niedziela, 4 września 2022

Historia jednego pojazdu czyli jak zrobiliśmy sobie dom na kołach i pojechaliśmy do Rumunii...

Czas pędzi nieubłaganie, zatrzymałam się w maju, a tu już jesień za progiem. Mój laptop dalej nienaprawiony i nie ma widoków, żeby dało się go doprowadzić do przyzwoitego stanu, po prostu nie ma części, ani u magików komputerowych, ani w Chinach. 

Naszym ulubionym pojazdem jest mitsubishi pajero, czyli tzw. czołg. Ciężki, konkretny, górki mu niestraszne, drogi rozjeżdżone również, a ja czuję się za kierownica jak nie przymierzając leśniczyna:-) wysoko, widać drogę, prędkości dużych nie rozwija, ot, takie wozidło dla starszych . Napatrzyliśmy się na yt na różne filmiki, przymierzaliśmy się do namiotu dachowego, jednak wygrało spanie w samochodzie, bo cieplej i bezpieczniej. Trzeba było znaleźć gdzieś taki pojazd. Zjeździliśmy wiele komisów samochodowych, nasłuchaliśmy się mnóstwa bajeranckich gadek handlarzy i zwykłych oszustów, aż w końcu trafiliśmy na niego tuż za Warszawą. W godzinach szczytu pokonaliśmy Aleje Jerozolimskie, napatrzyłam się ten ścisk i niesamowity pośpiech, na kosmiczny wygląd stolicy i tak sobie pomyślałam, o matko, jak ci ludzie tu żyją:-) A co będzie, jak transakcja rzeczywiście dojdzie do skutku, jak my wrócimy do domu, jak sobie poradzę za kierownicą w tym ruchu? No i stało się, kupiliśmy go, tego pajero, a mnie grzbiet marszczył się ze strachu, jak to będzie, trzeba wrócić do domu.

Na szczęście pod wieczór ruch zmalał, a ja jechałam za mężem, kto chce, niech nas wyprzedza. Doturlaliśmy się na naszą prowincję po północy, ja zmęczona nieludzko pewnie bardziej z nerwów, ale zadowolona, że taka dzielna byłam, ze stolicy sama przyjechałam:-)

W domu ze zdumieniem zauważyliśmy, że dowód rejestracyjny i faktura zakupu  jest wystawiona na mitsubishi montero, a nie pajero, będą jaja przy rejestracji. Wyszukaliśmy w necie, że obie nazwy są tożsame, z tym tylko, że auta na rynek hiszpański i południowoamerykański nazywane są montero, czyli myśliwy, bo nazwa pajero po hiszpańsku potocznie brzydko się tłumaczy i znaczy tyle, co onanista. A to ci heca:-) A swoją drogą, ciekawe, co sądzi o tym Grażyna z Tu i tam:-)

Uzbrojona w tą wiedzę poszłam do urzędu rejestrować nasze czwarte z kolei pajero. I tak jak przewidywaliśmy, urzędniczka wystraszyła się, rozszeptała się z koleżanką, jakieś zaświadczenia kazała przynosić, a ja stanowczo grzecznie poprosiłam kierownika i sprawa została wyjaśniona, pojazd został zarejestrowany, zieloniutki mitsubishi masturbator:-) :-) :-) Nie, tak go nie nazywamy, czołg dostał nazwę Zielepuszka.

Znajomy stolarz zrobił nam zabudowę z płyty, rozkładane łóżko, szuflada kuchenna, schowki na pojemnik na wodę, na sprzęt biwakowy, kupiliśmy składany materac, resztę sprzętu mieliśmy.

Do tego wykombinowaliśmy tarp na masztach, który służy jako ochrona przed słońcem, niedużym deszczem, bo wiadomo, po pewnym czasie przecieka, no i jest miejsce do posiedzenia. Nie zawsze tarp rozpinamy, zazwyczaj tam, gdzie zostajemy na dłużej. Długo zbieraliśmy się do wyjazdu, trzeba było zgrać terminy, a zdążyć z powrotem przed urlopem angielskiego syna.

