowa, z pasją ...
Zespół "Dusza we mgle " całkiem zgrabnie układa muzykę pod jej teksty, a zwłaszcza bieszczadzkie ... nasze klimaty ...
A w ogrodzie jeszcze kolorowo, wiatr nie zdążył zwiać wszystkich liści ... brzoza przebarwiła się na złoto ...
... klon palmowy z listkami jak gwiazdeczki zagląda do okna ...
... i tak mi się machnęło aparatem, i zupełnie niechcący wyszło "artystyczne" mazidło ...
Na ławce pod domem rozparła się grubaśna dynia, też dostałam ją od brata ... po kawałku zjada ją Jaśko, w zupce ... ja jakoś nie jestem przekonana do zupy dyniowej ...
... ale znalazłam w necie przepis na placek dyniowy, zupełnie podobny do tego marchwiowego ... czemu nie? trzeba spróbować ...
Dla mnie przepis to tylko ramówka, a i tak reszta to własna inwencja, nie odmierzam do grama, tu podsypię, tam dorzucę i zawsze coś wyjdzie ... uwielbiam przepisy, kiedy bez ceregieli zamiesza się wszystkie składniki, wyleje do blachy i już się piecze ...
Tym razem pozbierałam różne bakalie, suszone owoce, dosypałam mieszankę przypraw, którą kiedyś sama zrobiłam ze zmielonych, pachnących zamorskich korzeni i wyszło coś na podobieństwo aromatycznego piernika ... w środek ciasta nałożyłam marmolady z czarnej porzeczki, ostrej i wyrazistej w smaku, jakieś resztki wiśni smażonych, rumuńskich jeżyn w cukrze ... całkiem udana kompozycja ...
A to obok to oczywiście drożdżówka z kruszonką, która na stałe weszła w piekarski zwyczaj, tak przy okazji ... jak chleb piekę, albo inne ciasto ... ona sobie gdzieś z boku wyrasta, niekłopotliwa, z przepisu od Kamy ...
Pakujemy się powolutku do wyjazdu na Pogórze, bo wyklarowało się trochę wolnego przy okazji święta, tym razem będzie "budowlanie", z łopatę, betonem ... trzeba kłaść kamień węgielny pod chatkę pszczelarza ...
Nie martwcie się, że nadchodzi zima ... w tych pąkach już drzemie nadzieja na wiosnę, to dereń jadalny, zakwitnie pierwszy żółciutkimi kwiatuszkami, i murarki w marcu do nich przylecą, i pierwsze pszczoły ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wypoczywajcie zdrowo, pa!
W piwnicy pod Niedźwiadkiem, tam, gdzie spotykamy się z Jurkiem Krużelem na śpiewankach.
Marysia wydała nowy tomik swoich wierszy "Z plecakiem i walizką", ja poprosiłam ją także o wcześniejsze wydanie wierszowanych bajek dla dzieci ... przecież Jaśko rośnie, będę mu czytać ...
Marysia to niespokojna dusza, nie usiedzi w miejscu, jak sama mówi, że "gdyby żyła w czasach Franciszka Józefa, to podzieliłaby losy Szwejka, trafiając do aresztu za włóczęgostwo". Pisałam juz kiedyś, że poznaliśmy ją zupełnie przypadkiem na koncertach pod Kopcem, ale jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że pisze wiersze ... osoba niezwykle ciepła, nietuzinkowa, z pasją ...
Zespół "Dusza we mgle " całkiem zgrabnie układa muzykę pod jej teksty, a zwłaszcza bieszczadzkie ... nasze klimaty ...
A w ogrodzie jeszcze kolorowo, wiatr nie zdążył zwiać wszystkich liści ... brzoza przebarwiła się na złoto ...
... klon palmowy z listkami jak gwiazdeczki zagląda do okna ...
... i tak mi się machnęło aparatem, i zupełnie niechcący wyszło "artystyczne" mazidło ...
Na ławce pod domem rozparła się grubaśna dynia, też dostałam ją od brata ... po kawałku zjada ją Jaśko, w zupce ... ja jakoś nie jestem przekonana do zupy dyniowej ...
