Obostrzenia covidowe bardzo skomplikowały nam podróżowanie do tego kraju. Przedtem przejeżdżaliśmy wschodem Słowacji i Węgier i już późnym rankiem staliśmy u bram Rumunii, teraz życie stało się trudniejsze. Mimo szczepień, posiadania certyfikatu, na który nikt nie zwraca uwagi, podróżni kierowani są na trasy tranzytowe w obu krajach i nie ma zmiłuj się, trzeba odbić aż do Preszova, potem przez Koszyce do Miszkolca. Trzeba wykupić winiety na autostrady na Słowacji, bo też są wyznaczone trasy przez ten kraj, potem na Węgry, gdzie przedtem przemykaliśmy szybciutko przez gaje akacjowe, aby tylko przekroczyć Cisę. Oprócz tego tymi trasami gnają tiry w nieprzebranych ilościach, trwają roboty drogowe ze światłami, a więc korkują się niemożliwie i zamiast rankiem witać Rumunię, nadkładamy wiele kilometrów i lądujemy tam późnym popołudniem. Na Węgrzech wyznaczone są przy autostradach z rzadka parkingi, gdzie można się zatrzymać, zatankować, odpocząć, skorzystać z toalety, na innych zatrzymuje czerwony napis "not for transit". Choćby rosły gule za uszami, w oczach przelewało się na żółto, albo i co innego ... "not for transit", kurczę! jakby człowiek był zadżumiony, szkoda, że jeszcze dzwoneczków nie każą nosić, jak trędowaci. Mamy cichą nadzieję, że może na jesień coś się zmieni, oby nie na gorsze.
Wyjechaliśmy jak zwykle dwie godziny po północy, żeby trochę zaoszczędzić czasu, ale trzeba jechać aż na przejście w Barwinku, reszta zamknięta. Wybraliśmy początek tygodnia, aby w dzień powszedni uniknąć tłoku weekendowego, a celem naszym był Narodowy Park Apuseni, a konkretnie Poiana Glavoi. Chcieliśmy spędzić ten czas zupełnie inaczej niż na poprzednich wyjazdach, bardziej stacjonarnie, a także pochodzić po górach. Było bardzo gorąco, zatrzymaliśmy się dopiero w Rumunii, nad huczącym strumieniem po drodze w góry , aby schłodzić stopy, przemyć twarz ...
Niech ten chłód wody zatrzyma się choćby w parcianych paskach sandałów:-) Mieliśmy jeszcze jedną atrakcję do obejrzenia w osadzie Boga, to wodospad Oselu, kawałeczek tylko trzeba odbić szutrową drogą. Z przyjemnością wysiedliśmy z auta rozprostować kości po wielu godzinach, a także zanurzyć się w chłodny cień lasu. Z daleka słychać było szum spadającej z wysokości wody, zbudowana obok zapora psuje trochę naturalne piękno tego miejsca.
Teraz już prosto zakosami do góry, a z przełęczy Scarita zjazd szutrową drogą w urokliwą, zieloną dolinę Poiana Glavoi. Z jednej i drugiej strony pasterskie zagrody, w górach pasą się stada owiec i krów. Przez środek płynie po kamieniach strumyk, teraz tylko poszukać dobrego miejsca na rozbicie namiotu.
Trzeba uważać na wystające skały, żeby nie rozpruć miski olejowej:-) Ulokowaliśmy się w najwyższym punkcie, mieliśmy doskonały widok na całą dolinę, a przede wszystkim po południu był tu upragniony cień. Niedaleko były punkty gastronomiczne, można zjeść smakowita ciorbę z grzybami albo mięsem, albo placintę z bryndzą, polentę z bryndzą, a w gustownych drewnianych cebrzykach lub skrzyniach chłodziło się w źródlanej wodzie piwo.
Mąż był bardzo zmęczony, tyle godzin za kółkiem, więc za chwilkę rozległo się pochrapywanie z namiotu:-) a ja poszłam na skałki zdjęcia porobić, kwitły pięknie macierzanki, pomponiaste bordowe osty, a same skałki to jak gotowe skalniaki do ogrodu.