Nie trafiliśmy w pogodę, wyjechaliśmy w deszczu, który towarzyszył nam przez całą drogę aż do Maramureszu, na przełęcz Prislop. Zajechaliśmy pod wieczór na połoniny powyżej przełęczy, tak lało, że nie można było wyjść z auta. Siedzimy i siedzimy, świata bożego nie widać, ściana deszczu. Wreszcie lekko przewiało chmury, udało nam się wyjąć materac i rozłożyć spanie, zimno, paskudnie, ale w aucie cieplutko, sucho, wygodnie, przyjemniej niż w namiocie. Zdążyliśmy przed następną chmurą, byliśmy zmęczeni drogą, ciągłym deszczem, zasnęliśmy jak kamienie, a ranek, o dziwo, obudził się piękny, rześki, wymyty i słoneczny. Krowy wyszły na pastwiska, co ciekawsze zbliżały się do nas bez obawy, trzeba je było przeganiać, bo kuchenka z gotującą się wodą też je ciekawiła.







Atrakcyjne okolice przełęczy Prislop i sam monastyr obrastają w coraz to nowsze zabudowania, różne instalacje cywilizacyjne, które dla mnie nie mają żadnego uroku, ale służą ludziom. Więc tam się nie zatrzymywaliśmy, machnęliśmy też ręka na wodospad Cailor, po takim deszczu szlaki musza być rozmiękłe. Zjechaliśmy lesistą drogą, ciągle wzdłuż rzeki Bystrzycy, leniwie toczyliśmy się przez kolejne bukowińskie wsie, zaglądając to tu, to tam w odbicia od głównej drogi. Na końcu jednej szutrówki znaleźliśmy piękne miejsce biwakowe, nad potokiem, z siedziskami, trzeba je zapamiętać. We wsi Botos zatrzymaliśmy się przy urokliwym kościele ...


.... wejścia strzegła brama w stylu marmoroskim ...


Po drugiej stronie znaleźliśmy ciekawszy obiekt, do którego prowadziła ekstremalnie stroma szutrówka z wariackimi zakrętami, monastyr św. Apostołów Piotra i Pawła. Jakież tam były widoki w dolinę, jakie ukwiecone łąki, fioletowe dzwonki, jedne niziutkie, może dalmatyńskie, jedne wysokie, jakieś wybujałe koniczyny, goździki i co jeszcze, sama nie wiem.





 




 


Nie chciało się zjeżdżać w dolinę z tych ukwieconych łąk, tylko zalegnąć w tych pachnących trawach, przygryźć źdźbło i patrzeć na płynące po niebie obłoki. Tam nie docierały odgłosy świata, tylko brzęczały owady, grały świerszcze, są takie miejsca, które zapadają w pamięć, to jedno z nich. Na przedostatniej fotografii widać tę szaloną drogę, krętą, wąską i stromą, bez dobrych hamulców ani rusz, teraz zjazd na łeb na szyję ... a w zatoczce mijał nas zwykły osobowy samochód, dzielnie pokonując kolejne zakręty:-)
Kolejnym miejscem, gdzie chcieliśmy dotrzeć była nowa droga zwana Transrarau, przez góry o tej samej nazwie. Zaczyna się w miejscowości Pojorata, a kończy super zjazdem do wioski Chiril. Powiem szczerze, że pewnej części ciała nie urywa, bywają ładniejsze drogi, ale tu zaplanowaliśmy nocleg, na samym szczycie gór Rarau, u stóp Skał Księżniczki. Wyczytałam na Grupie Biwakowej, że zjeżdżając w lewo szutrową drogą wjeżdża się na połoniny obok stacji meteo, można tam zabiwakować. Ale tu spotkał nas zawód, droga już jest zamknięta dla prywatnego ruchu, a ryzykować nie chcieliśmy, to żadna przyjemność ukrywać się czy też wypatrywać jakiegoś strażnika.  




Do Skał Księżniczki, do cabany i przydrożnych straganów prowadzi gładziutki asfalt, a zjazd do wioski gorszą drogą, której opis znalazłam w necie, że tylko na jedno auto, że zniszczona, słowem drogowy koszmar. Do tego przejechałam ją ludzikiem w googlemaps i po drodze zobaczyłam to ...