... ale znalazłam w necie przepis na placek dyniowy, zupełnie podobny do tego marchwiowego ... czemu nie? trzeba spróbować ...
Dla mnie przepis to tylko ramówka, a i tak reszta to własna inwencja, nie odmierzam do grama, tu podsypię, tam dorzucę i zawsze coś wyjdzie ... uwielbiam przepisy, kiedy bez ceregieli zamiesza się wszystkie składniki, wyleje do blachy i już się piecze ...
Tym razem pozbierałam różne bakalie, suszone owoce, dosypałam mieszankę przypraw, którą kiedyś sama zrobiłam ze zmielonych, pachnących zamorskich korzeni i wyszło coś na podobieństwo aromatycznego piernika ... w środek ciasta nałożyłam marmolady z czarnej porzeczki, ostrej i wyrazistej w smaku, jakieś resztki wiśni smażonych, rumuńskich jeżyn w cukrze ... całkiem udana kompozycja ...
A to obok to oczywiście drożdżówka z kruszonką, która na stałe weszła w piekarski zwyczaj, tak przy okazji ... jak chleb piekę, albo inne ciasto ... ona sobie gdzieś z boku wyrasta, niekłopotliwa, z przepisu od Kamy ...
Pakujemy się powolutku do wyjazdu na Pogórze, bo wyklarowało się trochę wolnego przy okazji święta, tym razem będzie "budowlanie", z łopatę, betonem ... trzeba kłaść kamień węgielny pod chatkę pszczelarza ...
Nie martwcie się, że nadchodzi zima ... w tych pąkach już drzemie nadzieja na wiosnę, to dereń jadalny, zakwitnie pierwszy żółciutkimi kwiatuszkami, i murarki w marcu do nich przylecą, i pierwsze pszczoły ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wypoczywajcie zdrowo, pa!
środa, 5 listopada 2014
Bo jak mnie nie ma tutaj ...
... to na pewno jestem na Pogórzu.
Bez dostępu do internetu, a czasami jak się zagapię, to i bez impulsów w telefonie, spędzam sobie pracowicie czas, czyli łączności ze światem brak.
Dostałam od brata sadzonki orzecha włoskiego, a żeby się nie zmarnowały, trzeba było rychło je zasadzić.
Brat ma dobrą rękę do roślin, a to dąb czerwony wysieje i potem dostaję od niego sadzonki, a to właśnie orzechy ... kilka dębów nad potokiem przetrwało najazd dzików ...
Pogórze ciche, obszarpane z liści, na podwórzu jasno, tylko w powietrzu, pod zachodzące słońce, widać jakieś muszki, może komary, latające "w słupek" w jednym miejscu ...
W chatce zimno, noce z przymrozkiem wychłodziły ją, ale chwila ognia w palenisku i już jest cieplutko. Zanim dym znajdzie sobie drogę w zimnym, kamiennym kominie, wychodzi wszystkimi możliwymi otworami na chatkę, co zresztą wcale mi nie przeszkadza, bo drzwi otwarte na oścież, na dworze cieplej niż wewnątrz ... za to dym malowniczo zasnuwa wszystko, malując drogę promieniom zachodzącego słońca, które zagląda przez okno we wszystkie kąty ...
Jejku, jejku! ilez tu do sprzątania! pod naszą nieobecność myszy opanowały domek, wszędzie ich ślady bytności, a i nos też wyczuwa mysi zapach ... trzeba wszystko poprzecierać, zebrać odkurzaczem z podłogi i nastawić łapki ... co roku wypowiadam im walkę, bo zjadłyby nas żywcem, jak króla Popiela ...