Obserwowałam też ludzi, byliśmy jedynymi Polakami, dwoje Czechów, tyleż Niemców, reszta to Węgrzy i Rumuni. Ci ostatni to umieją biwakować:-) W ruch poszły siekierki, wszędzie odgłosy rąbania, żadne tam grille, tylko zapłonęły ogniska żywym ogniem. Rozsnuły się pachnące dymy po dolinie, zapachniało jedzeniem, ktoś rozstawił na trójnogu ogromniasty rondel z uszami i wielką łychą mieszał zawartość, bo dużo było namiotów wokół tego ogniska. A potem w ciemności cała dolina zajarzyła dogasającym żarem ognisk, cichły rozmowy, ktoś zaśpiewał w tym niezrozumiałym języku, mamy ukołysały dzieci do snu, gdzieś szczeknął pies ... nawet nie zauważyłam, kiedy obudził mnie ranek.
A właściwie nie ranek, tylko melodia wydzwaniana dziesiątkami dzwoneczków uwieszonych na szyjach owiec, grubiej, cieniej, w rytm poruszania się zwierząt, stada szły na pastwiska górskie ... ten malutki czarny piesek za ciobanem czyli pasterzem robił głośną robotę, najwięcej naszczekiwał, wielkie pasterskie psy zabiegały stado, poganiały maruderów na ostry gwizd pasterza. On sam pohukiwał wesoło, góry odpowiadały echem ... tego nie zobaczy człowiek na komercyjnej wycieczce, w takie miejsce nie zawiezie wycieczkowy autokar:-) W trawie wydeptane odwieczne ścieżki, trasy, którymi idą owce ... jak zmarszczki na obliczu starego człowieka. Za tym stadem przeszło następne, potem jeszcze krowy.
A po śniadaniu tymi ścieżkami poszliśmy i my, na kolejna polanę w dolinie, jeszcze ładniejszą, to Poiana Ponor. Po drodze rosły ciekawe zarazy, pyszniły się intensywnym pomarańczowym jastrzębce ...
... a na podmokłym stoku bieliły się wełnianki.
Pierwszy raz widziałam takie łany tojadów, szkoda tylko, że dopiero rozkwitały, no i delikatne dzwoneczki karpackie.
Nic, tylko siedzieć i patrzeć.
Ciekawostką jest wartki potok płynący jej dnem, a potem ginący gdzieś w czeluściach ziemskich. Jak to? tyle wody i ginie nie wiadomo gdzie? nie mogło pomieścić mi się w głowie. Okazało się, że jednak odnajduje się, wypływa na powierzchnię w Twierdzy Ponoru:-)
W zaklęśnięciu terenu potok kończył swój bieg, słychać było bulgot, szum wody uciekającej gdzieś do wnętrza ziemi lejem krasowym ...
... i koniec, nie ma śladu po potoku:-) Spędziliśmy w tej dolinie dużo czasu, przemierzyliśmy ją wzdłuż i wszerz, pochlapaliśmy się, a ponieważ wyszliśmy dosyć wcześnie, byliśmy tu prawie sami, prócz stad pasących się na zboczach.
Wróciliśmy do bazy, a po przekąszeniu placinty i ugaszeniu pragnienia poszliśmy w dół szutrową drogą. Było nam dobrze, nieśpiesznie, tylko bardzo gorąco:-) mimo, że w górach. Przy drodze znalazłam prześliczne kruszczyki rdzawoczerwone, a także inne kukułki.
Po południu przyszły chmury, zagrzmiało, zahuczało i rozszalała się burza, odbijając się od skał tysięcznym echem aż ziemia drżała. Najpierw grad, potem deszcz, a potem na niebie pojawiła się cudna tęcza.
Po burzy ochłodziło się, siedzieliśmy długo w wieczór, opatuleni śpiworami, był plan ruszać dalej, zobaczyć twierdze, ciekawe źródła, ale nie chciało nam się, zostajemy ... jutro pójdziemy na Padis, choć po burzy będzie błoto.
W lesie wilgotność przekraczała wszelkie normy, od rana znowu upał, poty lały się litrami, brakowało tchu, co kilka kroków odpoczynek, bo i stromizna niemała, do tego wymyte kamienie, trzeba kombinować, żeby całemu wrócić do domu.
Nic się nie odzywałam, ale za uszami miałam stracha, a jak niedźwiedź gdzieś nam wylezie? przecież tutaj o to nie trudno:-) Wyszliśmy, wydyszeliśmy właściwie poza granice lasów na pachnące łąki, pastwiska, upalnie, kwitnąco, prześlicznie.