No tak, głaz obsunął się i zatarasował drogę, nie ma się co nawet tu wybierać, ale po prześledzeniu zdjęć z jednej i drugiej strony, pod różnym kątem okazało się, że skałę można objechać śmiało. Do tego w naturze droga była wyremontowana i dosyć szeroka, bez obawy dwa auta wyminą się. Jedzie się ładnym lasem, potem po obu stronach drogi strome łąki, myśleliśmy, że gdzieś tu zabiwakujemy, ale nie znaleźliśmy dogodnego miejsca. Trzeba było jechać dalej, i dalej, aż wylądowaliśmy nad jeziorem Bicaz, u stóp gór Ceahlau, co było naszym zamiarem, ale to dopiero jutro. Ale wyszło, jak wyszło i jesteśmy tu dziś:-)
Tyle na dziś, o reszcie napiszę w następnym poście.
Pozdrawiam wszystkich serdecznie, dziękuję za Waszą obecność, wszystkiego dobrego, pa.






poniedziałek, 16 maja 2022

... Kiedy wiosna buchnie majem:-) ...

 Próbuję, kombinuję, uczę się, trochę marnie mi to wychodzi, ale chciałabym pokazać Wam kwintesencję wiosny na Pogórzu, dzikie czereśnie, tarniny, w białym woalu kwitnących kwiatków. Końcem kwietnia jeszcze nie było takich widoków, ciepła majówka zmusiła czekające pąki do rozkwitnięcia. To moja bliska okolica, nasze  łąki poprzedzielane pasami tarniny, pierwsza zieleń na drzewach ...


Przez to kwietniowe zimno prace na zagonkach skumulowały się na majówkę, naprawiliśmy też przyczepkę samochodową, a właściwie to zrobiliśmy ją od nowa. Nowa blacha na boki i deski na podłogę, a zanim je zamontowaliśmy, trzeba było wyczyścić rdzę i pomalować antykorozyjnie. Kości i mięśnie zastałe przez zimę dokuczały w nocy, nienawykłe do wysiłku:-) Nie tylko pracowaliśmy, byliśmy też na wycieczkach, zazwyczaj objazdowych. Zbierałam czosnek niedźwiedzi na pesto z orzechami, a pewnego razu zatrzymaliśmy się po drodze pozbierać uszaki bzowe w znanym miejscu. Ojejku, jakież było moje zaskoczenie, wszystkie grzybki obeschły, skurczyły się jak nie przymierzając bajkowe "odciski z palca jeża". Zebrałam mizerną garsteczkę, nie wiadomo, co zrobić z taką ilością. W chatce zalałam je wodą i po pewnym czasie oczy mi się wyokrągliły ze zdziwienia:-)


Grzybki mięciutkie, elastyczne, gotowe do wykorzystania. Z zasobów kuchennych i zieleniny grządkowej stworzyłam własną mieszankę chińską. Marchewka i cebula z piwnicy, papryka ze słoika, jarmuż i szczypior z pola, do tego wysuszone strąki zeszłorocznej chili i jedzenie jak się patrzy:-) z kaszą jęczmienną.

Obserwujemy z zainteresowaniem naturę, ptasie zaloty, budowanie gniazd, wysiadywanie jaj. W dziupli starej jabłoni zadomowił się kowalik, ileż on się naśpiewał, nanawoływał, zanim oblubienica zasiadła w dziupli. Teraz już karmią młode, które nieświadome zagrożenia świergolą z tej dziupli, kiedy tylko słyszą nasze kroki. A przechodzimy tamtędy, bo mam narzędzia w pszczelim domku, mąż oprawia pszczoły:-) 

Para raniuszków rozpoczęła budowę gniazda w rozwidleniu gałęzi śliwki węgierki, tuż przy tarasie. Patrzyliśmy, jak parka uwija się zbierając mchy i porosty z pni drzew, do tego sklejając je pajęczyną. Za kilka dni, kiedy przyjechaliśmy, ptaków już nie było, a sójka grzebała w nim. Sójki są wredne, nie lubię ich, mimo, że takie ładne. Przepędziły raniuszki, może nawet zjadły jajka, jaka szkoda. Mam w pamięci atak wrednej sójki na gniazdo kosa, pisklętom brakowało dwóch dni do wylotu, zabiła je wyrzucając z gniazda, jedno przetrwało, kiedy spłoszyłam rozbójniczkę klaskaniem w ręce. 