Do psów przyszedł znowu Paździoch, ich wierny przyjaciel z "górnej" wsi ... pędzi za nami, jak tylko zobaczy nadjeżdżający "czołg".bo wie, że i psy też będą ... nie przepędzam go, mimo że i on przysparza mi pracy, obsikuje każdy skrawek, na tarasie, dookoła, a Amik po nim poprawia, do tego częstuje moje psy pchłami ... zakrapiam je kropelkami przeciwpchelnymi ... Paździoch jest bardzo nieufny, nie podejdzie do ręki, chociaż wczoraj zbliżył się do mnie, leciutko machając podkulonym ogonem ... a i kość mu się dostała ...
Taras ze wszystkich stron obłożony drewnem, za ścianką z polan zrobiło się nawet zacisznie we wczorajszym, urywającym głowy wietrze ... zima może śmiało przychodzić ... miałam jeszcze zapakować w worki liści, żeby obłożyć nimi ścianę, gdzie woda wchodzi do chatki, tak na wszelki "pożarny słuczaj", żeby rurka z wodą nie zamarzła, ale wietrzysko zabrało wszystkie liście z podwórza, niosąc je, Bóg wie gdzie ...
za to naniosło z lasu mięciutkich, rudych igiełek modrzewia ...
Jeszcze przykryłam grządki kozim nawozem, który od wiosny leżakował w pryzmie i zrobila się z niego bardzo ładna próchnica, resztę dosypię do tunelu foliowego na wiosnę, a już sąsiad "powyższy" mówił, żebym brała następna partię, bo jego kozy produkują go sporo ... pewnie! z chęcią, bo to najlepszy nawóz ...
Wieczorem łanie wychodziły popaść się na łaki, jedno stadko, za chwilę drugie, a wieczorem, jak wracałam do domu, drogę zagrodził mi dostojny jeleń, który leniwie zszedł do lasu ...
Jeszcze tylko parę ujęć zachodzącego słońca ...
... i już wracałam do domu, mając za sobą fiolety i różowości nieba, a przed sobą księżyc, prawie w pełni ... oczywiście z przyczepką, wypełnioną drzewem.
Mówią, że niszczy się coś tam w aparacie, kiedy fotografuje się słońce, ale dla takich widoków warto.
A dzisiaj wieczorem rarytasik dla ducha, wieczór autorski Marysi Żemełko, i koncertowanie zespołu "Dusza we mgle" ... jedziemy, a jakże! ... i zaległości blogowe trzeba mi nadrobić, których narobiło się sporo ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, dobrego życzę, a sama jeszcze pójdę do ogrodu liście pograbić, tak "na rynku", bo znowu naleciało ich sporo, pa!
Bez dostępu do internetu, a czasami jak się zagapię, to i bez impulsów w telefonie, spędzam sobie pracowicie czas, czyli łączności ze światem brak.
Dostałam od brata sadzonki orzecha włoskiego, a żeby się nie zmarnowały, trzeba było rychło je zasadzić.
Brat ma dobrą rękę do roślin, a to dąb czerwony wysieje i potem dostaję od niego sadzonki, a to właśnie orzechy ... kilka dębów nad potokiem przetrwało najazd dzików ...
Pogórze ciche, obszarpane z liści, na podwórzu jasno, tylko w powietrzu, pod zachodzące słońce, widać jakieś muszki, może komary, latające "w słupek" w jednym miejscu ...
W chatce zimno, noce z przymrozkiem wychłodziły ją, ale chwila ognia w palenisku i już jest cieplutko. Zanim dym znajdzie sobie drogę w zimnym, kamiennym kominie, wychodzi wszystkimi możliwymi otworami na chatkę, co zresztą wcale mi nie przeszkadza, bo drzwi otwarte na oścież, na dworze cieplej niż wewnątrz ... za to dym malowniczo zasnuwa wszystko, malując drogę promieniom zachodzącego słońca, które zagląda przez okno we wszystkie kąty ...
Jejku, jejku! ilez tu do sprzątania! pod naszą nieobecność myszy opanowały domek, wszędzie ich ślady bytności, a i nos też wyczuwa mysi zapach ... trzeba wszystko poprzecierać, zebrać odkurzaczem z podłogi i nastawić łapki ... co roku wypowiadam im walkę, bo zjadłyby nas żywcem, jak króla Popiela ...