Na szlaku spotkaliśmy pierwszych ludzi, już pod samym Padisem, tam daleko za kępą kwitnących macierzanek.
Sam Padis wydawał nam się centrum turystycznym, a teraz pustki, coraz bardziej w ruinie, szałasy pasterskie pozamykane, czynne dwa, może trzy, nawet namiotów nie widać. Chcieliśmy wracać inną, dłuższą trasa, ale niebo chmurzyło się coraz bardziej, więc wróciliśmy tą sama trasą. Dopiero teraz kamienie w lesie dały nam popalić, ślisko że strach, łatwo zjechać, złamać, a i przy okazji zauważyliśmy, jaką stromiznę pokonaliśmy. To umocniło nasze morale, że nie jest jeszcze z nami tak źle, swoim tempem pokonamy jeszcze niejedną górę:-)
Wróciliśmy na czas, zza lasu od południa zaczął się burzowy armagedon. Dwa razy tak blisko walnął piorun, że namiot podskoczył, potem burza odeszła za lasy, za to lało, lało, deszcz stukał o ściany namiotu tak usypiająco ... poderwaliśmy się pod wieczór, deszcz ustał, pojawili się nowi sąsiedzi. Zrobiło się grząsko, auta miały kłopot z dojazdem, ale jakoś dawały radę, ludzie trochę wypychali ... coraz więcej aut, nawet nocą, zaczął się weekendowy najazd, czas nam wracać do domu. Wyjątkowo żal, jak nigdy ... rankiem mokre rzeczy wrzuciliśmy do auta, po drodze zakupy na straganie słodziutkich arbuzów i melonów i ta niekończąca się droga, nikomu niepotrzebne nadkładane kilometry. Po północy stanęliśmy pod chatką, bo wracaliśmy ładną drogą przez góry obok zbiornika Fantanele. Tu też wczorajsza burza zostawiła ślady, jęzory błota na pół drogi, lawiny błotne, obrywy nawisów, zwalone drzewa.
Przez Pogórze też przeszła wichura, powalona śliwka na wędzarnię, dobrze, że pnącza przytrzymały i nie zawaliło dachu, dziś odkryłam złamany konar innej śliwki na dachu chatki z drugiej strony, tam gdzie nie zaglądałam:-)
21 komentarzy:
Marysiu,
byliśmy tam gdzie i Wy w maju 2012 roku.
Wrażenia niezapomniane! Zjawiska krasowe niepowtarzalne!
Ech! Chciałoby się tam wrócić jeszcze kiedyś...
Pozdrawiamy g. i k.
Super wyjazd na łonie natury, no nie licząc tranzytu. Porobiło się, że nie można jak by się chciało. Ja jeszcze nie podrózuję.Pozdrawiam
Padłam z zazdrości:) Mam jednak nadzieję, że może kiedyś trafię do Rumuni, w lepszych czasach, kiedy nie trzeba będzie udowadniać, że nie jest się wielbłądem. Póki co ładuje akumulatory czytając Twoja relacje i oglądając zdjęcia. Dziękuję za tę możliwość:)
Pozdrawiam
Ależ pięknie, marzenie, już pewnie nie do spełnienia, bo kondycja nie ta.
I, muszę to powiedziec, mam takie same sandały 😊
Ojej jaka wyprawa! bardzo by mi się też taka spodobała. I w namiocie byłoby mi dobrze...a nie zamókł w czasie burzy?
spodobał mi się Twój opis porannych dźwięków, wyobrażam sobie tę muzykę!
Podejrzewałam, ze gdzieś Cię poniosło w tamte strony. JA z bratem kanadyjskim mieliśmy lecieć do Portugalii ale covid na to nie pozwolił, Kanadyjczycy mają problemy z wjazdem do niektórych krajów.
Pozdrawiam serdecznie
Już samo dotarcie na miejsce budzi grozę, trzeba mieć sporo samozaparcia i zdrowe plecy!
Spełnianie marzeń uskrzydla, ale z wiekiem zaczynamy szukać odrobiny komfortu:-)
Pandemia bardzo utrudnia życie, a zwłaszcza podróżowanie, o czym przekonujemy się każdego dnia, bo ciągle zmieniają się przepisy!