Jelonki przychodzą, wycierają parostki o gałęzie drzew, a kiedy rozłożyliśmy tunel foliowy, nieufnie obwąchiwały coś nowego w obejściu. Miałam takie nieoczekiwane spotkanie z całą trójką jednego ranka. Szłam zerwać trochę szczypioru, a za grządkami jest spore obniżenie, więc one szły z dołu, ja z góry i razem zastygliśmy w zaskoczeniu. Widziałam śliczne oczy, szeroko otwarte, rozdęte chrapy, mokre noski ... zerwały się do ucieczki, oczywiście obrażone poszczekując na mnie. 


Innym razem zaskoczona patrzyłam z wysokości "emeryckiej czereśni" w dół, dosłownie sparaliżowało mnie. Wielka locha wyszła z tarninowych krzaków oglądając się za siebie, a za chwilę za nią ruchoma szaruga, spora gromadka pasiastych warchlaczków.  Nawet nie ruszyłam ręką, by sięgnąć po aparat:-)


Pierwiosnki już przekwitły, teraz przekwitają łany mniszków, samo złoto. Ileż pożytku dla pszczół, może raz na kilka lat uda nam się zebrać trochę mniszkowego miodu, może już nie będzie tak zimno, żeby pszczoły zjadły przyniesione zapasy, ostatnie dwa lata były mizerne.



Zakwitły moje powojniki alpejskie, uratowane z marketu, lubię ten kolor.




Uratowałam takie dwa, są jeszcze inne, ale jeszcze nie kwitną. 
Jeśli chodzi o uratowanie, to ocaliliśmy jeszcze jedną salamandrę na drodze arłamowskiej, niechybnie zginęłaby pod kołami pędzących aut. Chciałam jej zrobić zdjęcie, ale już nadjeżdżał następny samochód, więc zdążyłam chwycić ją przez liść łopianu i odrzucić w zarośla. Jakoś nie mam odwagi brać tych stworzeń w ręce, mimo, że bezbronne:-) Zresztą ciągle mam do czynienia teraz z padalcami, ładnymi okazami, bo przekładam kompost, a one bardzo lubią tam mieszkać w ciepełku rozkładającej się roślinności.




Na kserotermicznych łąkach kwitną już storczyki samicze, z kolei w naszym obejściu storczyków męskich jak na lekarstwo. W zeszłym roku wszelkich storczyków było zatrzęsienie, w tym chyba odpoczywają. Dobrze jest tak powłóczyć się po okolicy, popatrzeć, odsapnąć, odreagować. Miałam raz takie zdarzenie, które odebrałam przerażająco, myślałam, że serce mi stanie ze strachu. Pracowałam na grządkach, słyszałam, że gdzieś za lasem łomoczą skrzydła helikopterów, rytmicznie bach, bach, bach!!!! Nagle wyleciały zza góry prosto na mnie takie ogromne potwory, chinooki z dwoma śmigłami ..................................... może to wojna już i u nas? mam pomarańczowy polar, widać mnie jak na dłoni, zrzucę go, ale gdzie uciekać?  ucieknę w krzaki .... potworny strach, dławiący ... na szczęście poleciały dalej, ale wrażenie porażające.



I jeszcze mała próba z ostatniej soboty, kwitnące sady w opustoszałych, wysiedlonych wsiach doliny Jamninki. 


Pozdrawiam Was serdecznie, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!









wtorek, 3 maja 2022

W marcowym pyle roztoczańskich dróg ...

 Kolejne roztoczańskie spotkanie odbyło się w ostatni weekend marca. Tym razem wybór Justyny padł na "małe Bieszczady" czyli Skierbieszowski Park Krajobrazowy. W wędrówce towarzyszył nam strażnik parku, Krzysztof wraz z żoną. Ten człowiek to istna kopalnia wiedzy o regionie, lokalne ciekawostki, historyczne i aktualne, a my mamy tylko czas w sobotę i kawałek niedzieli, bo w piątek zjeżdżają się ludzie z różnych stron Polski. Tym razem towarzyszył nam żywiołowy piesek Rafka, a liczba uczestników powiększyła się o przychówek, malutki uśmiechnięty dzidziuś, który już bierze udział w zlotach:-)


Poranne spotkanie z przewodnikiem Krzysztofem pod pomnikiem w centrum Skierbieszowa, płyną opowieści o II wojnie, partyzantach, wysiedleniach, o dzieciach Zamojszczyzny. Trochę historii znam z książek, ale przekaz na żywo dostarcza nowych wiadomości. 