Do psów przyszedł znowu Paździoch, ich wierny przyjaciel z "górnej" wsi ... pędzi za nami, jak tylko zobaczy nadjeżdżający "czołg".bo wie, że i psy też będą ... nie przepędzam go, mimo że i on przysparza mi pracy, obsikuje każdy skrawek, na tarasie, dookoła, a Amik po nim poprawia, do tego częstuje moje psy pchłami ... zakrapiam je kropelkami przeciwpchelnymi ... Paździoch jest bardzo nieufny, nie podejdzie do ręki, chociaż wczoraj zbliżył się do mnie, leciutko machając podkulonym ogonem ... a i kość mu się dostała ...
Taras ze wszystkich stron obłożony drewnem, za ścianką z polan zrobiło się nawet zacisznie we wczorajszym, urywającym głowy wietrze ... zima może śmiało przychodzić ... miałam jeszcze zapakować w worki liści, żeby obłożyć nimi ścianę, gdzie woda wchodzi do chatki, tak na wszelki "pożarny słuczaj", żeby rurka z wodą nie zamarzła, ale wietrzysko zabrało wszystkie liście z podwórza, niosąc je, Bóg wie gdzie ...
za to naniosło z lasu mięciutkich, rudych igiełek modrzewia ...
Jeszcze przykryłam grządki kozim nawozem, który od wiosny leżakował w pryzmie i zrobila się z niego bardzo ładna próchnica, resztę dosypię do tunelu foliowego na wiosnę, a już sąsiad "powyższy" mówił, żebym brała następna partię, bo jego kozy produkują go sporo ... pewnie! z chęcią, bo to najlepszy nawóz ...
Wieczorem łanie wychodziły popaść się na łaki, jedno stadko, za chwilę drugie, a wieczorem, jak wracałam do domu, drogę zagrodził mi dostojny jeleń, który leniwie zszedł do lasu ...
Jeszcze tylko parę ujęć zachodzącego słońca ...
... i już wracałam do domu, mając za sobą fiolety i różowości nieba, a przed sobą księżyc, prawie w pełni ... oczywiście z przyczepką, wypełnioną drzewem.
Mówią, że niszczy się coś tam w aparacie, kiedy fotografuje się słońce, ale dla takich widoków warto.
A dzisiaj wieczorem rarytasik dla ducha, wieczór autorski Marysi Żemełko, i koncertowanie zespołu "Dusza we mgle" ... jedziemy, a jakże! ... i zaległości blogowe trzeba mi nadrobić, których narobiło się sporo ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, dobrego życzę, a sama jeszcze pójdę do ogrodu liście pograbić, tak "na rynku", bo znowu naleciało ich sporo, pa!
sobota, 1 listopada 2014
Wykute w kamieniu ...
Groby naszej rodziny, mojej i mężowskiej, rozproszone są po cmentarzach roztoczańskich.
Najpierw odwiedzamy te w naszym mieście, a potem ruszamy w objazd Roztocza południowo-wschodniego, uciekając jak najszybciej z miejskiego tłoku.. Region ten łączy się nierozerwalnie z kamieniarką bruśnieńską, na każdym cmentarzu nagrobki z kamienia, rzeźbione mniej lub bardziej wprawną ręką kamieniarza.
Pokazywałam już samotny cmentarz w lasach Starego Brusna, nieistniejącej wsi, dziś odwiedziliśmy Radruż i Horyniec.
Pogoda sprzyjała spacerom wśród zapmnianych mogił cichych cmentarzy ... bez tłumów, bizantyjskiego przepychu, w cieniu starych drzew stoją niemi świadkowie dawnych czasów ...
Na wzgórzu Radruża cerkiew, zapisana na liście zabytków UNESCO ...
... tuż obok stary cmentarz, z białymi krzyżami wykutymi w kamieniu, jedne w kształcie krzyża maltańskiego, to te najstarsze, inne na wysokim postumencie, czasami z figurą ... napisy trochę zatarte, niezdarne, jakby ktoś przepisywał z kartki, nie bardzo wiedząc co znaczą poszczególne litery ...