Widoki podobne do tatrzańskich:-)
Jak zniknęłaś na chwilę z blogosfery od razu przypuszczałem, że jesteście w Rumunii. Mam nadzieję, że wyjazd po tak długim czasie zakazów udał się znakomicie, chociaż przyznam opis drogi trochę mnie zaskoczył. Myślałem, że będąc zaszczepionym można podróżować bez przeszkód.Pozdrawiam serdecznie :)
W przecudnej krainie byłaś Marysiu - dobrze, że takie krainy jeszcze są. Istnieją na przekór oszalałemu światu. Dają nadzieję, że przetrwają to wszystko, co sie od półtora roku wyprawia i będą jeszcze wielu pokoleniom dawać wytchnienie, spokój i pociechę.
Oby tak było, choć jak na razie wizja spokoju oddala sie a nie przybliża.
U nas pogoda jako w Rumunii też ciezka. Na zmianę upały albo burze z ulewami. Komary, meszki, muchy i gzy w ilościach nieprzebranych. Nie da sie wieczorem posiedziec spokojnie w ogrodzie, bo paskudne bzykadła zjadłyby człowieka żywcem.
Pozdrawiam Cię serdecznie!:-)
Krzyś, uszczknęliśmy tylko atrakcji tego miejsca, wiele czeka na poznanie, przecudne miejsce; pozdrawiam.
Ela, od kiedy poznaliśmy Rumunię, zawsze chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć, tym samym pokonywaliśmy wiele km; tym razem osiedliśmy w jednym miejscu i na własnych nóżkach:-) pozdrawiam.
Piranio, trafisz do Rumunii na pewno, przecież nie zawsze będzie trudno; co najmniej dziwne te ograniczenia na trasie, nie masz pojęcia, co dzieje się na tych dozwolonych, tłumy ludzi wszelkich narodowości, Węgrzy też; chcielibyśmy jeszcze we wrześniu pojechać, ale czy nam pozwolą? pozdrawiam.
Ikroopka, z tęsknotą wspominam nasz pobyt w tej dolinie, choć pora letnia nie służy ze względu na upały, ale można było nocować w namiocie; też myśleliśmy, że nie mamy kondycji, ale powolutku poszło:-) pozdrawiam.
Grażyna, wyposażyliśmy się w gruby materac, poprzednie maty samopompujące były niewygodne:-) ani kropla wody nie przedostała się do środka, namiot wytrzymał; oj, z tęsknotą wspominam te poranki i popołudnia, gdzie stada przechodziły przez kemping, owieczki skubały sznurki, układały się w cieniu aut; myślałam o Tobie, że miałaś jechać do Portugalii, szkoda wielka, że się nie udało; pozdrawiam.
Jotka, nieprzyjemne to, co bratankowie Węgrzy nam zrobili, i że nawet szczepienia nie były brane pod uwagę; tym razem nie braliśmy noclegów, przeżyliśmy, woda w strumieniu, można się zorganizować; widoki podobne do tatrzańskich, bo przecież to ciągle te same Karpaty:-) pozdrawiam.
Wkraju, najpierw mnie odrzuciło od komputera, nawet nie otwierałam, a potem pojechaliśmy, na krótko, bo tylko ponad 4 dni, w tym dojazd zabrał mnóstwo czasu, ale potrzebna nam była ta odskocznia:-) tak, tak, Węgrzy wyszykowali niespodziankę, wyjątkowe utrudniania jak dla nas, najgorszy dojazd do Miszkolca, może od Was łatwiej, przez Cieszyn; pozdrawiam.
Ola, chciałabym, żeby nie zmieniała się ta kraina, ale kto wie, co przyjdzie do głowy jakiemuś kacykowi, nie daj Boże zbudują pensjonaty, wyposażą w atrakcje i zginie atmosfera natury, dzikości; wpadają mi czasami do ucha odgłosy wielkiego świata, są dołujące, dlatego nawet z domu uciekam w tę pogórzańską samotnię, choć i tutaj dopadają człowieka realia; pokąsały mnie w upały meszki, nie widziałam na oko, musiałam brać leki:-) pozdrawiam.
Tyle cudownych przeżyć Marysiu, że możesz film nakręcić. Podziwiam Was nieustannie.