Pod kościołem następna opowieść, o św. Kilianie, irlandzkim szlachcicu, słynnych jarmarkach pod wezwaniem tegoż świętego, a potem mijając po drodze stareńki krzyż z pnia drzewa, który pamięta powstanie styczniowe wspinamy się pod górę jednym z wąwozów, obudowanych betonem. Paskudne to-to, a inwestycja z funduszy pochłonęła niemałe pieniądze.


Potem wierzchowiną, drogami wijącymi się wśród pól, idziemy w pylistej zadymce, którą wznieca wiatr. Zbliża się front atmosferyczny, kurzawa taka, że aż zatyka, trochę uspokaja się w lesie.



Runo leśne jeszcze nie kwitnie, poza tym ziemię przykrywa gruba warstwa bukowych liści, spośród których nieśmiało przebijają pierwsze przylaszczki.







Wiatr wiał, wiał i nawiał, aż zaczął padać deszcz. Część grupy poszła do bazy, a ja dla sprawdzenia swojej kondycji i przydatności do wędrówek ruszyłam z drugą grupą, tą jakby wytrwalszą:-)





Po drodze jeszcze słynne roztoczańskie debra. Żeby zrobić dobre zdjęcie, trzeba chyba zejść na samo dno wąwozu, ja robiłam je z góry.



Późnym popołudniem dotarliśmy do bazy, jak zwykle zmęczeni ale szczęśliwi. Był bigos, odpoczynek, potem kolejny wieczór integracyjny z gitarami, zaśpiewami późno w noc. Przeszliśmy ponad 20 km, co dało odczuć się zwłaszcza w stopach, bo końcowa część trasy prowadziła asfaltem, niby buty przystosowane do wędrówki, ale podeszwy stóp piekły:-)


Niedzielny ranek obudził się mroźny i rześki. Pożegnaliśmy kwatery i pojechaliśmy oglądać dwory i pałace w Stryjowie i Orłowie, jedne w ruinie, inne w trakcie remontu. Ciekawe miejsca, niezwykle urokliwe, niezbyt uporządkowane, ale historia przekazywana przez naszego przewodnika Krzysztofa bardzo zajmująca.





Kaplica grobowa Smorczewskich, ozdobiona przez kamieniarza-samouka, detale naprawdę zachwycają swoim kunsztem. Nie pochowano tu nikogo, wojna przepędziła właścicieli, a pałac z otoczeniem marnieje do tej pory.



Z kolei w Orłowie murowanym pałac hrabiego Kickiego ma się całkiem dobrze, może dlatego że była tu szkoła. Sama postać hrabiego niezwykle ciekawa, książki można pisać, prężny gospodarz, architekt krajobrazu, dbały o ludzi, postępowy, słynny z gospodarności. Z jego fundacji zbudowano bielejący na wzgórzu kościół, z rodzimego kamienia.



Budowlaniec jak zwykle bada mury:-)


W otoczeniu pałacu hrabiego Kickiego rozległy park, zejście na zabagnione łąki i najstarsze w okolicy pozostałości bastionowego zamku szlacheckiego. Jakimś cudem ruiny te znalazły się na prywatnym terenie, a gospodynie niechętne są turystom, więc patrzymy z łąk.


Jeszcze miejscowość Kryniczki, jak sama nazwa wskazuje, mnóstwo źródeł z krystaliczną zimną wodą. Wszędzie coś ciurka, płynie, sączy się z 7 wypływów. Miejscowi nazywają to "pralnią", jak sama nazwa wskazuje, kobiety prały tu kiedyś odzież. 



 
Niedaleko kopiec pamięci, w części centralnej wsi.



A po drugiej stronie drogi coś, co mnie jak zwykle interesuje, malowanki.





I w agroturystyce też cos wypatrzyłam, kolorową narzutę z resztek włóczkowych i haftowaną makatkę.



I to już wszystko z roztoczańskiej wyprawy. Pewnie przewodnik Krzysiek miał jeszcze wiele atrakcji w zanadrzu, ale niektórzy mieli daleko do domu, więc trzeba było się zbierać. Pożegnaliśmy się serdecznie i do następnego spotkania.
Pozdrawiam ciepło, dziękuję za odwiedziny, wszystkiego dobrego, pa!



Zdjęcia moje, Justyny, Adama, Wiesia, nie pytałam o zgodę, ale mam nadzieję, że mi wybaczą:-)