Na samym kraju nowy krzyż ... z listą pomordowanych przez UPA, wśród nich nazwiska z rodziny męża ... dziadka, pradziadka, wujka ... to tutaj, w przysiółku Radruża i w samym Radrużu nastąpił przed laty, pamiętnej nocy, pogrom ...
... i bardzo znamienne słowa:
"Ich duszom pokój daj, o Panie, żywym daj prawdę i pojednanie"
Za cerkwią odkryliśmy jeszcze jeden cmentarz, nie byliśmy tu nigdy, i jak na ironię, przywitał nas inny pomnik ...
Tylko zielona łąka dzieli pomordowanych i ich oprawców, a leżą w tej samej ziemi, na której kiedyś żyli zgodnie ... posiane ziarno nienawiści padło na urodzajną glebę ...
I na tym cmentarzu nagrobki z bruśnieńskiego kamienia przyciągają wzrok ...
Tuż obok płynie szeroko rozlana struga, to gdzieś nad nią stał młyn mężowskiego dziadka ...
Wracamy do Horyńca, uzdrowiska, gdzie w powietrzu unosi się lekki zapach nadpsutych jaj ... to lecznicze wody tak dają po nosie ... babcia męża wynajmowała pokoje kuracjuszom ... mąż wspomina pobyty u niej jako raj utracony, czas szczęśliwości ... dziadek miał ule w ogrodzie, malutkie gospodarstwo z kilkoma kurkami, grządkami ... studnia z żurawiem, zmyślne zabudowania z kamieni łączonych gliną ... Teraz dom jest w obcych rękach, ktoś zlikwidował najładniejszą werandę pod słońcem, obijając ściany siddingiem ...
Pojechaliśmy jeszcze popatrzeć nad zalew ...
Na cmentarzu horynieckim wszędzie ślady dłuta Grzegorza Kuźniewicza, jednego z najsłynniejszych kamieniarzy-artystów ... tu troszkę wiadomości z netu...
Urodził się w 1871 r. w Starym Bruśnie jako siódme z kolei dziecko w biednej, ukraińskiej rodzinie, od dziecka poznawał tajniki rzemiosła kamieniarskiego. Wykonane przez niego figurki zwróciły uwagę przebywającego w Bruśnie architekta Juliana Zacharewicza (1837-1898), profesora Politechniki Lwowskiej, który pomógł chłopcu uzyskać stypendium Wydziału Krajowego i rozpocząć naukę w Państwowej Szkole Przemysłowej we Lwowie. Już podczas nauki zaczął pracować w warsztacie znanego polskiego rzeźbiarza Juliana Markowskiego przy realizacji rzeźb w wielu miejscach publicznych we Lwowie, m.in. posągu ,,Fortuny" do wnętrza Kasy Oszczędnościowej, szczytu fasady Pałacu Sztuki, pomnika J. Kilińskiego w Parku Stryjskim ...
... czy Bartosza Głowackiego na cmentarzu Łyczakowskim .
Z powodu braku zamówień w 1907 r. wyjechał do Ameryki Północnej, gdzie kolejno pracował w: Nowym Jorku, Cleveland, Pittsburghu, Filadelfii, głównie przy dekorowaniu mostów, wiaduktów i budowli monumentalnych, zarówno świeckich jak i kościelnych. W 1912 r. powrócił do Lwowa, gdzie wykonywał różnego rodzaju pomniki i dekoracje plastyczne gmachów publicznych miasta. Po wybuchu I wojny światowej przeniósł się do Odessy, gdzie naprawiał zegarki.
Po zakończeniu wojny wrócił na stałe do Starego Brusna. Po powrocie wykonywał głównie nagrobki dla miejscowej ludności. Jego prace można spotkać na wielu cmentarzach w regionie, nie da się jednak odróżnić ich z całą pewnością od prac naśladowców.