Lekko i przyjemnie czyta się Twoje opowieści mimo, że lekko Wam nie było. Ale faktycznie warto było się pomęczyć dla takich, niemal dziewiczych widoków. Czytając czułam niemal to wilgotne burzowe powietrze. I te melodie płynące z dzwoneczków. To zupełnie inny świat, a u nas z sejmu tylko przepychanki. Żeby tak naszych polityków wysłać tam choć na tydzień - może by się wyciszyli i zaczęli normalnie ze sobą rozmawiać. Ale co tam, zaglądając do Ciebie mam za to gwarantowany relaks. Pozdrawiam, Alik
Basia, Rumunia fascynuje nas ciągle, bo tam można jeszcze spotkać nieskażoną naturę, a te 2 dni bez pośpiechu bardzo nas podbudowały; ludzie żyją tu w bardzo trudnych warunkach, ciężką pracą, ale czy gorzej od nas? pozdrawiam.
Alik, te dodatkowe utrudnienia są niczym w zamian za pobyt w takich górach; pytałam męża, a on już by wracał z powrotem, pal licho drogę:-) ach, te dzwoneczki, takiej melodii nie usłyszy nigdzie, owce wracały przez kemping, kręciły się pod namiotami, podgryzały sznurki, a na yt oglądaliśmy filmik, gdzie krowa dorwała sią do chleba i tak długo tarmosiła worek, aż kromki wysypały się, a ona je zjadła; zastanawialiśmy się potem, która to taka celebrytka, kiedy przechodziło stado; o, tak, z helikoptera wysadzić tę bandę w dzikich ostępach, może nauczyliby się współpracować ze sobą, aby przetrwać:-) miałam wczoraj małą wprawkę, co też dzieje się w naszym sejmie; pozdrawiam.
Podziwiam Was, że w taki upał się Wam chciało jechać tak daleko ale rozbiliście się cudnie i praktycznie, to zawsze połowa sukcesu. To mnie irytuje, że po nawet największej burzy, takiej z gradem, ochładza się tylko na chwilę a potem jeszcze bardziej mordercze parno i duszno. Kwiaty łąkowe i dla mnie najpiękniejsze a takie okazy to ja widują tylko u Ciebie. U mnie burza na szczęście nie poczyniła szkód, mówię u mnie choć to już niemoje.
Krystynko, upał odstraszał, ale czasy zmieniają się bardzo dynamicznie, może znowu nas zamkną? a za Rumunią stęskniliśmy się bardzo; upał był niesamowity, ale chyba tylko mnie było źle, mieszkańcy przyzwyczajeni:-) kiedyś bardzo lubiłam gorąco, a teraz uciekam do chłodu, to pewnie przywara wieku:-) w następnym wpisie pokażę, co urosło mi pod chatką prawie na ścieżce, ogrodziłam patykami, żeby ochronić przed kosą; uporaliśmy się z wiatrołomem, ale ogromny orzech czeka jeszcze na chłodniejsze dni; pozdrawiam.
Czytałam z zapartym tchem, bo klimat Twojej opowieści przypominał mi nasze wakacje sprzed lat. Wtedy to ładowaliśmy namiot, dzieciaki, jakieś zagotowane w słoikach obiady, ciuchy i inne potrzebne do przetrwania rzeczy i wyjeżdżaliśmy w Polskę. Nie rezerwowaliśmy miejsca. Trasę wyznaczaliśmy sobie na mapie. Namiot rozbijało się na polankach, łąkach , nad strumieniem, nad jeziorami. Na takich wakacjach czułam się wspaniale, bo żaden dom wczasowy nie stwarzał takiego wakacyjnego klimatu. Wiele miejsc w naszym kraju w ten sposób zwiedziliśmy, zanim dzieci podrosły i same zaczęły planować wyjazdy.Szczególnie dobrze zapamiętałam pierwszy nasz poślubny wyjazd motocyklem, gdy przemierzyliśmy Polskę od Żywca po Międzywodzie. Wracaliśmy znad morza przez całą noc w rzęsistym deszczu.