Niektórzy wspominają o udziale Kuźniewicza w pracach przy tworzeniu płaskorzeźby jednego z czterech prezydentów na skale w górach Black Hills w Dakocie Południowej, jednak okres jego pobytu w USA nie pokrywa się z czasem powstania tych rzeźb.
Najbardziej znanym w Horyńcu dziełem Kuźniewicza jest pomnik, stojący w kwaterze wojennej na skraju cmentarza parafialnego, poświęcony żołnierzom polskim poległym w latach 1918-1919 w wojnie polsko-ukraińskiej. Pomnik wykonany został w 1928 r. i przedstawia zrywającego się do lotu z cokołu-kolumny orła oraz siedzącego u podstawy kolumny żołnierza z karabinem ...
Z boku pamiątkowa tablica ...
Ponoć Grzegorz Kuźniewicz zazdrośnie strzegł tajemnic swojego warsztatu, bo wielu podgladało, jak radzi sobie z obróbką kamienia ... kiedy wykuwał sznurowadła na obuwiu siedzącego żołnierza, wysłał pomocnika do oddalonego sklepu po piwo, ale czy to prawda czy tylko zaczyna być dorabiana legenda?
Po II wojnie światowej Grzegorz Kuźniewicz zdeklarował swoją przynależność do narodowości ukraińskiej i w 1946 przeniósł się na powojenne tereny Ukraińskiej SRR do wsi Hanaczówka koło Lwowa, gdzie zmarł w zapomnieniu w 1948 r.
Wśród mnogości nagrobków wyróżnia się wielkością kaplica grobowa rodziny Ponińskich, jednych z właścicieli Horyńca ...
... chciałabym tam kiedyś zajrzeć ... podobno kiedyś była otwarta, teraz wielka kłódka strzeże wejścia ...
Roztoczańska kraina jest miejscem trochę dzikim, pełnym śladów po dawnych mieszkańcach ... wysiedlone wsie, bunkry linii Mołotowa, głębokie jary, bagna pochłaniające ofiary, tajemnicze kamienie, kotłujące się piaskiem źródła, światynie słońca, wody czy księżyca, stworzone przez naturę ... każdy znajdzie tu dla siebie coś ciekawego.
Dobrze mi tu było, to tak blisko mojej rodzinnej wsi ... i czas płynie wolniej ... i spokojniej ... bo w miastach wytworzył się już przemysł cmentarny ... kramy, kramy, ciężko przejść ... mam wrażenie, że gdzieś po drodze została zagubiona istota tego Święta Zmarłych, jak zresztą wielu innych ... ma być "na bogato"...
Z łezką w oku wspominam, kiedy ojciec w przeddzień przynosił z lasu wiązkę gałęzi świerkowych, potem giął leszczynowe patyki w pałąki, a mama wiła świerczynowe wieńce.
Z bibuły kręciło się róże, czasami astry, i przyozdabiało się te wieńce, uprzednio zmoczywszy je w roztopionej parafinie, żeby pierwszy deszcz nie rozmoczył bibułkowych kwiatków ... czasami kładło się też na grobie wiązkę "mrozów", o ile nie zniszczył ich pierwszy przymrozek ... dlatego w ogrodach były przykrywane różnymi chałatami, żeby wytrzymały do tego święta ...
Potem było spotkanie z siostrą i bratem przy grobie rodziców, ze znajomymi, których coraz mniej rozpoznaję po twarzach, i cmentarz kiedyś był inny, w otoczeniu ogromnych lip, a groby porastał zielony dywan z barwinku ... śni mi się czasami ten cmentarz, właśnie z tymi lipami ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
Najpierw odwiedzamy te w naszym mieście, a potem ruszamy w objazd Roztocza południowo-wschodniego, uciekając jak najszybciej z miejskiego tłoku.. Region ten łączy się nierozerwalnie z kamieniarką bruśnieńską, na każdym cmentarzu nagrobki z kamienia, rzeźbione mniej lub bardziej wprawną ręką kamieniarza.
Pokazywałam już samotny cmentarz w lasach Starego Brusna, nieistniejącej wsi, dziś odwiedziliśmy Radruż i Horyniec.