Po drodze gonił nas wściekły lis, na polu namiotowym w wc, aby skorzystać trzeba było najpierw wrzucić cegłówkę w otwór deski w drewnianej wygódce, bo zawartość wychodziła ponad ... Mokrzy z zmarznięci nad ranem pojawiliśmy się w domu. Ale do tej pory mamy co wspominać. A Wasza wyprawa ma coś z takiego wyjazdu. Piękna przyroda, trochę dziki krajobraz, owce wypasane na łąkach, ogniska, dźwięki dzwoneczków, czyli wakacyjna melodia sprzed czterdziestu lat. Cudownie! Ja nie dałabym rady z uwagi na wilgotność i wspinaczkę. Nie to serce i nie te kolana, ale cała reszta dla mnie jest urzekająca! Serdeczności.
Mario, faktycznie dojazd mieliście uciążliwy. Co byłoby, gdyby chciało się do WC, a mijany parking nie dla tranzytowców? Przyszło mi do głowy, że Was obojga ciągnęła tam pamięć widzianych miejsc – jak mnie w Kaczawskie przez 600 km drogi. Ile przejechaliście w jedną stronę?
Swój pierwszy wyjazd do Rumunii wypada mi odłożyć do normalnych czasów. Tylko czy takie nadejdą w bliskiej przyszłości?
Widoki piękne, kwiaty śliczne, ślady dawnych czasów, tradycyjnych zajęć, no i oczywiście kusząca lokalna kuchnia.
Najważniejsze są piękne widoki i nowe doznania, bo o kłopotach związanych z podróżą wcześniej czy później zapominamy:)
Marzę o powrocie do Rumunii, może w przyszłym roku się uda. Burza w górach musiała być prawdziwym przeżyciem.
Pozdrawiam serdecznie
Bożena, tak i my wyjeżdżaliśmy z synami, nie za często, bo własna działalność nie pozwalała na długie urlopy; nie szukamy na wyjazdach luksusów, jeżeli przemieszczamy się z miejsca na miejsce, to wystarczy pokój w przydrożnym motelu, jeśli tak stacjonarnie, to namiot; a można rozbijać się w górach, nad potokami, nie za często korzystamy, bo obawiamy się niedźwiedzi; spodobały nam się wędrówki po górach, biwakowanie przy ludziach, no i nie trzeba pokonywać tylu kilometrów; ale jesienią, jakby dało się, pewnie znowu zwiedzanie monastyrów:-) pozdrawiam.
Krzysztof, dojazd uciążliwy bardzo, do tego tyle km dodatkowo, zupełnie bez potrzeby; pewnie w razie potrzeby dałoby się zatrzymać na parkingu, przecież ludzie podróżują z dziećmi, są nagłe potrzeby, nie wiem tylko, czy za to karają mandatami; teraz nadłożyliśmy ze 200 km w uciążliwych warunkach, czyli ok. 600 w jedną stronę, na powrocie 800 km, bo jechaliśmy urokliwymi drogami przez góry; znam tę długa drogę na Dolny Śląsk, jeździliśmy do Szklarskiej, na giełdę piosenki; pozdrawiam.
Don,tblink, dla tych widoków i okoliczności przyrody jeździmy do Rumunii, miasta nas nie kuszą; jesteśmy zdecydowani jesienią pokonać tę samą drogę, chyba że zamkną się kraje całkowicie; teraz tylko tęsknie wspominamy; pozdrawiam.
Mania, wrzesień na Rumunii kusi nas bardzo, przynajmniej na tydzień, żeby tylko Słowacja i Węgry nie zamknęły się całkowicie; może jeszcze ze 2 dni na Ukrainę udałoby się, i na słowacki Vihorlat od strony ichniego Morskiego Oka; chciałoby się, zobaczymy jak wyjdzie; burza w górach ma zupełnie inny wymiar:-) pozdrawiam.
Co za ekstremalna wycieczka, nie koniecznie z powodu podejść. Niestety pandemia zmieniła wiele w każdym aspekcie.Piękne widoki i ciekawostki jak znikający potok. Szkoda tylko tych zniszczeń w waszych opłotkach. Pozdrawiam serdecznie
Ola, tak się podróżuje w czasach pandemii:-) niektóre posunięcia władz są bez sensu, certyfikaty szczepień nie respektowane, a człowiek czuje się w tym wszystkim źle. Mamy tyle wspomnień z Rumunii, bardzo chcielibyśmy powtórzyć je we wrześniu, ale czy realia znowu nie zmienią się? Ze złamanymi śliwkami uporaliśmy się już, pozostał ogromny orzech włoski, ale z nim poczekamy na chłodniejsze dni; pozdrawiam.
Prześlij komentarz