Pogoda sprzyjała spacerom wśród zapmnianych mogił cichych cmentarzy ... bez tłumów, bizantyjskiego przepychu, w cieniu starych drzew stoją niemi świadkowie dawnych czasów ...
Na wzgórzu Radruża cerkiew, zapisana na liście zabytków UNESCO ...
... tuż obok stary cmentarz, z białymi krzyżami wykutymi w kamieniu, jedne w kształcie krzyża maltańskiego, to te najstarsze, inne na wysokim postumencie, czasami z figurą ... napisy trochę zatarte, niezdarne, jakby ktoś przepisywał z kartki, nie bardzo wiedząc co znaczą poszczególne litery ...
Na samym kraju nowy krzyż ... z listą pomordowanych przez UPA, wśród nich nazwiska z rodziny męża ... dziadka, pradziadka, wujka ... to tutaj, w przysiółku Radruża i w samym Radrużu nastąpił przed laty, pamiętnej nocy, pogrom ...
... i bardzo znamienne słowa:
"Ich duszom pokój daj, o Panie, żywym daj prawdę i pojednanie"
Za cerkwią odkryliśmy jeszcze jeden cmentarz, nie byliśmy tu nigdy, i jak na ironię, przywitał nas inny pomnik ...
Tylko zielona łąka dzieli pomordowanych i ich oprawców, a leżą w tej samej ziemi, na której kiedyś żyli zgodnie ... posiane ziarno nienawiści padło na urodzajną glebę ...
I na tym cmentarzu nagrobki z bruśnieńskiego kamienia przyciągają wzrok ...
Tuż obok płynie szeroko rozlana struga, to gdzieś nad nią stał młyn mężowskiego dziadka ...
Wracamy do Horyńca, uzdrowiska, gdzie w powietrzu unosi się lekki zapach nadpsutych jaj ... to lecznicze wody tak dają po nosie ... babcia męża wynajmowała pokoje kuracjuszom ... mąż wspomina pobyty u niej jako raj utracony, czas szczęśliwości ... dziadek miał ule w ogrodzie, malutkie gospodarstwo z kilkoma kurkami, grządkami ... studnia z żurawiem, zmyślne zabudowania z kamieni łączonych gliną ... Teraz dom jest w obcych rękach, ktoś zlikwidował najładniejszą werandę pod słońcem, obijając ściany siddingiem ...
Pojechaliśmy jeszcze popatrzeć nad zalew ...
Na cmentarzu horynieckim wszędzie ślady dłuta Grzegorza Kuźniewicza, jednego z najsłynniejszych kamieniarzy-artystów ... tu troszkę wiadomości z netu...
Urodził się w 1871 r. w Starym Bruśnie jako siódme z kolei dziecko w biednej, ukraińskiej rodzinie, od dziecka poznawał tajniki rzemiosła kamieniarskiego. Wykonane przez niego figurki zwróciły uwagę przebywającego w Bruśnie architekta Juliana Zacharewicza (1837-1898), profesora Politechniki Lwowskiej, który pomógł chłopcu uzyskać stypendium Wydziału Krajowego i rozpocząć naukę w Państwowej Szkole Przemysłowej we Lwowie. Już podczas nauki zaczął pracować w warsztacie znanego polskiego rzeźbiarza Juliana Markowskiego przy realizacji rzeźb w wielu miejscach publicznych we Lwowie, m.in. posągu ,,Fortuny" do wnętrza Kasy Oszczędnościowej, szczytu fasady Pałacu Sztuki, pomnika J. Kilińskiego w Parku Stryjskim ...
... czy Bartosza Głowackiego na cmentarzu Łyczakowskim .
Z powodu braku zamówień w 1907 r. wyjechał do Ameryki Północnej, gdzie kolejno pracował w: Nowym Jorku, Cleveland, Pittsburghu, Filadelfii, głównie przy dekorowaniu mostów, wiaduktów i budowli monumentalnych, zarówno świeckich jak i kościelnych. W 1912 r. powrócił do Lwowa, gdzie wykonywał różnego rodzaju pomniki i dekoracje plastyczne gmachów publicznych miasta. Po wybuchu I wojny światowej przeniósł się do Odessy, gdzie naprawiał zegarki.
![]() |
zdjęcie ze strony or-bad.horyniec |
Niektórzy wspominają o udziale Kuźniewicza w pracach przy tworzeniu płaskorzeźby jednego z czterech prezydentów na skale w górach Black Hills w Dakocie Południowej, jednak okres jego pobytu w USA nie pokrywa się z czasem powstania tych rzeźb.
Najbardziej znanym w Horyńcu dziełem Kuźniewicza jest pomnik, stojący w kwaterze wojennej na skraju cmentarza parafialnego, poświęcony żołnierzom polskim poległym w latach 1918-1919 w wojnie polsko-ukraińskiej. Pomnik wykonany został w 1928 r. i przedstawia zrywającego się do lotu z cokołu-kolumny orła oraz siedzącego u podstawy kolumny żołnierza z karabinem ...
Z boku pamiątkowa tablica ...
Ponoć Grzegorz Kuźniewicz zazdrośnie strzegł tajemnic swojego warsztatu, bo wielu podgladało, jak radzi sobie z obróbką kamienia ... kiedy wykuwał sznurowadła na obuwiu siedzącego żołnierza, wysłał pomocnika do oddalonego sklepu po piwo, ale czy to prawda czy tylko zaczyna być dorabiana legenda?
Po II wojnie światowej Grzegorz Kuźniewicz zdeklarował swoją przynależność do narodowości ukraińskiej i w 1946 przeniósł się na powojenne tereny Ukraińskiej SRR do wsi Hanaczówka koło Lwowa, gdzie zmarł w zapomnieniu w 1948 r.
Wśród mnogości nagrobków wyróżnia się wielkością kaplica grobowa rodziny Ponińskich, jednych z właścicieli Horyńca ...
... chciałabym tam kiedyś zajrzeć ... podobno kiedyś była otwarta, teraz wielka kłódka strzeże wejścia ...
Roztoczańska kraina jest miejscem trochę dzikim, pełnym śladów po dawnych mieszkańcach ... wysiedlone wsie, bunkry linii Mołotowa, głębokie jary, bagna pochłaniające ofiary, tajemnicze kamienie, kotłujące się piaskiem źródła, światynie słońca, wody czy księżyca, stworzone przez naturę ... każdy znajdzie tu dla siebie coś ciekawego.
Dobrze mi tu było, to tak blisko mojej rodzinnej wsi ... i czas płynie wolniej ... i spokojniej ... bo w miastach wytworzył się już przemysł cmentarny ... kramy, kramy, ciężko przejść ... mam wrażenie, że gdzieś po drodze została zagubiona istota tego Święta Zmarłych, jak zresztą wielu innych ... ma być "na bogato"...
Z łezką w oku wspominam, kiedy ojciec w przeddzień przynosił z lasu wiązkę gałęzi świerkowych, potem giął leszczynowe patyki w pałąki, a mama wiła świerczynowe wieńce.
Z bibuły kręciło się róże, czasami astry, i przyozdabiało się te wieńce, uprzednio zmoczywszy je w roztopionej parafinie, żeby pierwszy deszcz nie rozmoczył bibułkowych kwiatków ... czasami kładło się też na grobie wiązkę "mrozów", o ile nie zniszczył ich pierwszy przymrozek ... dlatego w ogrodach były przykrywane różnymi chałatami, żeby wytrzymały do tego święta ...
Potem było spotkanie z siostrą i bratem przy grobie rodziców, ze znajomymi, których coraz mniej rozpoznaję po twarzach, i cmentarz kiedyś był inny, w otoczeniu ogromnych lip, a groby porastał zielony dywan z barwinku ... śni mi się czasami ten cmentarz, właśnie z tymi lipami ...
Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!
Subskrybuj:
Posty (Atom)